Trochę zaskoczyła mnie ta płyta, bo znałem dotąd głównie surowe, bardziej tradycyjne oblicze grupy Malicorne. Tymczasem już na starcie, w „Balançoire en feu”, dostałem coś na kształt bretońskiego Steeleye Span, czy Fairport Convention. Fajne to nawet, ale gdzie ten stary, dobry Malicorne?
Jego ślady są już w „Vive la lun”, ale wciąż wygląda to raczej na solowy album Gabriela Yacouba, niż na płytę zespołu.
W „Paysans sans Peur” mamy już niby polifoniczne śpiewy, tak bardzo charakterystyczne dla zespołu, ale wciąż w nich czegoś brakuje. „Chantier d`Été” to przede wszystkim bardzo dziwny klimat, kojarzący się z niektórymi dokonaniami Alana Stivela. Świetnym utworem jest „Dans la Riviere”, wraca w nim klimat starego Steeleye, poza tym to już piąty utwór – powoli więc przyzwyczajam się, że to mało ortodoksyjny album.
Z kolei „Soldat de la République” to nieomal bretońskie country. Fajnie zagrane, ale też zbytnio – jak na piosenki z tamtych czasów – przebojowe. Podobnie jest z balladą „Petite Oasis”, przyozdobioną pop-rockowym rytmem.
„Beau Charpentier”, to niemal powrót do dawnej formy, choć instrumentalna część – „Quand le Cypres” nie kojarzy się z zupełnie innymi zespołami. Dalej mamy musicalową konwencję w „La Couteau Blond” i powrót z „Balançoire en Feu”.
Nie jest to najlepsza płyta tego bardzo dobrego zespołu. Polecam coś bardziej poważnego, ot choćby album „Almanach”.

Taclem