Kobiecy duet Rebel Voices jest zaangażowany w wykonywanie znanych i mniej znanych robotniczych songów od ponad 10 lat. Wcześniej Susan Lewis i Janet Stecher występowały w takich grupach jak The Belles of Hoboken i Shays` Rebellion.
Płyta „A Piece of the Wall” zawiera nowe wersjie dwunastu piosenek, w tym również taki znanych autorów, jak Peggy Seeger, Leon Rosselson i Si Khan. Robotniczy płaszczyk rozciągnięty nad całością prezentowanego tu repertuaru sprawia, że przesłanie utworów jest silnie lewicowe. Jednak mam wrażenie, że nie polityka jest tu najwazniejsza, a piosenki, które nawet bez tego podtekstu brzmią bardzo ciekawie.
Piosenki, takie jak „Borderlines”, „If You Can See Me”, czy „There Is a Wall” to naprawde dobre kompozycje. Z resztą większość piosenek jest tu całkiem niezłych. Jeśli lubicie taki klimat, albo obojętne są wam (nieco patetyczne) teksty, to płyta może przypaść Wam do gustu.
Kategoria: Recenzje (Page 149 of 214)
Grupa Shebeen bywa określana jako „Dublinersi z Hampshire”, to wiele mówi o źródłach ich muzyki. na tej płycie spotkali się Anglik, Irlandczyk i Szkot – to również w jakiś sposób determinuje repertuar. Mamy tu sporo irlandzkich klimatów z odrobiną elementów brytyjskich i szkockich. Na szczęście nie przeważają tu te najbardziej znane pubowe tematy, a nawet pojawiają się współczesne kompozycje, takich autorów jak Davy Spillane, czy Kieran Halpin.
Tytuł płyty sugeruje, że jest ona zapisem utworów, które można usłyszeć na koncertach zespołu.
Zaczynają od żywiołowej „Nancy Spain” – to również świetna piosenka na początek koncertu. Zaraz po niej mamy spokojną, miłosną balladę. Przypomina ona klasyczne brzmienia kapel takich jak The Clancy Bros. Tradycyjne irlandzkie brzmienie towarzyszy zespołowi nawet w podróży do Ameryki w piosence „Carolina Star”.
„Equinox” to piękna instrumentalna opowieść autorstwa Davy`ego Spillane`a, chyba najbardziej znanego współczesnego dudziarza z Irlandii. W wersji grupy Shebeen nabrała dodatkowo bardzo tradycyjnego brzmienia.
„The Crack was Ninety” to jedna z mniej znanych piosenek, jestem pewien, że spodoba się miłośnikom żywych folkowych melodii. Jest to jedna z najlepszych (obok świetnej „Too Long Away”) piosenek na tej płycie. Również „O Sullivans John” to bardzo zacny i mało znany utwór.
Z kolei wśród popularnych standardów znalazły tu się takie piosenki, jak „Raglan Road”, „Jolly Beggarman”, czy wiązanka „The Leaving of Liverpool/The Irish Rover”. W utworach tych grupa Shebeen najbardziej zbliża się do swoich pierwowzorów, jednak są to również piosenki najbardziej odtwórcze. Nie dziwie się jednak, że te utwory wykonują – zapewne domaga się tego publiczność.
Zespół ma bardzo duży potencjał, choć moim zdaniem powinien promować zwłaszcza mniej znane utwory ze swojego repertuaru.
„Fly on Strangewings” to klasyczna brytyjska płyta folkowa zarejestrowana przez zespół na początku lat 70-tych. Obecna edycja z roku 2003 wzbogacona jest o dwie niepublikowane dotąd piosenki w wykonaniu Jade. Pierwsza z nich to „Big Yellow Taxi” autorstwa Joni Mitchell, a druga „Carolina In My Mind” James`a Taylor`a. Całość uzupełnia radiowy spod z Chicago.
Natomiast materiał z oryginalnej płyty pozwala cofnąć się do czasów, kiedy wykonawcy tacy, jak Sandy Denny, czy Fairport Convention stawiali pierwsze kroki. Myślę, że gdyby folk-rockowa grupa Jade nie rozpadła się tak szybko, dziś byłaby jednym z głównych klasyków brytyjskiego grania. Niestety, jako zespół pozostawili po sobie tylko tą płytę. Z drugiej strony, jak pomyślę, że tych nagrań też mogłoby nie być…
Jade to trio, wspierane przez licznych zaprzyjaźnionych muzyków. W oryginalnym składzie reaktywowało się ono niedawno na serię koncertów. Jednak jego najważniejszą częścią pozostaje niezmiennie wokalistka Marian Segal. To jej głosowi płyta zawdzięcza łagodność i żywiołowość wszędzie tam, gdzie jest to wskazane.
Muszę przyznać, że płycie tej zawdzięczam sporo miłych chwil, zwłaszcza że są na niej utwory, do których lubię wracać. Takimi piosenkami są niewątpliwie roztańczony „Mayfly”, lekki „Five of Us”, czy balladowy „Fly Me to the North”.
Część materiału będzie strawna tylko dla miłośników brzmień z lat 70-tych, ale myślę, że wśród fanów folk-rocka większość spojrzy na tą płytę łaskawym okiem.
Common Ground to działająca od wielu lat amerykańska formacja folk-rockowa. Album „From the Cobwebs of Our Minds” przedstawia nagrania z lat 1979-2001, a więc rozrzut jest spory. O ile współczesne nagrania bliższe są tradycji amerykańskiego grania, o tyle starsze utwory zawierają sporo nutek celtyckich.
Właściwie można stwierdzić, że to najbardziej celtycka z płyt zespołu Common Ground. Świadczy o tym choćby obecność irlandzkiego standardu „Star of the County Down”, nagrana w 2001 roku. Mimo że wersja Amerykanów brzmi inaczej, niż zwykle się ten kawałek wykonuje, to nie ulega wątpliwości, że przy tworzeniu tego zestawu muzycy chcieli dać nam trochę próbek swoich celtyckich kawałków.
Nie znaczy to że brakuje północno-amerykańskich klimatów. Piosenki takie, jak „Down to the River to Pray”, „The Airplane Song” nawiązują do amerykańskiego folku, a nawet do tradycji gospel.
Rockowe korzenie Common Ground tkwią w amerykańskiej muzyce lat 70-tych. Dlatego też grupie tej niekiedy bliżej do brzmień takich kapel, jak Fairport Convention, Steeleye Span, czy The Band, niż do współczesnych kapel folk-rockowych.
Spora część utworów to piosenki autorstwa Cheryl Cloud, wśród nich piękna, nieco może dylanowska, ballada „Hard Choices”. To chyba największy autorski przebój zespołu.
Jako że płyta jest przekrojowa, to warto wspomnieć o tym, że stary materiał, to rzeczy dotąd nie publikowane przez kapelę, zaś nowszy, to nagrania z Pine Mountain & Blues Festival z 2001 roku.
Folkowy duet rezydujący w Niemczech – Kingdom – prezentuje kolejną płytę. Poprzednia – „Restless” – przypadła mi do gustu, więc i tej wysłuchałem z uwagę.
Płyta zaczyna się ostro, od szkockiego „Ye Jacobites by Name”, zagranego w wersji jakby nieco bluesowej, przynajmniej z początku. Później jest już bardziej ortodoksyjnie.
Piosenki takie jak „Matt Hyland”, czy „Nancy Spain” należą do bardziej znanych, ale nie brak tu też utworów wygrzebanych ze znacznie ciemniejszych zakamarków folkowego świata Irlandii i Szkocji. Dzięki temu dostajemy choćby ciekawą piosenkę „The Beef Can Close”.
George Mackie – jeden z dwóch członków zespołu pidze też własne piosenki, które aranżowane na folkowo dobrze wpasowują się w repertuar grupy. Do najbardziej udanych jego utworów zaliczyłbym piosenkę „The Last To Be Remembered”.
Album zamyka „King Of The Autobahn”, czyli specjalna dedykacja dla kierowcy zespołu. Jest to melodia dość szybka, co ponoć oddaje dobrze umiejętności tego człowieka.
Mimo, że „So Far…” to płyta dobra, to niestety w porównaniu z poprzedniczką nieco słabsza, ale i tak warta uwagi.
Niemieccy folk-rockowcy z Die Schnitter to przykład kapeli, która podąża wytrwale wybraną przez siebie ścieżką. Połączenie ostrej muzyki rockowej, czy nawet punk rockowej z brzmieniem skrzypiec, dwa wokale i sporo odniesień do tradycyjnych brzmień, wszystko to daje gwarancję ciekawej zabawy. Pewnie wielu z Was zaraz przychodzą do głowy takie nazwy, jak The Levellers, czy Dropkick Murphy`s. O ile pierwszy trop jest dość słuszny, o tyle drugi raczej nie. To trochę inna poetyka.
Mimo, że takie połączenia wydają się modne, to nie wróżę grupie Die Schnitter wielkiej kariery poza Niemcami. Nie zrozumcie mnie źle – grupa gra bardzo dobrze. Ale mimo popularności folk-metalowych bandów – takich jak In Extremo, czy Corvus Corax – śpiewających po niemiecku, nie sądzę, by niemiecki punk-folk przyjął się jakoś szerzej. O ile do lekko mrocznych klimatów język ten pasuje jak ulał, o tyle Die Schnitter po angielsku brzmieliby pewnie ciekawiej. Z drugiej jednak strony nie dziwię się Niemcom, w ich piosenkach ważny jest też przekaz, są bowiem grupą związaną ze środowiskami anarcho-punkowymi. Nie dziwie się więc, że chcą, by w ich własnym kraju rozumiano ich piosenki.
Najlepsze, moim zdaniem, utwory, to „Die Gedanken sind frei”, „Schlafield” i doskonały „Aderlass”.
Amerykańska kapela The Tim Malloys, to trio, w którego skład wchodzą panowie o imionach John, Adam i Neil. Kim więc jest tajemniczy Tim z nazwy zespołu? Jedne Bóg raczy wiedzieć.
Muzyka zespołu może zbudzić pozytywne uczucia w każdym miłośniku irlandzkich piosenek. Jest tu coś z klasyków, takich jak Dubliners („Join the British Army”), późniejszego grania rodem z The Pogues (dwa covery tej grupy „Bottle of Smoke” i „Fairytale of New York „), oraz odrobina własnej muzyki w postaci „One Night in Boston”. Wersje proponowane przez The Tim Malloys są proste, ale nie prostackie. Podejrzewam, że ich koncerty muszą być okazją do świetnej zabawy.
Jako że wszyscy trzej panowie lubią sobie pośpiewać, to na płycie nie ma miejsca na nudę. Mimo, ze mamy tu właściwie tylko gitary, mandolinę i bodhran, to czuć w tych piosenkach piętno odciśnięte przez Amerykanów.
Nawet nasi rodzimi bywalcy pubów i knajpek, w których gra się folkowe dźwięki znajdą tu coś dla siebie. Piosenki takie jak „Leaving of Liverpool”, czy „Star of the County Down” są dobrze znane również u nas, a aranżacje The Tim Malloys rozruszałyby niejedną imprezę.
Wspomniany tu już autorski utwór „One Night in Boston” to uliczna ballada w stylu nieco zbliżona do stylistyki dawnego The Dubliners. Obecnie takich utworów troszkę mi brakuje, fakt że Adam Stemple napisał o Bostonie irlandzką piosenkę nie stanowi żadnego nadużycia – bardzo łatwo przełknąć taką stylistykę.
Dużo dobrej zabawy, niekiedy z przymrużeniem oka, czasem trochę poważniej. Płyt słucha się z przyjemnością i łatwo się do niej przyzwyczaić.
Grupa Trzy Majtki, to obecnie czworo młodych ludzi, którzy postanowili spróbować swoich sił na scenie. Rzadko się zdarza, żeby debiutująca kapela, która niecały rok jeździ ze swoimi koncertami już wydawała płytę. Wiele osób pewnie powie, że za szybko i być może będzie w tym trochę racji. Z drugiej jednak strony, skoro pojawiła się taka możliwość, to nie dziwię się, ze spróbowali.
Trzy Majtki zaczynali jak wiele szantowych cover-bandów, grając cudze piosenki. Płyta ta ma więc być swego rodzaju dokumentem – świadectwem tego jak grupa brzmiała na samym początku.
Tytuł „Z prądem” sugeruje, że grupa poddaje się nurtowi. I tak właśnie przedstawiają się te nagrania.
Nie brakuje tu starych, folkowych pieśni z morskimi tekstami („Dziki włóczęga „, „Hiszpańskie dziewczyny”, „Molly Malone”), jest trochę polskiej klasyki żeglarskiej („Tawerna pod pijaną zgrają”, „Cztery Piwka”, „Gdzie ta keja”), a nawet wycieczka na Mazury („Eine Kleine Yachtmusic” z repertuaru Zejman i Garkumpel). Tym co wyróżnia płytę są trzy autorskie kompozycje Edwarda Hańczy, który na co dzień jest gitarzystą i wokalista zespołu. Wyróżnia się wśród nich piękna folkowa ballada „Ląd Irlandii”, która mogłaby się znaleźć w repertuarze niejednej irlandzkiej kapeli.
Zespół zapowiada, że jeśli powstanie kolejny album, będą na nim już głównie autorskie kompozycje. Pozostaje więc trzymać kciuki na szybko rozwijającą się grupę.
Szantowe chóry to standardowe spojrzenie na folk spod żagli w większości krajów północnej i zachodniej Europy. Wieloosobowe zespoły, złożone w większości z osób starszych bawi się pieśniami morskim, zwykle przy niewielkim akompaniamencie. Polskich wielbicieli folkowego spojrzenia na szanty pewnie taka muzyka na długo nie jest w stanie przyciągnąć, ale za granicą się podoba.
Shanty Koor Rolde pochodzi z Holandii, wykonują zarówno pieśni morskie w rodzimym języku (choćby „Wo Watrosen Sind”), jak i w angielskim (klasyczne „Whishy Johnny”, „Sailing” czy „Farewell To Carlingfort”). Całość okraszają odrobiną irlandzkiego folku („Muirsheen Durkin”).
Zespoły takie jak Shanty Koor Rolde charakteryzuje swoista rubaszność. Widać, że chodzi tu głównie o zabawę, nie wszystko musi być dopięte na ostatni guzik – ważne by dobrze brzmiało.
Album „Aan Het Deurzer Diep” to dobre źródło mało u nas znanych piosenek (jak „The Sailorboy” i „The Fisherman from Pimbeco”), choć standardów też nie brakuje.
Jako urozmaicenie ta płyta sprawdza się dobrze, ale nie jestem pewien, czy dałbym radę większej ilości takiego materiału.
Grupa The Soil Bleeds Black prezentuje nam swoją wizję mrocznej muzyki dawnej. Jak przystało na zespół wywodzący się z kręgów mrocznego grania aranżują swoje utwory oszczędnie, ale wyraziście.
Płyta zaczyna się od dziecięcej wyliczanki z towarzyszeniem fletu i bębna. Dziecięcej? Nie puszczajcie dzieciom takich wyliczanek, bo na pewno nie zasną. Aranżacja jest upiorna – to dobre słowo. Ale pasuje do klimatu tej nietuzinkowej płyty.
Kolejna pieśń opowiada o Sigurdzie – aranżacja jest może mniej niepokojąca, ale atmosfera niesamowitości również się nad nią unosi.
Następna w kolejce jest średniowieczna muzyka sakralna. Dark folkowa aranżacja „Kyrie Eleison” nie brzmiała chyba jeszcze aż tak ponuro. Nie jest to z resztą jedyna przymiarka do sakralnych dźwięków.
Folkowa piosenka „Pastime with God Company” była niedawno przypomniana przez pop-folkową grupę Blackmoore`s Night. Porównajcie sobie z wersją The Soil Bleeds Black. Na pewno będziecie mieli bardzo ciekawe spostrzeżenia.
W łacińskim „Solus Maestitia Desperatio” odnajdziemy echa dark ambientu, ale też lekki powiew klimatu znanego z nagrań grupy Dead Can Dance. Po tej mrocznej pieśni dostajemy coś bardziej stonowanego – piosenkę „Tempus Est Iocundum”.
Utwór „Jubilation of Earthly Delights” z fletami, bębnem i gitarą może być właściwie kwintesencją stylistyki zespołu. Choć pewnie jak na nich to trochę zbyt radosny. Ale za to zdecydowanie folkowy.
„Veni, Veni, Emmanuel” to piękna pieśń śpiewana przez Eugenię Wallace – wokalistkę zespołu. Zastanawia niemal nabożny charakter w sakrelnej części repertuaru – The Soil Bleeds Black to grupa wywodząca się raczej z neopogańskich klimatów muzycznych. Faktem jednak jest, że trudno interpretować muzykę średniowiecza i ignorować całą spuściznę religijną.
W „In Taberna Quando Sumus” mamy coś z Corvus Corax, a może nawet z płyty „Aion” wspominanych tu już Dead Can Dance. Mam z resztą wrażenie, że ta płyta odcisnęła spore piętno na całym repertuarze grupy.
Śpiewany przez jednego z braci Riddicków „Palastinalied” to jedna z bardziej transowych pieśni na płycie, prawdopodobnie za sprawą jednostajnego rytmu bębnów, bardziej charakterystycznego dla muzyki afrykańskiej, ale świetnie wpasowującego sięw takie właśnie granie.
W kolejnej łacińskiej pieśni „Dum Pater Familias” wracamy znów do muzyki sakralnej i do pięknego głosu Eugenii, tym razem jednak wspomagają ją mężczyźni. Całość daje nieco teatralny (w średniowiecznym znaczeniu) efekt.
Album zamyka remix utworu „Palastinalied”, trochę psujący finalny efekt, ale ogólnie dość pomysłowy. Nie po raz pierwszy lączy się muzykę dawną z elektroniką, nie jest to więc nic, co mogłoby szokować. Nic złego by się nie stało, gdyby utwór ten odpuścić.
Mimo dość ciężkiego klimatu trudno odmówić płycie swoistego piękna.
Tytułowe lustro odbijające w sobie muzykę dawnych wieków wyda się Wam czasem krzywym zwierciadłem, jednak niewątpliwie można w nim zobaczyć rzeczy ciekawe.
