Dwanaście autorskich piosenek Suzzany Owiyo w folkowych aranżacjach, to jedna z najciekawszych afrykańskich płyt jakie słyszałem. Jest tu co prawda odrobina romansu z popem, czy nawet lekkie tchnienie muzyki spod znaku new age, jednak podstawa to gitara i głos artystki.
Suzzana śpiewa w dialekcie Lua, pochodzącym z Kenii. Trzeba przyznać, że zwłaszcza w piosenkach z chóralnymi śpiewami, jak „Ngoma” taki język brzmi rewelacyjnie. Czasem zdarza się, że fragmenty, lub całe piosenki są w języku angielskim (choćby „Masela”), nie psuje to jednak w żaden sposób nastroju płyty.
Nieco gorzej jest z elementami popu, jednak nawet te nie psują świetnego klimatu płyty. Zbliżamy się wówczas do klimatów Tracy Chapman, a czasem nawet w okolice kubańskiego ethno-popu, lub nawet klimatów jamajskich („Lek Ne Wounda”). Przyznam jednak że mi podobają się raczej bardziej etniczne fragmenty albumu.
Mimo, że cała płyta nadaje się do wielokrotnego słuchania, to najlepsze wrażenie robi przebojowy wstęp w postaci piosnki „Kisumu 100”. To prawdziwa perełka. Ten sam utwór kończy płytę jako remix. Nie jest to już jednak to samo. Zdecydowanie pierwsza wersja pasuje mi bardziej.
Kategoria: Recenzje (Page 146 of 214)
Beltaine to magiczna noc, kiedy stykają się ze sobą dwa światy – ten magiczny z tym materialnym. Na skraju tych światów stanęła młoda folkowa grupa zafascynowana celtycką kulturą. Pierwsze co rzuca się w oczy, to piękna szata graficzna. Mało kto w Polsce ma tak ładnie wydane płyty.
Debiutancki album zespołu Beltaine rozpoczyna coś na kształt instrumentalnego intra do utworu „Beltaine”. kojarzyć się może z wieloma zagranicznymi płytami proponującymi klimatyczną muzykę celtycką. Utwór ten ciekawie się rozwija i w końcu przechodzi w lekkie folkowe pląsy. Dobrze rokuje on kompozytorskiemu talentowi Adam Romańskiego – skrzypka zespołu. Mimo, że autor korzysta tu gdzieniegdzie z gotowych fraz, to całość świetnie splata z własnymi pomysłami.
W „Burning Pipers Hut” jesteśmy bliżej koncertowego brzmienia zespołu. Nie brakuje tu żywiołowości i typowego, nieco zadziornego charakteru zespołu.
Rzadko spotyka się utwory zatytułowane „Intro” w środku płyty. Zwłaszcza jeśli to azjatycko brzmiące intro na celtyckiej z założenia płycie. Klimat tego utworu, stworzony za pomocą magicznych dźwięków sitaru przenika nieco do bretońskiego „An Astrailhad”.
Rozpędzony „Rockhill” to kwintesencja tego, co dotąd kojarzyło mi się z tym zespołem. Jest niezła, skoczna melodia, oraz fajne skrzypce i wtórujące im flety, a nawet tajemnicze dźwięki z trudnego do zidentyfikowania instrumentu. Czasem można się zastanowić dokąd się zespołowi tak spieszy, ale cóż, są młodzi – nic dziwnego, że lubią zagrać z impetem. Na ukojenie proponują nam zaraz po „Rockhillu” romantyczną balladę „The Sweetest Joy” zapożyczoną z repertuaru zespołu Lothlorien. Nie znacie Lothlorien? To rzucę inną linkę: co powiecie na klimat a la Clannad, czy Loreena McKennitt? Mało kto gra u nas obecnie muzykę opartą na bardziej mistycznych brzmieniach celtyckich, świetnie więc, że Beltaine postanowili wypełnić tą lukę.
Żebyśmy się przypadkiem nie zauroczyli za bardzo grupa Beltaine proponuje nam coś bardziej tanecznego. Tym razem są to tajemnicze „Całuski pastora”, utworek przyjemny, choć nieco długawy.
„Dance Around” zaczyna się zdumiewająco spokojnie, niemal statecznie. Jednak w pewnym momencie przeradza się w piękną bretońską melodię. Co prawda zamiast bombardy towarzyszy tu fletom mandolina, a później całość idzie w kierunku skrzypiec i wokaliz, to jednak trudno odmówić tej kompozycji uroku.
Po „Foggy Dew” sięgają co raz to nowe grupy – wersję Beltaine można spokojnie określić jako bitewną. Jest ostra i agresywna, co zapowiadają już wojskowe werble na wstępie. Mimo, że słyszałem kilkadziesiąt wersji tej pieśni, to ta należy raczej do lepszych, choć oczywiście trudno przeskoczyć niektóre oryginalne, irlandzkie wykonania.
„The Sea of the Irish Dream” to melodia opisująca marzenia, dokładniej marzenia skrzypaczki zespołu Anny Badury. Nietrudno zgadnąć, że to marzenia wiodące ją do pięknej i wiecznie zielonej Irlandii. Nawet jeżeli wiecznie zielona jest tylko we snach.
„4 reele” to marzenie dla tancerzy, choć też można się zastanowić, czy trzeba było grać je tak szybko. Tak czy owak podejrzewam, że prędkość ta nie zrazi miłośników celtyckich pląsów, choć nie wszyscy pewnie wytrzymają takie tempo. Znacznie bardziej stonowany jest utwór „Mary B.” w którym gitara zdaje się przez większość zastępować bodhran. Skrzypce i akordeon wymieniają się tam partiami, a całość uzupełnia w pewnym momencie mandolina.
Każda noc, nawet tak magiczna, musi się kiedyś skończyć, nadchodzi świt – „Sunrise”. Kiedy usłyszałem tą radosną w gruncie rzeczy melodię przeszły mnie ciarki. Jest tu odrobina tęsknoty, jak przystało na ostatni utwór. Nie ma zbędnego patosu, jest za to cała masa nadziei. Mam wrażenie, że nadzieja i wyczekiwanie, to uczucia, które towarzyszyły muzykom w studiu. To jedno z ciekawszych zakończeń, jakie mogli sobie wymyślić. Na zakończenie utwór nieco się wycisza – zespół też może się uspokoić, nagrali wszak dobrą płytę.
Album uzupełnia multimedialna ścieżka, zawierające trochę informacji o zespole, kilka zdjęć, oraz zabawny reportaż ze studia.
Zespół obiecywał przed premierą, że ta płyta powinna słuchaczy nieco zaskoczyć i tak rzeczywiście jest. W środowisku folkowym często określano ich jako grupę podążającą ścieżką przetartą przez zespół Carrantuohill. Z resztą Darek Sojka z tegoż zespołu gra tu w dwóch utworach. Album ten pokazuje nam jednak Beltaine, jako grupę dojrzałą do stawiania własnych kroków na folkowej scenie. Mimo, iż fonograficzny debiut ukazuje się w dwa lata po powstaniu zespołu, to nie sposób stwierdzić, że grupa pospieszyła się z jego nagraniem.
Jak większość debiutanckich płyt „Rockhill” zawiera zarówno wypróbowane koncertowe przeboje, jak i bardziej aktualny materiał. Jeżeli kolejne pomysły zespołu pójdą w stronę klimatów, które mnie na tej płycie zaskoczyły, to powinno być bardzo ciekawie. Ale największy sprawdzian – druga płyta – dopiero przed nimi.
FMR to skrót od Folk Métiss´ Rare. Cóż to znaczy? Tego już niestety nie wiem. Wiem jednak, że jest to francuska folk-rockowa formacja grająca muzykę z różnych prowincji francuskich, m.in z Berry, Auvergne, Bretanii i Vendée.
Album zaczyna się od akustycznych dźwięków gitary i wokali, powoli pojawia się rytm wybijany spokojnie na perkusji i wreszcie dochodzimy do melodii granej na biniou. Tak właśnie, od piosenki „La fille d`Orléans” zaczyna się płyta „Avec de vrais morceaux dedans!”. Później mamy roztańczone „Mes chicots”, oraz rozkołysaną balladę „Amis, buvons!”. Bretoński „Plinn berrichon” znów prowadzi nas w transowe tany, zaś „Last chance bourrée” to ostry, folk-rockowy kawałek muzycznej sztuki. Pierwszy raz pojawia się tu ostrzej grająca elektryczna gitara. Druga część utworu nawiązuje z kolei do konwencji jazz-folkowej, a całość kończy zaśpiew w stylu Tri Yann.
Szybki, niemal skankowy rytm w „Les 3 jolis maçons” to znów coś co sprawia, że nóżki nie chcą ustać w miejscu. Po tańcach zaś udajemy się do Bordeaux przy dźwiękach czegoś, co brzmi jak folk-rockowo zaaranżowana szanta bretońska.
Przy „Les pampl`ousses de Tania” znów jesteśmy w jazz-folkowym klimacie. Z tego co mi wiadomo wiele zespołów tak teraz gra na Półwyspie Armorykańskim i w okolicach. FMR gra tą muzykę na naprawdę dobrym poziomie, przyznam, że mnie ten prawie pięciominutowy utwór oczarował. Po nim przychodzi czas na piosenkę „La derniere bouteille”. Fajna aranżacja i instrumentalne zakończenie to jeden z ciekawszych patentów, zwłaszcza, ze sekcja rytmiczna zmierza tu wyraźnie w kierunku funky.
Na zakończenie otrzymujemy uspokajający nieco i rozkołysany „La valse du Pilou”.
Bardzo ciekawa płyta, zwłaszcza, że grupy tej nie znałem wcześniej. Interesująca niespodzianka.
To jeden z wielu nagranych przez autora „bilblii szantymenów” krążków: 13 tradycyjnych jak zwykle utworów i jak zwykle nagranych z towarzyszeniem Liverpoolskiej grupy Stormalong John. W pewien sposób jednak krążek szczególny – jest to bowiem ostatni materiał nagrany przed śmiercią Stana. Powstał w 1991 roku w jego rodzinnej miejscowości Aberdovey, podczas nieformalnej sesji będącej celebracją jego 85-tych urodzin.
Chociaż jego głos do najpiękniejszych pewnie nie należał, to nie da się zaprzeczyć, że Stan był żywym świadectwem szantowej tradycji, chodzącą encyklopedią marynistyczną i trudnym do zakwestionowania autorytetem w tej dziedzinie. Wszystkie tuzy szantowej sceny ostatniego półwiecza uczyły się od niego i na nim wzorowały i nie da się ukryć, że gdyby nie on – owa scena byłaby dzisiaj dużo uboższa, o ile w ogóle by istniała…
Na płycie, jak wspomniałem, usłyszeć można 13 utworów. Obok znanych i popularnych szant i pieśni morskich („Shenandoah”, „Sacramento”` Whailing Johny” czy „Round the Bay of Mexico”) znajdują się utwory mniej znane („Way Down in Dixie”, „The Indian Lass”, „The Leaky Ship”) jak również mało rozpowszechnione wersje dwóch znanych pieśni kubryku „Ratclife Highway” i „Bosun`s Alphabet”.
A wszystko to zaśpiewane stylowo (spora w tym zasługa muzyków ze „Stormalong John”) a więc prosto, bez „przekombinowanych” aranżacji i „szkolnych” harmonii, za to z wielkim zaangażowaniem i jeszcze większym ( szczególnie jak na 85-latka) wigorem.
Materiał godny polecenia jako „wzorcowy” dla wielu rodzimych zespołów, a w szczególności dla tych, którym się wydaje, że to, co śpiewają, to szanty…
To jedyna w swoim rodzaju płyta. Bert Lloyd, jeden z czołowych brytyjskich folklorystów, wypłynął w 1937 roku na Antarktydę jako członek załogi statku wielorybniczego „Southern Empress”. Zebrany podczas 7-mio miesięcznego rejsu materiał pozwolił na nagranie w roku 1967 płyty w całości poświęconej pieśniom związanym z wielorybnictwem. Zaprezentowany materiał wytyczył drogę wielu zespołom spod znaku tradycyjnych pieśni morza, zarówno na świecie, jak i w naszym kraju: wydana z okazji krakowskiego festiwalu „Shanties `90” płyta Czterech Refów „Pieśni wielorybnicze” w zasadzie w całości opierała się na materiale zarejestrowanym przez Lloyda. Refy pieczołowicie oddały nastrój i klimat tych utworów (zarówno w warstwie tekstowej jak i muzycznej) przybliżając polskim słuchaczom mało wówczas znane pieśni.
Bert Lloyd, wraz z towarzyszącymi mu muzykami (D. Swarbick – skrzypce, M.Carthy – mandolina, A. Edwards – concertina i okaryna oraz T. Lucas i M. Wyndharm – Reade – śpiew)
wykonali owe utwory w sposób możliwie wierny temu, w jaki były one śpiewane w XIX wieku na pokładach wielorybników. Nieco drżący i nosowy głos Lloyda oraz oszczędny akompaniament tradycyjnych instrumentów tworzą niepowtarzalny klimat tych pieśni a my, słuchając, mamy wrażenie, że muzyka płynie wprost z wielorybniczych pokładów.
Na płycie znalazło się 15 utworów: „The Baleana”, „The Coast of Peru”, „Grenland Bound”, „The Weary Whaling Ground”, „The Cruel Ship`s Carpenter” – jedyna chyba pieśń, której polskiej wersji Refy nie zarejestrowały na żadnej z wydanych kaset, chociaż zdarzyło im się ją wykonać na żywo, „Off to Sea Once More”, „The Twenty Third of March”, „The Bonny Ship the Diamond”, „Talcahuana Girls”, „Farewell to Tarwathie”, „Rolling Down to Old Maui”, „Greenland Whale Fishery”, „Paddy and the Whale”, „The Whaleman`s Lament” i „The Eclipse” znana bardziej jako „Blow Ye Winds in the Morning”.
Informacji o poszczególnych utworach nie ma sensu w tym momencie podawać, bo wymagałoby to sporo miejsca, a zainteresowani przeczytają sporo na ten temat w śpiewniku Czterech Refów wydanym do wspomnianej wcześniej kasety. Dodam jeszcze, że dołączony do płyty booklet zawiera również niemałą dawkę informacji o wielorybnictwie, opisy oraz rysunki poszczególnych gatunków wielorybów i krótką reminiscencję artysty ze wspomnianego rejsu. Jednym słowem – lekcja historii wielorybnictwa w pigułce i porządna dawka muzycznego folkloru najwyższej próby. Gorąco polecam !
Nie spodziewałem się, że zespół o którym wcześniej nie słyszałem może grać tak ciekawy i wciągający folk-metal. W przypadku zespołów folk-metalowych na szczycie tego gatunku unosi się kilka kapel – jak Cruachan, Skyclad, czy In Extremo – a przeważająca większość pozostałych, to co najwyżej średniaki. Jednak na „How Far To Asgard” zespół Tyr udowadnia, że należy mu się miejsce w czołówce. Warto dodać, że to pierwsza z trzech wydanych przez nich płyt – tu dopiero rozwijali skrzydła.
Na początek zaprezentowali nam pieśń „Hail To The Hammer”, muzycznie i tekstowo wyraźnie nawiązującą do mitologii i kultury skandynawskiej, ale osadzoną też w hard rocku lat 70-tych. W „Excavation” mamy do czynienia z ciężką rockową balladą, z chóralnym, nieco folkującym refrenem na końcu. Widać, że zespół podczas nagrywania tej płyty nie był jeszcze nastawiony jednoznacznie na folk. Znając jednak kolejne dokonania tej grupy zdecydowałem, ze zaprezentuję ich od początku, pomijając tylko pierwsze demo.
„The Rune” zaczyna się od solówki niemal w stylu AC/DC, dalej również jest rockowo, ale w pewnym momencie okazuje się, że mamy do czynienia z delikatną balladą, przyspieszającą nieco momentami i nasyconą emocjami. Takie utwory konstruowali kiedyś klasycy metalu, tacy jak Black Sabbath, czy Iron Maiden.
Pieśń „Ten Wild Dogs” zaczyna się również spokojnie, spokojna pozostaje do końca, mimo, że też nie brak w niej zmian klimatów. Można tu gdzieniegdzie znaleźć połamane folkowe rytmy, ale to jednocześnie najbardziej psychodeliczny utwór na całej płycie.
Najlepszy na płycie utwór, to „Ormurin Langi” – jednocześnie jedyny zaśpiewany po fińsku, ciekawy i bardzo reprezentatywny dla tego, co zespół będzie róbił na kolejnych płytach.
Ciekawostką jest, że w odróżnieniu od innych kapel folk-metalowych Tyr nie nawiązuje do black-metalu, jak Waylander, czy Cruachan, ani do thrashu, jak Skyclad, a do starego heavy metalu i hard rocka. Dzięki temu może on być do strawienia dla każdego, kto lubi nieco ostrzejszą rockową muzykę.
Cajun na folk-rockowo? Proszę bardzo, na dodatek prosto z Holandii. Mimo, że brzmi to bardzo multikulturowo, to zaznaczę, że że wokaliści amerykańscy, śpiewający w cajun w większości nie znajątego dialektu i śpiewają fonetycznie. Cochon Bleu nie są więc wiele gorsi, zwłaszcza, że mieszkają przez granice z jednym ze źródeł muzyki cajun. Mówię tu o tradycjach francuskich, mających wpływ też na muzykę Niderlandów.
Wspomniałem o folk-rocku. Oprócz tradycyjnych instrumentów (akordeon, mandolina, tarka, harmonijka ustna, akustyczna gitara) Cochon Bleu używają też rockowej perkusji i elektrycznej gitary.
Efektem jest jedna z najsympatyczniejszych cajunowych płyt, jakie słyszałem. Niby wierna stylistyce z południa Stanów, a jednak bardzo różnorodna i naprawdę ciekawa. Być może dizeje się tak dzięki kroplom folku bliższego Europie (jak „J`aime Pas Les Haricots” i „Ton Tour”), czegoś ze starego rocka i boogie („Eunice Two-Step”) i tej odrobinie country (jak w „Dear Doctor”, który to utwór jest nota bene coverem Rolling Stonesów).
Jeśli ktoś spodziewa się po tej płycie jakichś niesamowitych emocji… to nie powinien się zawieźć. Jest to strasznie szczera i jednocześnie bardzo dobrze zagrana płyta.
Czesi mają swoich Levellersów – tak w najkrótszy sposób można opisać tą płytę. Lekkie punkowe brzmienia, ale bardzo energetyczne, z dodatkiem folkowego grania. Skrzypce, akordeon i banjo to świetne instrumenty do takiej muzyki, zwłaszcza, ze wsparte ostrą, ale nie za ciężką gitarą i sprawną sekcją rytmiczną.
„Šibenice” to świetny utwór na start, ostry, żywiołowy i łatwo wpadający w ucho. W piosence „Bill” chłopcy grają troche ciężej, ale nie zapominają o tym co najważniejsze w takiej muzyce – o lotnej melodii.
W „Mrtvej” mamy wesołe rytmy, jakby rodem z szybkich piosenek No Doubt, ale podbarwione na folkowo przez akordeon i przaśną linię melodyczną. Spokojniejsza piosenka „Obejmi stromy” to z połączenie trip-hopu z folkiem i rockiem, trzeba przyznać, że niezłe. Z kolei „Král” to powrót w ostrzejsze rejony, charakterystyczne dla grania grupy The Levellers, mniej więcej sprzed dekady.
Ciężkie gitary i akordeon zaczynające „Miláčku” zwiastują spokoją, ale klimatyczną piosenkę. I tak właśnie jest, świetnie się słucha tego lekko bujającego utworu. „Západ” to wesołe, melodyjne i szybsze granie, w odróżnieniu od tytułowej ballady „Svatá pravda”, która mimo że dość motoryczna, to utrzymana jest w mroczniejszym klimacie. Warto zaznaczyć, że skrzypce brzmią w niej niemal jak w celtyckich balladach.
„Cizák” to cięższy i zdecydowanie mniej folkowy utwór od poprzednich. Jednak zaraz po nim przychodzi czas na punk-folkową balladę „Středověk”, która jest najciekawszą piosenką na całym albumie.
Gitara w starym hard rockowym stylu i banjo wprowadzają nas w piosenkę „Medvědář”, wkrótce dochodzą skrzypce i wracamy w klimaty charakterystyczne dla wspomnianych tu już niejednokrotnie brytyjskich punk-folkowców. Nie ma mowy o żadnym podkradaniu pomysłów, to po prostu bardzo podobna stylistyka.
„Cesta” to piosenka, która kończy właściwą część płyty – to niemal typowy utwór na zakończenie, bardziej wyciszony, dobry do wspólnego śpiewania.
Reszta nagrań, to bonusy, zostały one nagrane z zespołem Medvěd 009. Grupa ta gra mieszankę punka, ska, wraz z Divokej Bill zagrali cztery utwory utrzymane w takiej właśnie stylistyce.
Na płycie „Svatá pravda” Czesi prezentują lekki punk-folk zagrany na niezłym poziomie – powinien spodobać się nie tylko wielbicielom The Levellers, ale również takich zespołów, jak Fiddler`s Green, czy nasze rodzime Rzepczyno, a nawet… Pidzama Porno.
Mini-album mlodej folk-rockowej kapeli z Uppsali przedstawia nam grupę jako obiecujący zespół zainspirowany muzyką skandynawską.
Otwierający płytę „3:37” to akustyczna wersja tego, co prezentuje znany band Hoven Droven. Szwedzki folk zagrany z ostrym drive`m to właśnie to co grupa Krajs lubi najbardziej.
Tradycyjna melodia „From-Olle” to bardziej nostalgiczne brzmienie skandynawskiej muzyki. Sporo się w tym utworze dzieje, a całość ma niemal mistyczny klimat.
Ostatni z trzech utworów nosi tytuł „Spaken” i jeszcze bardziej przypomina dokonania Hoven Droven.
Nie chciał bym, żebyście uznali, że Krajs to kopiści. Nic bardziej mylnego, to zdolna młoda kapela. Jednak początki jej drogi naznaczone są brzemieniem jednej z najbardziej znanych szwedzkich kapel. Mam nadzieję, że kolejne nagrania będą co najmniej równie dobre, a jednocześnie odsłonią więcej tożsamości grupy Krajs.
Moje największe zaskoczenie związane z tą kapelą łączy się z miejscem ich pochodzenia. Grupa ta pochodzi mianowicie z rosyjskiego Archangielska. Jakby się nad tym zastanowić nieco głębiej, to w dzisiejszych czasach nic nie stoi na przeszkodzie, by tamtejsza grupa dark folkowa dała się poznać światu.
Zespół Moon Far Away poznałem za pośrednictwem rosyjskiego portalu zajmującego się muzyką gotycka. Przy opisach kilku kapel można było poczytać sobie o folkowych wpływach, zaś Sator był przedstawiony jako grupa dark folkowa. Gdzie indziej nazwano ich muzykę neo-folkiem. W tym wszystkim jest sporo prawdy. Sator ma prawo spodobać się wielbicielom takich formacji, jak Dead Can Dance, Arcana, czy nawet Dargaard.
Z drugiej strony jest w ich muzyce coś innego, odmiennego, niż w wymienionych powyżej kapelach. Zwłaszcza kiedy Anea zaczyna śpiewać po rosyjsku.
Klimat jest bardzo ciekawy, widać, że to muzyka marzycieli. Myślę, że pomogłoby, gdyby rozbudowali nieco skład i instrumentarium. Brzmienia są co prawda dość bogate, ale nieco syntetyczne. Warto byłoby nad tym popracować.
