James Talley należy do twórców, któych piosenki poznajemy często na długo wcześniej, zanim poznamy samego autora. Jego utwory śpiewali m.in. tacy artyści, jak Johnny Cash, Alan Jackson, Gene Clark, a ostatnio nawet popularny artysta Moby.
Wersje, które zespół Jamesa Talleya zaprezentował w trzy kolejne wieczory w trzech włoskich miastach, mają w sobie przede wszystkim moc amerykańskiego folku, podsyconą przez odrobinę country z lekkim tchnieniem bluesa. Zwłaszcza gdy ten ostatni gatunek dochodzi do głosu robi się nad wyraz ciekawie, jak w choćby w utworze „Bluesman” – dedykowanym B.B.Kingowi.
Czesem przez piosenki Talleya przemyka chyłkiem duch Boba Dylana – nic w tym dziwnego, James nagrywa swoje piosenki już od połowy lat 70-tych, gdzieś po drodze drogi tych dwóch artystów musiały się przeciąć. Jednak kiedy Dylan uderzał w bardziej rockowe rytmy Talley pozostał raczej wierny tradycji, dzięki czemu dziś często bywa w Stanach określany ojcem chrzestnym piosenki autorskiej.
Najlepsze momenty na płycie, to piękne ballady „That Old Magic” i „The Song of Chief Joseph”.
Kategoria: Recenzje (Page 147 of 214)
Piękny album Aoife Clancy urzeka od pierwszych dźwięków. Coś takiego jest w głosie tej wokalistki, że słucha się jej z rosnącym zainteresowaniem.
Płyta zaczyna się tradycyjną balladą „Mantle of Green”, zaśpiewaną delikatnie i z niesamowitym uczuciem. Sporo tu takich tradycyjnych, ale na nowo odkrytych przez Aoife utworów. Należą do nich choćby „Factory Girl”, „Go Lassie Go” i „Peggy Overseas”.
Są tu też współczesne, ale nie mniej znane piosenki, jak „Roseville Fair”, „Sally Gardens” (z tekstem W.B. Yeates`a ale z nową muzyką), czy „Don`t Get Married Girls”. Jest w tych wykonaniach ta charakterystyczna nutka współczesnego folku. Ciekawe i dobrze dopasowane do możliwości wokalistki aranżacje sprawiają, że płyta wydaje się być bardzo zwartym albumem.
Do najlepszych utworów zaliczyłbym tu wspomniane już nowe „Sally Gardens”, nieco zaskakujący – bo w nieco swingującej manierze – „Midlife Crisis” i tradycyjny „Go Lassie Go”.
Płyta dla miłośników irlandzkich piosenek, ale również dla tych, którzy lubią poetycki nastrój zaklęty w utworach, oraz pięknie śpiewające wokalistki.
Z okładki spoziera na nas wiekowa już babinka, opatulona w ludową chustę. Poniżej mamy zdjęcie muzyków z folk-rockowego Fleretu. O co chodzi? Ano o najbardziej ludową płytę w dyskografii tej czeskiej kapeli.
Już od pierwszych nutek wyśpiewanych przez panią Jarmilę mamy wrażenie, że „babciowy” wygląd nie do końca odpowiada jej możliwośćiom. Przede wszystkim śpiewa ona bardzo ładnie i czysto.
Kiedy od drugiego utworu („Beskyde, beskyde”) dochodzi do głosu Fleret, to dostajemy mieszankę ludowego śpiewu i mięsistego rocka. Przyznam, że mi taka muzyką bardzo odpowiada. Ciekawie brzmi też beskidzki acoustic rock z domieszką country (skrzypce!) w „Aj, vdaj sa, vdaj sa”.
Ballada „Vojáčku, vojáčku” to z kolei popis subtelności, z którego zespół płynnie przechodzi w biesiadny „Eště stójí, eště je”.
Biesiadny, zarówno ludyczny, jak i folk-rockowy nastrój dominuje na tej płycie. Właściwie to się nie dziwie. Z naszego punktu widzenia właśnie taka jest muzyka ludowa naszych południowych braci. Jest co prawda obraz nieco zafałszowany, ale ta płyta zdaje się nieco go potwierdzać.
Fleret to zespół ze sporym poczuciem humoru, co udowadniają nie tylko aranżacje utworów, ale również wesoła miniaturka „Hore ropovodem”, zagrana w stylu nieco ciężkawego, nowo-orleańskiego jazzu. Zaraz po niej wracamy oczywiście na folk-rockowe tory.
Pomysł nagrania albumu z ludową śpiewaczką jest naprawdę dobry. Nie wiem tylko, czy płyta nie jest odrobinkę za długa.
Najlepszy utwór na płycie: góralski „Ej, hudci, hudci”.
Poetycki folk z lekkim muśnięciem muzyki country, to chyba najtrafniejsze określenie na to, co gra grupa Montana. Zespół pochodzi ze Słowacji, wywodzi się z tamtejszej (czeskiej i słowackiej) – bardzo prężnie działającej – sceny folkowo-countrowej.
Osobiście najbardziej polubiłem ballady Montany (choćby „Jeseň”, czy „November”). Mam wrażenie, że grupa ta rzeczywiście ma talent do kompowania chwytających za serce melodii. Duża też w tym zasługa dwójki wokalistów zespołu: Jozefa Kováčiak i Lucii Ružbarskiej. Dzięki nim pieśni otrzymują prawdziwe życie. Czasemi brzmią może nieco patetycznie („Prameň”), ale nie sądzę, by miało to komuś przeszkadzać.
Nie brakuje tu też piosenek szybszych, właśnie w nich można znaleźć lekką nutkę country (choćby w piosence „Koniec”, czy w „Na ceste”). U nas odpowiednikiem takiego grania mogą być zespoły z pogranicza autorskiego folku i piosenki turystycznej – sporo takich mamy, choć większości z nich nasz folkowy światek jeszcze dla siebie nie odkrył. Faktem jednak jest, że bliżej im do brzmień naszej Wolnej Grupy Bukowina, niż choćby do Czechomora.
Już wkrótce zapowiadane są jednak kolejne nagrania Montany, ponoć nieco ostrzejsze, bardziej folk-rockowe.
Grupa The Morrigan specjalizuje się w muzyce art-rockowej opartej na tematach wywodzących się z tradycji celtyckiej, głównie irlandzkiej. Otrzymujemy w ten sposób bardzo ciekawe, rozbudowane kompozycje, które podobać się mogą zarówno wielbicielom rocka progresywnego, jak i miłośnikom folku. Efektem jest coś z pogranicza fantasy i legend, opowiezianego na współczesny sposób.
Taneczne melodie irlandzkie („Swallow`s Tail”, „Slieve Russel / The March Hare”, „Joe Cooley`s Reel”) przeplatają się tu z pięknymi piosenkami („In The End”, „The Other”), przywodzącymi na myśl zespoły takie jak stary Marillion, Tempest czy Galahad, w bardziej folkowej oprawie. Rozimprowizowane art-rockowe solo na gitarze w „In The End” nie kłóci się w żaden sposób z folkowymi wstawkami. Z kolei inspirowany muzyką dawną „Volta & Balta Danse” wzbogaca w ciekawy sposób wejście elektrycznej gitary, mogące kojarzyć się nieco z celtyckimi wycieczkami Mike`a Oldfielda, a nawet Dana Ar Braza.
Znana szanta „South Australia” doczekała się już wielu aranżacji, nawet punk-folkowej w wykonaniu grupy The Pogues. Teraz przyszła kolej na bardziej wywarzoną wersję, gdzie art-folkowe granie przeplata się z odrobiną funky.
Nieco pompatyczna i bardzo rozbudowana piosenka „A Night To Remember” opowiadająca o ostatniej podróży pewnego transatlantyku, to przykład połączenia folkowej ballady z rockową zadziornością spod znaku Pink Floyd, oraz z odrobina grania w stylu popularnej ostatnio grupy Nightwish. Warto dodać tu kilka słów na temat wokalistki, która się w tym utworze objawia. Cathy Alexander obdarzona jest świetny, łagodnym wokalem, który dobrze kontrastuje z tym co śpiewają Colin Masson i Mervin B.
Album zamyka nowa aranżacja irlandzkiej ballady „The Parting Glass”. Tym razem zrobiono z niej pieśń pożegnalną, za sprawą ciekawego, bardzo nostalgicznego aranżu udało się to świetnie.
Warto zaznaczyć, że The Morrigan mają już swoją niszę – to ich piąty album. Stylistyka więc w jakiś sposób zapewne okrzepła. Dla mnie to jednak to pierwszy kontakt z ich twórczością i muszę przyznać, że ta muzyka trochę mnie zaskoczyła. Ostatnimi czasy rzadko zdarzają się kapele, które mają własny pomysł na celtyckie granie. Morrigan jest jednak jedną z takich grup.
Sean Wood i Paul Newland to muzycy, którzy niejedno razem przeszli. Sam fakt, ze grają ze sobą w różnych zespołach ponad 20 lat już powinien coś znaczyć. Dziś występują z zespołem The Curragh Sons, ale akurat nagrań tej grupy tu nie ma.
Przekrojowa płyta dokumentująca różne etapy w życiu tych dwóch muzyków nosi tytuł „The Rocky Road”. Tytuł ten to nie tylko nawiązanie do jednej z najpopularniejszych irlandzkich piosenek – „Rocky road to Dublin” – to również podsumowanie trudnej drogi, jaką przeszli przez te lata.
Najwięcej tu utworów z repertuaru zespołu Banshee. Są zarówno piosenki tradycyjne („Paddy`s green shamrock shore”, „Star of the County Down” czy choćby „South Australia”), jak i współczesne („Ride On” MacCarthy`ego, „Freeborn Man” McColla czy „Nancy Spain” Rusha). W moim odczuciu znacznie ciekawiej wypada współczesny repertuar. W takim duecie brzmienie gitary, wokalu i skrzypiec nie pozwala na specjalnie odkrywcze aranżacje tradycyjnych utworów.
Wśród licznych folkowych płyt odwołujących się do muzyki celtyckiej tą umieściłbym gdzieś po środku. Nie jest to genialny, ani nawet rewelacyjnie zagrany album, ale w porównaniu z masowymi produkcjami licznych pubowych kapel wychodzi obronną ręka.
Jeśli bierzemy do ręki jakąkolwiek płytę z wytwórni Maggie`s Music, możemy być pewni, że czeka nas dawka dobrze zagranej celtyckiej muzyki tradycyjnej. Nie inaczej jest w przypadku tej płyty, która jest składanka utworów z płyt różnych wykonawców wydających dla tej wytwórni.
Zaczynamy od gospodyni, właścicielki całego wydawnictwa. Maggie Sanose wybrała trzy utwory, łącznie z pięknym „Mist Covered mountains of Home”, które mają reprezentować jej dorobek. Po niej prezentują się kolejni wykonawcy. Do najciekawszych prezentacji zaliczyć należy: „Hills of Erin” Karen Ashbrook, wiązankę „Bag on Lochan/Drowsy Maggie/Sleepy Maggie” Bonnie Rideout i „For Ireland I`d Not Tell Her Name” Robina Bullocka.
Oczywiście wspomniani tu artyści towarzyszą sobie wzajemnie, więc opis ten jest trochę mylący.
Płyta dla tradycjonalistów i wielbicieli ładnej i stonowanej muzyki celtyckiej.
Znajomość z czeskim zespołem Fleret polecam rozpocząć właśnie od tej płyty. Zawiera ona wybór utworów z różnych płyt kapeli w wersjach koncertowych. Jak to często bywa zaprezentowano tu również utwory bonusowe – dwie niepublikowane dotąd piosenki.
Fleret prezentuje folk-rockową muzykę, zarówno ludową, jak i autorską. Ciekaw jestem jak spodobałaby Wam się choćby piosenka „Na Královej holi”, którą znamy wszyscy jako „Idzie dysc” – to właśnie jeden z bonusów. Wersja słowacka jest według mnie świetna.
Doskonale też brzmi drugi z bonusów „Jarkův život”, świetno folk-rockowy numer autorski.
Zespół pokazuje się z różnych stron, czasem jako łagodny, niemal poetycki, a czasem zagra ostro i rubasznie. Łatwo polubić takie niebyt skomplikowane, ale bardzo sympatyczne i lekkie granie.
Znajdą tu coś dla siebie też miłośnicy „poezji śpiewanej”, jako że autorskie piosenki Zdenka Hrachový i jego ekipy mają czasem takie poetyckie tchnienie.
A jeśli już złapiecie bakcyla pod tytułem Fleret, to warto sięgnąć po inne albumy.
Muzyka folkowa z Norwegii w wykonaniu Honndalstausene, to dowód na to, że niekiedy czas potrafi zatrzymać się w miejscu. Współczesny, dość młody zespół potrafi zagrać tak, jak to przed wiekami się grało. Mimo archaicznego brzmienia jest to pozycja nietrudna do strawienia i słucha się jej z ciekawością, przynajmniej za pierwszym razem. Później wraca się już tylko do konkretnych utworów.
Żeby było ciekawiej dominują tu nie pieśni, patetyczne i zimne, często kojarzone z Norwegią, a skoczne i żywiołowe tańce. Nie brakuje tu nawet walca z początku XX wieku, czy nieco młodszego mazurka.
Osobiście najbardziej upodobałem tu sobie utwory śpiewane, takie, jak „Bruremarsj”, „Honndalstausestev”, „Har Du I Sinde” czy „Meg Kan Du Slett Inkje Fa”. Jak dla mnie, to płyta ta mogłaby składać się niemal wyłącznie z części wokalnej, choć doceniam kunszt muzyków odtwarzających stare tańce. Przyznaję też że powalił mnie niemal klasycznie brzmiący utwór „Trollkjerringslĺtten Frĺ Hornelen”. To doskonały przykład wzajemnych inspiracji muzyki poważnej i folkowej.
Nie sądziłem, że będę pisał tu o albumie zawierającym piosenki zespołu U2. Jednak dzięki płytom takim, jak ta – jest to możliwe.
Seria „Pickin` On…” przedstawia piosenki popularnych zespołów w aranżacjach zbliżonych do muzyki bluegrass. Folkowe tchnienie nadają tym utworom głównie artyści amerykańscy, ale nie zdziwię się, jeśli moda na bluegrassowe covery przyjdzie też do Europy.
Mimo, że płyty nie podpisał swą nazwą żaden zespół, to gra tu właściwie jedna grupa, wymieniają się tylko niektórzy muzycy. Jako że nie jest to formalnie żaden zespół, to album trafia do kategorii „Various Artists”. Warto jednak zaznaczyć, że to spójna, dość równa płyta.
W większych i mniejszych przebojach grupy U2 prześcigają się w bluegrassowych, tanecznych melodiach zarówno skrzypce, mandolina, jak i gitara dobro, która nadaje muzyce wybitnie południowy charakter. Na wszystkim kładą się miękkie, tłuste brzmienia kontrabasu.
Wielkie brawa należą się Timowi Crouch`owi, który gra na tej płycie na skrzypcach. Dzięki niemu takie utwory, jak „One Tree Hill”, czy „I Still Haven`t Found What I`m Looking For” mogłyby stać się folkowymi hitami. Trudno się dziwić jego talentom aranżacyjnym, jest to bowiem muzyk, który grał między innymi z Ricky Skaggsem w zespole The Whites.
Pozostaje trochę żałować, że muzycy nie odważyli się na zaśpiewanie tych piosenek. Wersje instrumentalne brzmią bardzo dobrze, ale chciałbym usłyszeć teksty Bono zaśpiewane przez jakiegoś bluegrassowca. No ale jest jak jest, płyta potrafi i tak nieźle zaskoczyć.
Lubie bluegrass i lubię U2 – czegóż chcieć więcej? Wkrótce kilka słów o kolejnych albumach z bluegrassowymi coverami.
