Kategoria: Recenzje (Page 206 of 214)

Capercaillie „Delirium”

Postanowiłem powychwalać trochę jedną ze swoich ulubionych płyt. Jak już kiedyś wspominałem w temacie „Capercaillie” próżno wymagać ode mnie bezstronnej oceny. Całe szczęście ten album zyskał uznanie nie tylko moje, ale również słuchaczy muzyki folkowej. W repertuarze Capercaillie wiele jest współczesnych piosenek, współcześnie brzmiących, lecz niekiegy pisanych np. w języku gaelic. Taki jest też album „Delirium”. Słyszałem tę płytę setki razy i wciąż trudno mi znaleźć słowa do opisania tej muzyki. Album zaczyna „Rann Na Mona” – wspaniały utwór, który doskonale tłumaczy dlaczego muzykę zespołu nazywa się niekiedy „celtic funky”. Podobnie jest z „Cape Breton Song”. Z kolei piękne ballady, śpiewane cudownym głosem Karen Mathieson wprowadzają nastrój zadumy, melancholii. Zwłaszcza „You Will Rise Again” to cudny utworek, perełka.
We wczesnym stadium rozwoju (np. płyta „Sidewaulk”) Capercaillie kojarzyło mi się z wczesnym Clannadem, albo z tym, co później grał zespół Altan. Na „Delirium” jednak dochodzi do głosu własna inwencja muzyków i płyta zachwyca oryginalnością. Obecnie jast już kilka zespołów próbujących grać podobnie, a i Capercaillie niestety troche się zmieniło.
Świetnie brzmią też utwory instrumentalne – jigi i reele („Kenny MacDonald’s Jigs”, „Dr. MacPhail’s Reel” i „Islay Ranter’s Reels”). Zagrane są żywo i skocznie, a jednocześnie jakby transowo. Szkoci potrafia grać motyw wkółko nie powodując zmęczenia słuchacza.
Polecam każdemu komu wpadnie w łapki ta płyta.


Taclem

Dolomites „Lovely Day for a Hogshead of Whiskey”

Gdyby w muzyce folkowej stworzono osobną kategorię „The Pogues”, to płyta Dolomites trafiłaby do Top 10, deklasując nawet niektóre dokonania The Pogues. Enigmatyczny tytuł kryje świetny materiał przyrządzony według przepisu mistrza Shane’a.
Pubowy „Lobotomy Bay” i rozbujany „Shanghai Story” przenoszą nas w okolice pobliskie poguesowskiego „Hell’s Ditch”. „One More Bottle to Drink” to cover, choć nie udało mi się ustalić czyj. Warto zaznaczyć że muzycy sami piszą swoje kawałki, nie przerabiają zazwyczaj piosenek tradycyjnych, wyjątkiem jest „Pożegnanie Liverpoolu” („Leaving of Liverpool”) jakby żywcem przeniesione z singla formacji MacGowana. W Polsce tak gra to chyba tylko zespół Emerald.
Niekiedy Dolomites oddalają się od Pogues, jak w przypadku „Regres of Edification” czy „Hauling in the Slack” z repertuary Singing Lions. Wówaczas dochodzi do głosu niesamowita kreatywność członków zespołu.
Na porządnej folkowej płycie nie powinno zabraknąć czegoś do tańca, stąd „Hangman’s Reel” i „Bollocks of Uranus” autorstwa akordeonisty zespołu.
Pogues grało kiedyś „The Band Played Waltzing Matilda” autorstwa Erica Bogle’a, Dolomities zaś sięgają po inny z jego utworów – „Greenfields of France, również będący swoistym evergreenem. To również ciekawy, lekko balladowy utwór, choć nie ma takiego klimatu jak „The Band…”.
W „The Marcher’s Lament” mimo poguesowego charakteru kompozycji przypominają mi bardziej amerykański Black 47. Pod znanym tytułem „Molly Malone” kryje się nowy utwór autorstwa zespołu. Momentami możnaby się założyć że w tej rozpędzającej się balladzie słyszymy jakiegoś kuzyna Shane’a. Kuzyna, gdyż w tej piąsence śpiewa Koji B., drugi wokalista znany jako Max S. brzmi już niemal zupełnie jak Shane MacGowan. Słychać to choćby w kończącym płytę pijackim songu „Silver Shanty”.
Dla miłośników wszelkich odmian bałaganiarskiego folka.

Taclem

Frames „For The Birds”

The Frames to taka irlandzka poezja śpiewana. Lekko rockowa, lekko folkowa. Właściwie niewiele więcej da się o tej muzyce napisać, może poza tym że grupa jest w Irlandii dość popularna. Są ładne piosenki, trochę lekkiego rocka. Nastrój jest bardzo melancholijny. Niekiedy partie skrzypiec nadają folkowego charakteru.
Właściwie ta „folkowość” The Frames jest taka trochę amerykańska. Ot, takie sobie akustyczne granie. Jak wspomniałem, przede wszystkim ładne. To płyta przede wszystkim dla miłośników Starego Dobrego Małżeństwa, ale również spokojnyniejszej odsłony kapel pokroju The Cranberries.

Taclem

June Tabor and The Oyster Band „Freedom and Rain”

June Tabor – wokalistka, znana ze współpracy z takimi folkrockowymi tuzami, jak Albion Band, Steeleye Span, Fairport Convention, współtworząca z Maddy Prior grupę Silly Sisters, połączyła swe siły ze zdobywającą wówczas sporą popularność grupą Oyster Band.
Na płycie zaczynającej się od nastrojowej ballady „Mississippi” jest sporo premierowych nagrań i kilka coverów. Nieco więcej wykonywała ich June Tabor na koncertach z Oyster Band. Poguesowskie „Lullaby of London” nie traci nic bez wokalu Shane’a MacGowana.
Trzeba jednak przyznać że w bardziej rockowych utworach, jak „Night Comes In” ciakawy skądinąd wokal June traci nieco uroku. Najlepiej wychodzą utwory wolne („All Tommorow’s Parties”) i w średnich tempach („Valentine’s Day Is Over”, „Pain in Paradise”). Wykonana w duecie piosenka „Divas and Lazarus” dziwnie kojarzy mi sie z melodia „Star of the County Down”, natomiast ciekawostką są tam trąbki, wprowadzają troche urozmaicenia, w sumie utwór nadawałby się na singiel.
Również swoistą ciekawostką jest wykonanie piosenki Steeleye Span zatytułowanej „Dark Eyed Sailor”. Wykonanie przypomina oryginał, choć jest nieco szybsze i chyba bardziej mi się podoba. Widać że wokalistka pewnie się w nim czuła, cóż wykonywała go od lat.
Na zakończenie albumu zaserwowano nam znów ballade, kończy się więc równie ładnie jak się zaczęło. O to pewnie chodziło. „Finisterre” to bardzo ładna piosenka, choć brakuje mi w niej… Oyster Band.
Wspomniałem o trasie koncertowej June Tabor and The Oyster Band. Wykonywano tam naprawde ciekawe utwory. Nie mam pewności czy nie istnieje z tej trasy płyta (ale na pewno choćby bootleg), ale słyszałem kilka nagrań z tych koncertów. Znalazły się wśród nich m.in. świetna wersja „I Fought The Law” The Clash i „All Along Watchtower” Dylana.
Reasumując, płyta całkiem niezła, choć rację musze przyznać jednemu z zachodnich krytyków, który wspomniał, że w przypadku June Tabor na tak rockową płytę już raczej za późno.

Taclem

More Maids „Mary is busy…”

More Maids można bez wątpienia nazwać supergupą. Jest to folkowa kapela, skłądająca się z samych tylko niewiast. Założyły ją trzy członkinie innych niemieckich zespołów folkowych, niemalże z potrzeby chwili. Grupa powstała na Harlekinade Festival w 1994 roku, kiedy to zagrała jako support dla irlandzkiego The Poozies.
Zespół tworzą: Marion Fluck (wokal, flety, gitara, występująca także w zespole Passepartout), Barbara Steinort (wokal, bouzouki, gra w grupie DeReelium) i Gudrun Walther (wokal, skrzypce, akordeon, gra w Passepartout, oraz w niemiecko-belgijskim projekcie Gout d’hier).
Muzycznie zespół można umiejscowić w okolicach The Bothy Band, a nawet Planxty. Świadczy to dobrze o możliwościach zarówno wokalnych, jak i instrumantalnych członkiń zespołu.
More Maids grają, śpiewają, a niekiedy też piszą własne utwory. Atut tej ostatniej pozycji wciąż nie dociera do większości folkowych twórców w naszym kraju. Nie muszę chyba wspominać że autorskie utwory More Maids, to te najlepsze na płycie, zagrane z największym uczuciem i feelingiem.

Taclem

Runrig „Scotland’s Pride (Runrigs Best)”

Zespół Runrig ma na swoim koncie conajmniej kilka wydawnict o charakterze składankowym, nie tylko typu „the best”. Jednak muszę przyznać że cieszę się z takich płyt, kiedy widzę je w polskich sklepach. Dlaczego ? Otóż wiele kapel znanych na zachodzie nie spotkało się u nas z nalezytym zainteresowaniem. O ile rozumiem że w dużych sklepach można znaleźć dyskografię np. The Pogues, to nie dziwię się że rzadko spotyka się nagrania Runrig, mimo że na własnym podwórku do folkrockowa gwiazdka. Muzykę zespołu prezętował kiedyś Wojciech Ossowski (czegóż on nie prezentował) i ci, którzy ją pamiętają chętnie po składankową płytę sięgną.
Runrig w swoich najlepszych kompozycjach to pogranicze pop-rocka z silnymi celtyckimi korzeniami. Ballady takie jak „Stepping Down The Glory Road” mogłyby się znaleźć równie dobrze na płytach zespołów z nurtu rocka progresywnego. W sumie to chyba najlepiej charakteryzuje tą muzykę – progressive-folk-rock.

Taclem

Various Artists „Celtic Moods”

Album do pierwszego spojrzenia robi dobre wrażenie. Estetyczne, kartonowe opakowanie – z ciekawie zaaranżowaną okładką, pozbawioną zbędnych ozdobników – zawiera 3 płyty CD z 42 utworami – łącznie ponad 2 godziny muzyki. Dwa pierwsze krążki oparte są na tradycyjnych, fokowych melodiach z kręgu irlandzko- szkockiego, trzecia natomiast to opracowania współczesnych kompozytorów w oparciu o tradycyjne linie melodyczne.
I w tym tkwi cały szkopuł. Jak sama nazwa wskazuje, utwory w zasadzie nie są czysto „ludowe”. Są to raczej nowoczesne aranżacje znanych melodii, gdzie tradycyjne instrumentarium zastąpione jest przez współczesną, często nieco sztucznie brzmiącą elektronikę. Daje odczuć się próby nadania nowego brzmienia większości utworów. Nieodłącznie nasuwaj się z skojarzenia z jakże modną obecnie w Polsce linią neo-folku lub tzw. etno-pol lansowaną przez Brathanki czy braci Golców, tyle ze w celtyckim wydaniu i – należy przyznać szczerze – z lepszym wyczuciem smaku. Nie da się ukryć również ze na płycie pojawią się również ewidentne nieporozumienia, jak np. umieszczenie motywu przewodniego z filmu „Tytanic” – dzięki Bogu jedynie w wersji instrumentalnej.
Na płycie również doskonałe interpretacje, zwłaszcza na 3 krążku. Utwory od 4-16, opracowane przez „The Gardyne Chamber Ensemble” zachwycają, zwłaszcza wspaniale partie wokalne nieznanej z imienia wokalistki.
Podsumowując całość, album wypada zaliczyć do dość udanych kompozycji, zwłaszcza gdy potraktujemy go jako źródło muzyki służącej do wytworzenia „tła muzycznego” , lub celów relaksacyjnych i odprężających. Zaskoczeniem też jest zadziwiająco niewielka cena albumu – 45PLN za 3 płyty to porażająco niska cena jak na warunki współczesnego rynku fonograficznego.

Taclem

Dan Ar Bras „Acoustic”

Dana Ar Brasa znam głównie z nowszych nagrań, które słyną z przepychu i rozbudowanej formy. Sporo na nich zaproszonych gości i solidnego folk-rockowego, czasem pop-folkowego grania. Natomiast wydana w 1985 roku płyta „Acoustic” zawiera piosenki na wokal i gitarę. Zupełnie co innego, ale nie ulega wątpliwości, że to też album wart uwagi.
Ciekawostką jest pewna niekonsekwencja w pisowni nazwiska artysty. Ostatnio płyty podpisywane są zwykle nazwiskiem „Dan Ar Braz”. Wróćmy jednak do zawartości omawianej płyty.
Część nagrań to utwory instrumentalne, grane na gitarze. Brzmią ciekawie, pasują to koncepcji spokojnego i wyciszonego albumu. Niekiedy (choćby „Les tisserands”) robi się trochę żywiej, wówczas daje o sobie znać wirtuozeria wykonawcy.
Z kolei piosenki, w większości śpiewane po francusku i bretońsku to świetna kompozytorska robota. Wykonania są zwykle dość oszczędne, ale czego się spodziewać po albumie nagranym przez Ar Brasa solo ? Od czasu do czasu pojawią się dodatkowe partie gitar, a nawet jakas solówka, czy delikatny podkład klawiszowy. Nie mam pewności, co do pobrzmiewających tu harf i fletów. Trudno powiedzieć czy są „z klawisza”, czy to autentyczne instrumenty. Na pewno jednak brzmią tak jak powinny, artysta tego formatu nie pozwoliłby sobie na jakieś nieprawidłowości.
Anglojęzyczny utwór „Hope`s in you” kojarzyć się nieco może z… Dead Can Dance. To kwestia pewnych podobieństw między wokalem Dana a Brendana Perry. Kompozycja jest z resztą dość rozimprowizowana, co potęguje siłę przytoczonego przeze mnie prównania.
Bluesowy „Public inquiry” to nawiązanie do korzeni gatunku. Płacząca momentami gitara i lekko zawodzący wokal, to niemal typowa amerykańska szkoła tradycyjnego bluesa.
Tych, którzy znają nowsze dokonania Ar Brasa może ta płyta trochę zaskoczyć. Jednak warto posłuchać i zapoznać się z akustycznymi wizjami artysty.

Rafał Chojnacki

Deb Sandland „My Prayer”

Deb Sandland proponuje nam na swojej płycie piosenki takich autorów, jak Mike Scott (lider The Waterboys), Nick Cave, Paul Simon i Bill Caddick. Całość wzbogacają inspiracje tradycyjnymi pieśniami folkowymi. Wokalistkę wspiera inny znany folkowiec – Phil Beer – grający gdzieniegdzie na drugiej gitarze, skrzypcach i gitarze basowej. Na plycie jest też sporo innych gości, dzięki czemu album Deb ma bardzo pełne i przestrzenne brzmienie.
Jako że Deb to wokalistka, to nic dziwnego, że są tu wyłącznie piosenki. Wybór utworów jest wyjątkowo trafny, pasują one do dość głębokiego, ale jednak delikatnego głosu artystki.
Nawet próbka polifonicznego śpiewu w „Ivy Is Good” wypada tu bardzo dobrze. Myślę że wokalistka sprawdziłaby się dobrze również w znacznie bardziej tradycyjnym repertuarze, niż ten prezentowany na płycie.
Najbardziej ciekawiło mnie jak Deb poradzi sobie z piosenką Nicka Cave`a. „Henry Lee” to piosenka orginalnie nieco szaleńcza. Tego właśnie pierwiastka zabrakło w wersji śpiewanej przez Deb i Phila.
Inną piosenką, z którą Deb zechciała się zmierzyć, to „Wind That Shakes The Berley”. Wciąż pamiętam jak piosenkę tą śpiewała Lisa Gerrard w czasach słynnego Dead Can Dance. Trudno byłoby mi ocenić jakoś sprawiedliwie wersję Deb, bo wyraźnie do swej poprzedniczki nawiązuje, jednak robi to bardzo dobrze.
Płyta jest bardzo spokojna i stonowana. U mnie trafiła na początek jesieni i wpasowała się idealnie.

Taclem

Icewagon Flu „Trouble Has A Car”

Mamy tu do czynienia z kolejną odmianą ostrego folk-rocka. Ale nie tylko.
Korespondencja z Kevinem Adkinsem (znanym jako „Gobsithe”) potwierdziła moje przypuszczenia. Nazwa Icawagon Flu mimo tego, że ma też inne źródła zaczerpnięta jest z piosenki The Pogues zatytułowanej „Rain Street”. Jeśli ktoś bierze nazwę od utworu tej kapeli, to w jakiś sposób definiuje też swoją muzykę.
Większość piosenek to kompozycje autorskie członków zespołu. Czuć tu inspiracje nie tylko The Pogues, ale też The Clash, a może nawet The Waterboys. Zwłaszcza to jak gitary grają razem z mandoliną powoduje skojarzenia z zespołem Mike`a Scott`a.
Piosenki nie naśladują nachalnie żadnej stylistyki. Są tu zarówno dobre rockowe piosenki („Stormcloud”) folkowe ballady („Trouble Has a Car”, „Virgin And A Pornstar”) jak i odrobina country („Comb”). Nic w tym dziwnego w końcu ojczyzna zespołu jest Ameryka. Z kolei „La Ceba” to spotkanie klimatu rodem z Meksyku z The Pogues. Muszę przyznać, że konfrontacja ta robi wrażenie.
W piosence „Jivin` Jones” mamy funky i hip hop, mniej więcej tak, jak gra to nowojorskie Black 47. Nie dziwie się zatem czemu Larry Kirwan z tej kapeli tak dobrze wypowiada sie o Icewagon Flu.
Jedyna tradycyjna melodia na płycie, to „Brave, Brave Sir Robin”. Właściwie to tylko gitarowa miniaturka, ale tworzy ciekawy klimat.
Piosenka „Nudity” stylizowana jest na starego swinga. Mimo że to jawny pastisz, to może się podobać, o ile oczywiście lubicie klimaty rodem z Monty Pythona.
„Whiskey & Soda” to klimatyczny utwór z fajnym irlandzkim klimatem. Grupa gra tu rzeczywiście punk-folkowo – duch MacGowana ożywa po raz kolejny.
Właściwie to płyta programowo powinna kończyć się na „Virgin And A Pornstar”, jednak mamy jeszcze ukryty utwór pod tytułem „SMD” („Steve Mickey Dan”). Jest to takie melodeklamacyjne pożegnanie, swoisty żarcik ze strony grupy.
Płyta jest naprawdę różnorodna, warto wsłuchać się w teksty, ale może też lecieć w tle i nie absorbować nas zbytnio. Jak na debiut, to chyba im się udało.

Rafał Chojnacki

Page 206 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén