Trochę zaskoczyła mnie ta płyta, bo znałem dotąd głównie surowe, bardziej tradycyjne oblicze grupy Malicorne. Tymczasem już na starcie, w „Balançoire en feu”, dostałem coś na kształt bretońskiego Steeleye Span, czy Fairport Convention. Fajne to nawet, ale gdzie ten stary, dobry Malicorne?
Jego ślady są już w „Vive la lun”, ale wciąż wygląda to raczej na solowy album Gabriela Yacouba, niż na płytę zespołu.
W „Paysans sans Peur” mamy już niby polifoniczne śpiewy, tak bardzo charakterystyczne dla zespołu, ale wciąż w nich czegoś brakuje. „Chantier d`Été” to przede wszystkim bardzo dziwny klimat, kojarzący się z niektórymi dokonaniami Alana Stivela. Świetnym utworem jest „Dans la Riviere”, wraca w nim klimat starego Steeleye, poza tym to już piąty utwór – powoli więc przyzwyczajam się, że to mało ortodoksyjny album.
Z kolei „Soldat de la République” to nieomal bretońskie country. Fajnie zagrane, ale też zbytnio – jak na piosenki z tamtych czasów – przebojowe. Podobnie jest z balladą „Petite Oasis”, przyozdobioną pop-rockowym rytmem.
„Beau Charpentier”, to niemal powrót do dawnej formy, choć instrumentalna część – „Quand le Cypres” nie kojarzy się z zupełnie innymi zespołami. Dalej mamy musicalową konwencję w „La Couteau Blond” i powrót z „Balançoire en Feu”.
Nie jest to najlepsza płyta tego bardzo dobrego zespołu. Polecam coś bardziej poważnego, ot choćby album „Almanach”.
Kategoria: Recenzje (Page 129 of 214)
„Sjongersbloed” po fryzyjsku, to tyle, co „krew śpiewaka”. Tytuł kojarzyć może się nieco rewolucyjnie, ale płyta jest bardzo miła. Piter Wilkens, to artysta folkowy, który bywał w Polsce, z resztą właśnie ta płyta była wówczas jego aktualnym materiałem.
Na holenderskiej scenie muzycznej Fryzyjczycy zawsze podkreślają swoją odrębność. Z resztą są również różnice językowe.
Piter w momencie wydania tej płyty był jednym z czołowych fryzyjskich bardów. Dziś już nieco o nim zapomniano, więc tym bardziej warto sięgnąć po „Sjongersbloed” i przypomnieć sobie, lub poznać te piosenki.
Jako, że na płycie towarzyszy Wilkensowi sporo muzyków (m.in. Jos Hollander z grupy Irish Stew), to ma ona nieco inne brzmienie niż solowe koncerty artysty. Niekiedy jest tu spokojniej, niemal dylanowsko, czasem zaś bluesowo, czy nawet nieco rockowo. Całość można określić jako miejski folk zaśpiewany po fryzyjsku.
Dla mnie największym przebojem tej płyty zawsze była piosenka „Bealch fol drank”. Pamiętam, że Jacek Jakubowski puszczał ją kilkakrotnie w audycji „Folk – muzyka świata” w Radio Gdańsk. Do dziś utwór ten robi na mnie wrażenie, zwłaszcza dzięki ostremu, mocno brzmiącemu wokalowi i łagodnej melodii.
Polecam rozejrzenie się za tą płytą, wciąż jeszcze można ją znaleźć.
Od czasu nagrania tej płyty minęło ledwie kilka lat, a już można powiedzieć o niej, że jest nieco nieaktualna. Co się zmieniło? Przede wszystkim młodszego o kilka lat wokalistę i gitarzystę Chrisa Murphy`ego zastąpił Mike Kelly. Jest to o tyle ważne, że z nowym wokalistą zespół koncertował w Polsce. Na płycie zaś śpiewa jeszcze Chris.
Młodszy głos wokalisty sprawia, że brzmienie zespołu zbliża się nieco do klimatów zarezerwowanych dla młodszych zespołów, takich, jak Great Big Sea. Czasem jednak, gdy do głosu dojdzie któryś ze starszych członków grupy (jak choćby w przypadku „Lachlan Tigers”), dają nam do zrozumienia, że ich miejsce jest przy innych kanadyjskich klasykach – The Irish Rovers.
Oprócz standardów (takich jak „Greenland Whale Fisheries” i „Old Maid in the Garret”) są tu też współczesne kompozycje pożyczone od innych wykonawców („Process Man”, „Old Brown`s Daughter” i „John O`Dreams”), oraz całkiem sporo piosenek Chrisa Murphy`ego. Wśród tych ostatnich wyróżniłbym zwłaszcza otwierający płytę utwór „Skipping Stone”, wesoły „Down At The Pub” i balladę „Last Stand”.
To, że z koncertów w Polsce znamy inne wcielenie zespołu nie świadczy, że któreś z nich jest gorsze. Różnią się, ale oba warto poznać. Mam tylko nadzieję, że z Mike`m też nagrają płytę.
Nie tak dawno rozpływałem się tutaj nad demówką młodej flamandzkiej kapeli o prostej nazwie Aedo. Teraz mamy już do czynienia z ich debiutanckim albumem.
Tym, którzy nie pamiętają, bądź nie czytali tamtej recenzji, przypomnę, że mamy do czynienia z kapelą, która gra muzykę celtycka, w bretońsko-wyspiarskiej mieszance. Wszystko to jest jednak podane w ciekawy sposób i dobre wrażenie robi zarówno sposób opracowania utworów, jak i umiejętności młodych muzyków. Na tej płycie słychać też już więcej belgijskich, czy może raczej flamandzkich naleciałości.
Zaczyna się dość tradycyjnie, z lekką dozą rocka w bretońsko-brzmiącym „Déménage Mondiale”. Później mamy bardzo ładną piosenkę – „La Larme” – z delikatna nutka jazzu. To tchnienie jest tak leciutkie, że zastanawiam się, czy go sobie nie wyimaginowałem. Z kolei saksofon w „Bouquet Bloumé”, mimo, że gra ludową melodie, to daje już więcej jazzowego smaczku. Przynajmniej do czasu kiedy nie dołączają się dudy. Później rockowa perkusja zmienia się w niemal trip hopowe rytmy. Wciąż jednak mamy bardzo czytelną folkową frazę na pierwszym planie.
Zagrany w tempie irlandzkiego jiga „Tostas Mistas” sprawia wrażenie, jakby był starą, ludową melodią. Tymczasem to utwór współczesny, napisany przez braci Jonasa i Pietera De Meesterów, autorów większości repertuaru Aedo.
Dalej mamy lekko snującą się melodię „Femmes i topp”, oraz ciekawostkę – poezję śpiewaną w wersji celtyckiej. Cóż to znaczy? Ano to, że za tekst do piosenki „Medelij” posłużył wiersz Francois Villona.
Spokojny „Quartier Latin, 4h le Matin” to niemal chill out. Ale nie bójcie się, to nie jest muzyka naszych klubów i dyskotek, tylko porządny utworek z diatonicznym akordeonem.
„Lowy” ożywia nieco senną atmosferę poprzedniego utworu. Podejrzewam, że świetnie tańczyło by się do tego jakieś armorykańskie tańce. W „Café Coiffeur” też mamy coś bretońskiego, ale jakby bardziej mrocznego. Taki niepokojący klimat panuje też w jednej z części „Vitamine”. Znacznie spokojniej jest w „Lora Luna”, najpiękniejszej melodii na tej płycie, w której pobrzmiewają dalekie echa irlandzkiego „Inisfree”.
Podbity ostrym rockowym rytmem „Friscot” sprawdza się pewnie doskonale na festiwalach. Ciekawie by było, gdyby zagrali go kiedyś np. w Polsce.
„Imperial” to znów powrót w bardziej irlandzkie rejony. Wspomniał bym tu może o Lunasie, ale to tylko podobne echa, tak na prawdę obie grupy grają inaczej.
Płytę kończy nieco połamany rytmicznie „Experior”. Dość nowoczesna aranżacja, z surowym akordeonem, to coś, co może się spodobać wielu, którzy tak jak ja poszukują ciekawych smaczków w muzyce. Kiedy wchodzą do gry dudy i saksofon, to po plecach aż ciarki idą…
Bardzo dobra płyta. Dobra grupa rozwinęła się i dąży wciąż do przodu. Młody wiek muzyków daje nam nadzieje na świetny dalszy ciąg.
Fragmenty do odsłuchania na stronie: www.aedo.be/cds.htm
Dla większości recenzentów Małżeństwo z Rozsądku to młodsze dziecko Starego Dobrego Małżeństwa. Rzeczywiście piosenki brzmią niekiedy podobnie, nazwa przecież również się kojarzy, a i głos wokalisty MZR – Robert Leonhard – przypomina często Krzysztofa Myszkowskiego.
Na dodatek zespól dorastał ponoć pod okiem starszych kolegów. Jaki wynik tego eksperymentu? Bardzo dobry. Są tu świetne piosenki – kto wie, czy nie lepsze niż niektóre SDM-u. Nawet jeśli nie lepsze – w końcu Ziemianin i Leśmian, to poeci dość uniwersalni, a u obu kapel można znaleźć ich wiersze – to przynajmniej przyozdobione młodzieńcza werwa.
Ale nie tylko werwa tu jest. Nie zabrakło typowych dla Krainy Łagodności ballad. Taka np. „Biała Baśń”, to doskonały przykład takiego grania.
Jako podstawową różnicę w brzmieniu obu kapel podaje się brak skrzypiec i ciekawy dodatek w postaci akordeonu. Niestety na płycie nie wszędzie mamy akordeon. A i to przecież nie taka znów wielka różnica.
Teraz ponoć grają nieco inaczej – do składu doszła perkusja. No cóż druga płyta już ponoć skończona. Posłucham z chęcią.
Jedna ze starszych płyt niemieckich folk-rockowców z Paddy Goes To Holyhead. Muzyka celtycka w wykonaniu tej grupy zawsze była dość lekka, niemal popowa. Z drugiej strony trudno odmówić im talentu do ciekawych piosenek i sympatycznych aranżacji. Tak było i tym razem.
Większość utworów, to piosenki Paddy`ego Smidta`a, ówczesnego lidera PGTH. Jest tu coś dla miłośników morskiego folku („Set The Sail”), piosenek w stylu The Pogues („Wintertime”, „I Hate London”), Levellers („Little Boy”, „Hobo Train”), czy The Waterboys („Let The Young”, „Turn Me Down”), irlandzkich ballad („Doolin”, „Save My Soul”), a nawet piosenek niemal zupełnie rockowe („Fly Like A Seagull”).
Czasem utwory Paddych brzmią nieco bardziej oryginalnie. Np. w piosenkach „Johnny” i „Lady From Athina” mamy niewątpliwie wschodnioeuropejskie wpływy brzmieniowe. Również „Desiree” mimo pewnej prostoty nie przypomina typowych folk-rockowych piosenek. „Piano Man” to coś co kojarzyć się może z ostatnimi nagraniami Johnnego Casha, ale również nieco z Nickiem Cave`m, choć jak na niego jest to za pogodny utwór.
Niestety brzmienie albumu nie jest najlepsze. Również język angielski Paddy`ego zostawia nieco do życzenia. Często słychać, że to Niemiec.
Jednak mimo tych mankamentów wciąż uważam płyty Paddy Goes To Holyhead – w tym „Hooray” – za bardzo ciekawe.
Skanda to folk-rockowcy z Asturii. Tytuł ich płyty tłumaczy się jako „Grudniowa krew”. Okładka wygląda nieco rewolucyjnie. Cóż więc czeka nas po trzecim albumie tego zespołu?
Przede wszystskim „Sangre d´Ochobre” to bardzo ciekawa płyta. Z jednej strony jest czasem dość ostra i rockowa, z drugiej zaś nie brakuje delikatnych elementow, które znamy z wykonań takich grup, jak choćby Felpeyu. U Skandy dochodzą do tego mocniejsze akcenty. Świetnym przykładem może być tu piosenka tytułowa. Zaczyna się jak łagodna folkowa ballada, a później przeradza się w mieszankę folk-rocka i ostrych, funkujących rytmów.
Dla mnie najciekawszym fragmentem płyty jest utwór „Cantar d`amor”. Nie znaczy to, że nie podobają mi się inne. Skanda to dobry zespół i poniżej pewnego poziomu nie schodzi.
Ciekawe są inspiracje zespołu, bo ich folkowe granie oplecione jest naprawdę rozmaitymi brzmieniami. Polecam każdemu, kto nadstawia ucha na to, co dzieje się w muzyce asturyjskiej.
Włoska formacja folkowa o nazwie Whisky Trail, to przykład zespołu grającego bardzo rzetelnie muzykę celtycką. W ich brzmieniach dominują nawiązania stylistyczne do klasyków gatunku. Jest tu nutka podobna do tej z The Chieftains, jest czasem podobne myślenie, jak w nagraniach The Bothy Band, czy De Dannan.
„The Great Raid” to album dwupłytowy i na tym polega jego problem. O ile muzyka zespołu Whisky Trail jest ciekawa i dobrze się jej słucha, to obie płyty dają album po prostu za długi, trwa ponad 90 minut. Na szczęście można ich słuchać osobno – co polecam.
Whisky Trail to ekipa bardzo doświadczona. Pierwsze płyty zespołu ukazały się w połowie lat 70-tych.
Na „The Great Raid” urzekł mnie jeden patent. Chodzi tu mianowicie o połączenie piosenki „Lowlands Away” i „Flying” zespołu The Beatles.
Włośi grają bardzo dobrze, ale przesadzili troszeczkę. Proponuję poszukać jakiegoś ich pojedynczego albumu.
Drugi materiał zarejestrowany przez zespół sanocki Yank Shippers zaczyna się od instrumentalnej „Polki”, zapowiada ona około-irlandzki kierunek w jakim zmierza ta kapela. Z tej właśnie tradycji wywodzi się większość zaadaptowanych przez zespół melodii.
Jak przystało na kapelę z nurtu szantowego – nie zabrakło tu też najważniejszego z żeglarskich tematów. Nie, nie mówię tu o morzu, chodzi oczywiście o kobiety, tym razem obiekt westchnień ma na imię Whitney. Dalej mamy „Kongo River”, piosenkę z nurtu „wracamy z morza”.
Utwór „Odynie” jest swoistą ciekawostką. Po pierwsze piosenek o wikingach nie śpiewa się w Polsce za wiele, po drugie gościnnie pojawia się tu elektryczna gitara, tworząc ciekawy klimat.
Znacznie gorzej jest z klimatem i z tekstem w kolejnym utworze „Tam na Horn”. Mimo, że utwór opowiada o oceanicznej przygodzie, to takie piosenki śpiewa się głównie na Mazurach. Jak dla mnie jest to po prostu trochę zbyt trywialne.
Na szczęście dużo lepiej jest w piosence „By Holand”. To chyba najspokojniejsza z zaprezentowanych tu piosenek. Aż się trochę zdziwiłem, że Shippersi jeszcze potrafią tak właśnie zagrać.
„Oumi Oumaj” to taka piosenka żeglarska w starym stylu. Tak grało się w Polsce latach 80-tych. Trochę brakuje mi tamtych klimatów, miło więc, że ktoś jeszcze kultywuje takie tradycje.
Kolejny utwór, to znów ciekawostka. „Iscar Man”, bo tak jest zatytułowany, to piosenka dwujęzyczna. Przyznam od razu, że Yank Shippers po angielsku brzmią całkiem nieźle, zaskoczyli mnie trochę. Może w przyszłości warto by spróbować coś takiego jeszcze zagrać? Zwłaszcza, że cajuńskie skrzypce robią tam świetne wrażenie. Później mamy tekst polski, również pasujący do całości. Nie pozostaje więc nic innego jak pogratulować dobrej piosenki.
„Po złoto”, to nurt `piosenki pirackie`, czyli klimat rozpropagowany lata temu przez grupę Mietek Folk. Niemal każda kapela ma coś takiego w swoim repertuarze – Shippersi również.
Prosta przyśpiewka „Nalej bracie w szkło” nadaje się do radosnego potrząsania kuflami. Niby nic specjalnego, ale podejrzewam, że na koncertach utwór ten sprawdza się świetnie. Podobnie jest z piosenką „Gnaj co sił”, która kończy premierowy materiał.
Jako bonus mamy tu sześć utworów z pierwszego, wydanego tylko na kasecie materiału zespołu, ze słynną „Horyłką” na czele.
Na koncertach Yank Shippers zawsze jest żywiołowo, nic więc dziwnego, że sporo tu szybkich piosenek. Niestety trochę to męczące, nie da się z taką samą uwaga wysłuchać kilkunastu skocznych kawałków (jedyne troszkę spokojniejsze utwory znajdują sie w bonusach). Rozumiem, że tytuł płyty miał tłumaczyć taki repertuar, ale chyba troszkę przesadzono. Mam nadzieję, że kolejny album będzie bardziej różnorodny.
Album „Malargrot” zawiera melodie z obu stron Atlantyku, zarówno tradycyjne, jak i współczesne. Jest to typowa dla Spaelimenninir mieszanka, w której przeplatają się różne inspiracje.
Jest tu kilka melodii szwedzkich („Sveds-Jans Polkett”, „Lapp-Nils vals fran Vast-Jamtland” i „Lapp-Nils polska fran Vast-Jamtland”), czasem coś z Danii (medley „Hans Thomsen/Saeren Fogeds styk`/Det faerst` brujstyk`”Rumlekvadrille”, czy choćby utwór „Den raede lue”), jednak to nie te tradycyjne melodie sprawiają, że płyta jest tak różnorodna. Największy wpływ na to mają autorskie kompozycje Ivara Baerentsena („Fair Isle Reinlendari”, „Hamish Bayne”, „Marianna`s Hambo”) i Kristiana Blaka („Eilean”, „German Gladensvend” i „Alvastakkur”).
Oprócz tego muzycy odtwarzają dwa utwory ze zbiorów Jensa Christiana Svabo, badacza kultury farerskiej na przełomie XVIII i XIX wieku.
Na płycie nie brakuje klimatów tanecznych, różnego rodzaju jigów, polek i walców, ale jest też miejsce na spokojniejsze, bardziej wyciszone melodie. To one stanowią o pięknie tej płyty i to je najbardziej polecam.
