Dawid Adrjanczyk i Krzysztof Joczyn, to muzycy eksperymentujący, tworzący muzykę na bazie etnologicznych poszukiwań. Ich wspólny projekt, zatytułowany Tundra, prowadzi nas do świata dźwięków inspirowanych mroźnym klimatem północy. Obok generowanych elektronicznie dźwięków, sampli i fragmentów mówionych, mamy tu przestrzenne brzmienia fletów, malujące piękne i groźne pejzaże.
Kompozycja „Krzyki drzew” rzeczywiście rozbrzmiewa brzmieniami, które mogą kojarzyć się z rozdzierającym lamentem. „Myszy harcują we wrzosach”, to o wiele krótszy i skromniejszy w formie utwór, mający jednak w sobie coś z muzyki dawnej. Ten tradycyjny wątek, wyczuwalny podskórnie w prezentowanych dźwiękach powraca w „Podróży”, której niepokojący wstęp przeradza się w narastające poczucie obcowania z bezkresem. Dopiero końcowe wyciszenie uspokaja słuchacza i sprowadza na właściwą drogę.
Mimo że muzyka projektu Tundra zawarta na płycie „Anekumena”, to zaledwie trzy utwory, całość trwa jednak nieco ponad 20 minut i pozwala zorientować się o co mniej więcej w tym projekcie chodzi. Gdańscy muzycy nie tylko eksperymentują, ale mają również dość klarowną wizję tego, co chcą osiągnąć. Największym atutem muzyki prezentowanej na płycie projektu Tundra jest ogromny potencjał tej muzyki, rozpalającej wyobraźnię i zapraszającej do podróży w nieznane. Muzycy są jednak dobrymi przewodnikami, pozwalają nam więc wrócić po tych 20 minutach. Możemy poczuć, że jesteśmy bogatsi o interesujące, niecodzienne przeżycie.
Kategoria: Recenzje (Page 24 of 214)
Bywalcy festiwali folkowych mogą pamiętać tą grupę z Festiwalu Folkowego EBU (Europejskiej Unii Radiowej) w Gdańsku w 2005 roku.
Słoweńska grupa Volk Folk, to rodzinny band, który tworzą Gregor, Nina i Romeo Volk. Grupa należy do silnego w swoim kraju nurtu skupiającego się na rekonstrukcji dawnych brzmień i odgrzebywaniu melodii i pieśni zapomnianych już i przysypanych piaskami czasu.
Na płycie zatytułowanej „U prvega” otrzymujemy zarówno dziarskie tańce („Vrbiška polka”, „Prešičji marš”, „Polka”), łapiące za serce pieśni („Oj, kje je deželica”, „Rožmarin se m` je posušil”, „V Ljubljanco pridem čez goro”, „Ni ga lepšga mesca v letu”) jak i spokojne, miłe dla ucha melodie („Eno drevce mi je zraslo” i obie melodie „Štajeriš”, co na polski pewnie przekłada się jako sztajery).
Tradycyjny repertuar, który wypełnia tą płytę, to doskonały przykład na to jak można opracować ludowe melodie i pieśni, nie zatracając przy tym indywidualnego charakteru i własnego brzmienia. Aranżacje kolejnych utworów, choć zblizone do ludowego pierwowzoru, noszą jednak piętno zespołowego grania, a kolejne melodie zdają się być częściami jednej, ciągłej opowieści. To historia, która zmusi czasem do uśmiechu, a innym razem potrafi zakręcić łzę w oku. Muzyka grupy Volk Folk ma bowiem w sobie zarówno sporą dozę artystycznego ładunku, jak i elementy nacechowane emocjonalnie, ktore zmuszają do tego by przeżywać muzykę.
W moim osobistym odczuciu największą wartością są tu pieśni. Piękne, śpiewane na trzy głosy, potrafiące przemówić nawet do kogoś, kto z języka słoweńskiego jest w stanie zrozumieć jedynie poszczególne słowa.
Jakiś czas temu na podobnych zasadach swoją debiutancką płytę wydała grupa Hoboud. Warmijskie teksty i współczesna muzyka oparta o folkowe korzenie. W przypadku Hobouda były to o wiele bardziej mroczne dźwięki. Babsztyl serwuje nam folk nawiązujący brzmieniowo raczej do brytyjskich i amerykańskich folk-rockowców. Słychać tu akustyczne gitary, skrzypce i świetne wokale.
Same piosenki są w dużej mierze bardzo „babsztylowe”. Sporo w nich pozytywnej energii, do jakiej Zbigniew Hoffman i Cezary Makiewicz przyzwyczaili nas już dawno temu. Nie zabrakło też świetnych ballad.
Do najciekawszych utworów można zaliczyć przede wszystkim: „Stoi oset koło drogi”, „Siadaj, siadaj, śliczne kochanie” i piękna ballada „Na Stawigudzkim polu”, która byłaby ozdobą każdego folk-rockowego składu, of Fairport Convention po Cechomor.
Nie tylko warmińska gwar łączy ten album z płytą Hobouda. Wśród licznych gości na płycie Babsztyla zagrał na mandolinie Marcin Rumiński, jedna z głównych postaci w historii Hobouda.
Minęło już trochę czasu od premiery tego albumu i muszę przyznać, że trochę jestem zaskoczony stosunkowo niewielkim jego powodzeniem na scenie folkowej. Czy rzeczywiście nazwa grupy Babsztyl tak bardzo skojarzyła się z polską sceną country, że folkowcy programowo ją omijają? Gdyby tak było, byłby to wielki wstyd. Dla folkowców.
Norweski zespół Folque nie bez powodu bywał określany skandynawskim odpowiednikiem Fairport Convention. Rzeczywiście muzyka tej grupy, choć oparta na nordyckich korzeniach nosi na sobie piętno, którego czas nie jest w stanie zatrzeć.
Album „Vardøger” nagrany w 1976 roku, to doskonały przykład najlepszego okresu w dziejach tego zespołu. To trzecia płyta, muzycy doskonale wiedzą jużczego chcą.
Więksozść partii wokalnych spoczywa na markach Lisy Helljesen. Jej głos kojarzyć się może nieco z Maddy Prior, znanej przede wsyzstkim jako wokalistka złotego składu grupy Steeleye Span.
Nie bez powodu w opiniach o tej grupie pojawiająsię wyłacznie nazwy składów brytyjskich. Tak jak Folque właściwie nikt w Skandynawii nie grał.
W niektórych utworach, takich jak „Æ`kje gutane” i „Gjevrevalsen”, Folque odchodzi od folk-rockowego grania, zbliżając się bardziej do tradycyjnych brzmień. Nawet jeśli pojawia się perkusja, to brzmi raczej jak w weselnej kapeli, niż w w rasowym rockowym składzie. Tego typu ukłon był zapewne w tamtym czasie próbą zjednania sobie bardziej tradycyjnie nastawionej części publiczności, jednak z perspektywy lat piosenki te nieco drażnią.
Album „From Where I Stand”, to płyta, która miała zamknąć usta krytykom, którzy narzekali, że bogaty hollywoodzki aktor zapragnął kontaktu z publicznością, więc ruszył w trasę. Pierwsza płyta mogła być efektem fajnej zabawy. Drugą określono jako napisaną podczas trasy, niejako z rozpędu. Jednak „From Where I Stand” to już trzecia płyta i jej nagrania nie da się wytłumaczyć w tak prosty sposób.
Jest to również najbardziej rockowy z krążków Costnera i jego kolegów. Nie brakuje tu rocka rodem ze scen przydrożnych barów w Kansas, jednak znajdzie się tez miejsce dla motorycznej piosenki („Where Do I Go From Here”), której nie powstydziłby się irlandzki zespół U2.
Mimo tego rockowego zacięcia jest to wciąż płyta łączące amerykański folk, country i americanę. Costner daje się też poznać jako wszechstronny wokalista, o co nie każdy by go podejrzewał.
Czy na „From Where I Stand” jest wystarczająco dużo fajnych piosenek, by sięgnąć po tę płytę. Tak. Nie wszystkie muszą wpaść w ucho, ale jak dla mnie pewnymi typami są „Indian Summer” i „Find That Girl”. No i oczywiście folk-rockowa ballada „The Hero”, która jest najlepszym utworem na krążku.
Kiedy ponad dziesięć lat temu ukazała się debiutancka kaseta lubelskiej grupy Się Gra, uwiodło mnie ich spojrzenie na muzykę klezmerską i okolice poprzez znacznie szerszą perspektywę. Wówczas byli po prostu bardzo fajną folkową kapelą.
Dziś Się Gra to zespół o wiele większym doświadczeniu. Jarek Adamów ma za sobą współpracę z Jahiar Group, Village Kollektiv a także wiele występów solo i z rozmaitymi muzycznymi przyjaciółmi. Niewątpliwie jest dziś osobowością na polskiej scenie muzyki folkowej.
Ostatnia płyta sygnowana jest nieco zmienioną nazwą, to już nie Się Gra, ale SieGra. Stało się tak zapewne dlatego, że kilka lat temu grupę upuściło dwoje muzyków (Bogdan Bracha i Tomasz Rokosz), których gra stanowiła istotny element brzmienia pierwotnego składu. Przez jakiś czas pozostała trójka występowała jako Się Gra Trio, by w końcu dojść do obecnej nazwy – SieGra.
Muzyka, która znalazła się na płycie „Memories of the Stone – Włodawa Synagogue Live Recording”, to nowa jakość, nie tylko w brzmieniu zespołu, ale też w ogóle w polskim folku. W każdym z utworów słychać, że doświadczenia muzyków nie poszły na marne, że wnoszą wiele od siebie w tych kompozycjach. Brzmienia inspirowane muzyką wschodnich Karpat znalazły bardzo ciekawe formy wyrazu.
Zgodnie z tym co mówi nam podtytuł płyty album ten zarejestrowano na żywo w Synagodze we Włodawie. W takim wykonaniu muzyka SieGra zyskuje niesamowitej głębi. Być może jest to związane również z brzmieniem samego miejsca, które zdaje się być niczym kolejny członek zespołu.
Rachel Sage należy do tego samego kręgu artystek, co Tori Amos czy Fiona Apple. Jej współczesne piosenki mają folkowy charakter, ale nie stroni od wycieczek w kierunku innych gatunków.
„Chandelier”, to album pop folkowy w najlepszym rozumieniu tego słowa. Znajdziemy tu brzmienia, których nie powstydziłoby się Blackmores`s Night, ale bez niepotrzebnego zadęcia. Amerykański folk-rock potrafi zmieszać się z soulem. Innym razem melodia snująca się niczym u Enyi zostaje połamana lekkim funkowym rytmem. Nie brakuje tez pięknych ballad.
Czasem trafimy nawet na odrobinę country rocka, podaną w formie, która można puścić każdemu, bez obaw o jego gusty muzyczne.
Piosenki Rachel Sage to dobrej jakości muzyka środka. Raczej nie zagości w naszych rozgłośniach radiowych. A szkoda, bo jakością przewyższa wiele rodzimych produkcji.
Na ten dwupłytowy album, zatytułowany „Powroty” przyszło nam czekać o wiele za długo. Biorąc jednak pod uwagę okoliczności, i tak dobrze że powstał, dobrze że w ogóle jest.
Zapowiedzią tej płyty było demo z 2008 roku, na którym nowy wówczas skład, który uformował się po śmierci Józka Kanieckiego. Nikt jednak nie spodziewał się, że w grupę Smugglers los uderzy po raz kolejny. Śmierć Darka Ślewy, znanego jako „Stłukla”, sprawiła, że zespół stanął w bardzo trudnej sytuacji. Postanowili jednak nie składać broni, choć z czasem ograniczyli działalność koncertową. W tle kontynuowali prace nad płytą, którą mamy teraz w rękach. Postanowili wykorzystać ślady, które udało się zarejestrować z udziałem Stłukli.
Powstało w ten sposób wydawnictwo, jakiego jeszcze w Polsce nie było. Choć może się komuś wydać za długie i nieco nierówne, to jednak wciąż słychać, że gra tu zespół, mimo że zabrakło jednego z jego filarów. A jak grają? Przyjrzyjmy się dokładniej.
Pierwsza płyta, zatytułowana „Sól” zaczyna się dość nastrojowo. Piosenka „Powroty II”, autorstwa Krzysztofa Jurkiewicza, napisana przed laty dla Smugglersów doskonale nadaje się na początek albumu, który jest niejako nowym etapem w historii zespołu. Tym utworem wita się też z słuchaczami Beata Bartelik, której charakterystyczny głos znany był wcześniej miłośnikom Krewnych i Znajomych Królika.
Drugi utwór, to również powrót do przeszłości, ponieważ „Grogu dzban”, czy też „Get Up Jack”, to jeden z najstarszych tekstów, jakie Stłukla napisał, wspólnie z Grzegorzem Tyszkiewiczem, wieloletnim frontmanem Smugglersów. Nowa wersja okraszona została solidnym riffem, który dodaje całości sporo motoryki.
Znana z repertuaru Czterech Refów pieśń „High Barbaree”, to przykład żenienia ognia z wodą. Nie dość że osadzona w rockowej formule tradycyjna pieśń aż kipi od emocji, to jeszcze mamy tu partie pirata śpiewane przez Dariusza Wołosewicza ze Strefy Mocnych Wiatrów i mocny chór, wsparty przez Jerzego Ozaista.
Czas teraz na prawdziwą szantę, to „One More Day”, gdzie krzyżują się inspiracje graniem Fairport Convention i grupy Home Service. Trzeba jednak przyznać, że próbując nieco urozmaicić ten monotonny utwór, muzycy przekombinowali i wokalizy Beaty Bartelik, które świetnie pasowały czy śpiewała z Vibrasoniq, w tej piosence po prostu się nie sprawdzają.
Znacznie ciekawiej brzmi wpasowanie w kolejną szantę, czyli „Liverpool Judies”, wiązanki ludowych melodii, które Smugglersi zapożyczyli z utworu „Black Rose” grupy Thin Lizzy. Szantowy zestaw zamyka nowofundlandzka pieśń „Heave Away”, którą również ozdabia instrumentalna wstawka. Zrezygnowano tu za to z części partii chóru. Może to dobry pomysł, a może nie za bardzo, ponieważ ma się wrażenie, że na koncertach ludzie będą i tak chcieli uzupełnić tą przestrzeń.
Od szant przechodzimy do pieśni kubryku. Trafiamy tu na utwór „Blow Ye Winds in the Morning” z cytatem z Emerson Lake & Palmer. Luz z jakim grupa dorzuca do swoich aranżacji rozmaite smaczki, które uzupełniają, a nie burza kompozycję, jest godny pozazdroszczenia.
„Łowy”, to znów powrót do czasów pierwszej kasety Smugglersów. Niedawno odświeżyła ten utwór Formacja, nadając mu całkiem inny kształt. Parę lat temu był też mocnym punktem w repertuarze The Bumpers. Teraz Smugglersi sięgnęli po niego ponownie i dokonali mocnego przewartościowania, ponieważ powstała piosenka wkraczająca w obszary zastrzeżone dla zespołów spod znaku rocka progresywnego, a tak na polskiej scenie folkowej właściwie nikt teraz nie gra. Na dodatek brzmienie jest na tyle nowoczesne, że nie mamy wątpliwości, że to nagranie jest świeżutkie. „Łowy”, to jeden z mocniejszych punktów na całym albumie.
Znana piosenka o werbowniku, czyli „Paddy West” w wersji Smugglersów nabiera wprawdzie trochę dynamiki, jednak więcej wrażenia robi tam odpowiednio wpasowana, oszczędna partia
waltorni, niż gitarowe solówki i rockowy podkład.
Spopularyzowana przez Cztery Refy piosenka „Żeglowanie”, to kolejny przykład utworu odgrzebanego przez zespół z przepastnych zakamarków żeglarskich śpiewników. Wiele się w nim nie dzieje, ale słucha się go całkiem przyjemnie.
Drugą płytę, zatytułowaną „Mgła”, otwiera „Ballada o Jakubie”. Stłukla śpiewa tu wyjątkowo łagodnie, a rozmarzone brzmienia fletu nadają tej współczesnej polskiej kompozycji niemal irlandzkiego charakteru. Historia tego utworu znajduje się we wkładce, warto więc do niej zajrzeć słuchając aranżacji Smugglersów. Choć do tej pory wykonywało tą piosenką co najmniej kilka grup, to niniejsze wykonanie ma szansę pozostać odtąd wzorcowym.
Utwór „North West Passage” Stana Rogersa, który towarzyszy zespołowi od czasów ich pierwszej kasety magnetofonowej, to doskonały przykład na to jaką drogę zespół ten pokonał przez ponad dwadzieścia lat. Warto przypomnieć sobie tą najstarszą wersję i porównać z nową.
„O żeglarzu poecie”, czyli ballada z filmu „Martin Eden”, to jedna z absolutnych premier. Za życia Stłukli tylko kilka razy ją wykonano, w międzyczasie przekształciła się w zupełnie nowy utwór, ze zmienionym nieco tekstem, a przede wszystkim śpiewany przez Beatę Bartelik. To jedna z perełek tej płyty, ponieważ zapowiada najbardziej aktualne brzmienie zespołu. Jest to na dodatek piosenka, która mogłaby się stać hymnem nowego wcielenia grupy Smugglers. Bardzo optymistyczny tekst powinien dodawać ducha, również samemu zespołowi.
Stara angielska ballada „Sir Patrick Spens”, to efekt pracy w bibliotece. Przekład tej znanej pieśni znalazł się w zbiorze ballad przekładanych jako utwory liryczne. Wtłoczenie tego tłumaczenia w surowe ramy oryginalnej melodii było nie lada przedsięwzięciem. Udało się, choć nie jest to najmocniejszy z utworów w tym zestawie.
Zupełnie inaczej jest z kolejną, tym razem współczesną balladą, którą John Tams napisał przy okazji prac nad adaptacjami filmowymi powieści Bernarda Cornwella. „Spanish Bride”, to jeden z najciekawszych utworów nie tylko na tej płycie, ale i w całym dorobku zespołu. Progresywnie rozwijający się, ponad siedmiominutowy moloch zawiera w sobie również tradycyjny temat „Spanish Ladies”.
„Ballada o wielorybnikach”, to piosenka Ryszarda Muzaja, byłego Smugglersa, który swoje utwory wykonuje za rzadko. Zespół postanowił przypomnieć jedną z jego opowieści, przyozdabiając ją w gustowną aranżację, której motoryka może uwieść niejednego. Dla miłośników rocka znalazła się tu nawet ostre solówki gitary i skrzypiec, która rozbijają uporządkowaną strukturę utworu. Robią to jednak z taką maestrią, że pomysłu na tą aranżację można tylko pozazdrościć.
Muzyka Muzaja towarzyszy nam również w kolejnej piosence, napisanej do wiersza kapitana Mariusza Zaruskiego. „Więcej żagli”, to kolejna kompozycja, której aranżacja mogłaby wyjść spod palców muzyków Fairport Convention w najlepszych latach ich folk-rockowego grania, kiedy pisane przez nich utwory miały w sobie jeszcze subtelną nutkę post-hippisowskiej psychodelii. Rożnica jedynie taka, że utwór Smugglersów brzmi nowocześniej. Słychać w nim jednak spuściznę brytyjskiego folku i rocka.
Wkładka do płyty zdradza, że inspiracją dla nowej wersji tradycyjnej szanty „Tom`s Gone to Hilo” był przebój „Albatros” grupy Fleetwood Mac. Faktycznie, kiedy posłucha się tych utworów po sobie, to wpływ jest czytelny. Ciekaw jestem jednak jak wielu słuchaczy rozgryzłoby ta łamigłówkę bez wskazówki w książeczce.
Na zakończenie otrzymujemy coś na kształt niespodzianki, a więc utwór wykonany bez udziału zespołu Smugglers. Napisana, zagrana i zaśpiewana przez Marka Michałowskiego (z towarzyszeniem Macieja Łuczaka) piosenka zatytułowana „Przyjaciel”, to pożegnanie ze Stłuklą. W końcu i on, tak ja ci o których śpiewał, stał się bohaterem folkowej ballady…
Płyta „Powroty” powstała przy sporym współudziale gości. Współczesna technika umożliwiła im znalezienie się na nagranych tu ścieżkach bez konieczności długich wojaży. Na albumie znalazło się miejsce zarówno członków grupy Cztery Refy (razem i osobno pojawiają się w „Get Up Jack”, „High Barbaree”, „One More Day”, „Heave Away”, „Paddy West”, „Żeglowanie”, „Ballada o Jakubie”, „North West Passage”, „Martin Eden” i „Spanish Bride”), jak i muzyków hard rockowej Strefy Mocnych Wiatrów („High Barbaree”, „North West Passage”). Nie zabrakło rzecz jasna ludzi, którzy pojawiali się w różnych latach w kolejnych składach Smugglers. Można tu więc usłyszeć partie nagrane przez Krzysztofa Jurkiewicza, Andrzeja Kadłubickiego, Darka Matuszaka i Jacka Jakubowskiego. To oczywiście nie koniec listy, ponieważ pojawiają się również muzycy innych zaprzyjaźnionych zespołów, takich jak Ryczące Dwudziestki, Hambawenah czy lokalni przedstawiciele morskiego folku, muzycy Trzech Majtków. Jeśli chodzi o środowisko trójmiejskie chyba łatwiej byłoby wymienić tych, którzy nie pojawili się w tych nagraniach. A przecież nie zabrakło też rozmaitych znajomków z innych zakątków kraju.
Co sprawiło, że zechcieli zostawić po sobie ślad na tej płycie? Odpowiedzi mogą być dwie: chęć oddania hołdu Stłukli i sympatia dla zespołu Smugglers. Podejrzewam, że w większości przypadków obie odpowiedzi są dobre.
Jak ocenić tą płytę? Nie da się. Napisać o niej, że jest dobra, to popadanie w banał. Z powyższego opisu wynika przecież jasno, że mimo kilku mniej wyrazistych momentów, których w tak długim materiale nie dało się uniknąć, jest to album ze wszech miar nieprzeciętny.
Innym powodem, dla którego trudno mi podjąć się końcowej oceny płyty jest mój osobisty do niej stosunek. Dlatego też postanowiłem na tyle szczegółowo opisać to jak widzę poszczególne utwory, by nie oceniać całości jednym pociągnięciem pióra.
Zostawiam Was więc z płytą, której powinniście posłuchać, by wyrobić sobie o niej własne zdanie.
Duńska grupa Afenginn pokazuje swoje całkiem nieskandynawskie fascynacje. Pobrzmiewa tu muzyka słowiańska i bałkańska, choć w rzeczywistości proponowane przez Duńczyków rytmy są z zupełnie innych krańców świata. Folkowy horzeń został tu bowiem ujęty w jazzujące ramy fusion. Połączenie różnych klimatów i stylistyk staje się zatem wizytówką Afenginn.
Słychać to wyraźnie w takich utworach jak „Tattar Humppa”, gdzie wschodnie motywy spotykają się z fińską humppą.
Dominują tu szybko zagrane utwory, mocno podbite przez perkusję, dzięki czemu brzmienie Duńczyków zbliża ich muzykę do tego co wykonują Gogol Bordello. Czasem jednak potrafią zabrzmieć niepowtarzalnie, jak w finałowym „Valse Melankolika”.
Muzyka Duńczyków stale ewoluuje, co pozwala mieć nadzieję, że jeszcze nie raz usłyszymy w ich wykonaniu ciekawe albumy. „Bastard Etno” to płyta, którą plasowałbym w stanach srednich, mam bowiem przeczucie, że stać ich na więcej.
Fenomen czeskiej i słowackiej sceny country, to dla mnie wciąż niesamowite źródło odkryć. Nie brakuje tam profesjonalnie brzmiących zespołów, które na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat nagrały świetne płyty. Ale jest też cała masa zespołów pół-amatorskich, które nagrywają płyty mniej mistrzowskie, ale za to szalenie sympatyczne w odbiorze. Tak jest właśnie z albumami grupy Jazdci.
Zaczynali jeszcze w latach 70-tych jako Riders, grając standardy country, piosenki czeskich i słowackich grup i własne utwory, Teraz większość ich repertuaru to autorskie kompozycje, czasem sięgają jednak po utwory zza oceanu, zarówno te tradycyjne, jak i napisane przez tuzy muzyki country i folk. Stąd właśnie wśród autorów na okładce takie nazwiska, jak Joan Baez, Buck Owens czy Randy Travis. Oczywiście te amerykańskie piosenki zostały wyposażone w słowackie teksty.
Stylistyka wykonawcza, mimo że pojawiają się tu ciekawie zagrane partie mandolin czy skrzypiec, zbliża zespół do typowego dla naszych południowych sąsiadów folku włóczęgów, czyli tzw. tramp music. W Polsce w nurcie piosenki turystycznej używa się niekiedy również takiej folkowej poetyki. U Słowaków próżno szukać instrumentalnych fajerwerków, wszystko zagrane i zaśpiewane jest poprawnie, ale płyta jako nośnik jest raczej do tego, żeby ludzie nauczyli się piosenek, przyszli na koncerty i śpiewali z grupą.
