Gerry zaczynał swoją przygodę ze sceną ponad 40 lat temu, grając wówczas z nie znanym nikomu muzykiem, Van Morrisonem. Van jest dziś bluesową (i w dużej mierze również folkową) legendą, a Gerry też ma na koncie jakieś przeboje. jednak jego muzyka nigdy nie była tak znana, jak Vana. Nic dziwnego, powie każdy, kto przesłucha tą płytę.
Na „Streets Of Belfast” mamy całkiem niezłe piosenki, koszmarnie spaprane przez wykonanie, a właściwie przez pomysł (czy też brak pomysłu) na płytę. Gdyby te kawałki zagrać na gitarze, ze skrzypkami, akordeonem itp. mielibyśmy być może świetną płytę. A tak co mamy? Coś na kształt „irlando disco”. Nachalny, prymitywny klawiszowy podkład, przy którym pop lat 80-tych, to maestria wykonania. Szkoda tylko piosenek, które jak wspomniałem są dobre.
Jeśli jednak ktoś chciałby posłuchać tej płyty, to lojalnie ostrzegam – nie będzie lekko.
Kategoria: Recenzje (Page 123 of 214)
Podtytuł albumu, to „Songs for Winter Solstice”, mamy więc znów do czynienia z muzyką podszytą nieco klimatami neo-pogańskimi. W przypadku grupy Jaiya korzenie tkwią w muzyce celtyckiej. Nie dziwi mnie zetem znana skądinąd pieśń „Dance To Your Shadow”. Zaskakuje natomiast fakt, że pod tytułem „Yule Is Come” kryje się znana bożonarodzeniowa pieśń kościelna – „Gaudete”. Czyżby więc klimaty zimowego przesilenia mogły się aż tak przenikać? Najwyraźniej tak.
Nie zabrakło natomiast typowego na tego rodzaju płytach odwołania się do Gai, Bogini Matki.
Jaiya, to trio, które tworzą Miranda Brown, Kim Darwin i Lael Whitehead. Ich gra i śpiew, to jedne z ciekawszych interpretacji celtyckich pieśni osnutych wokół klimatów Zimowego Święta. Płyta „Firedance”, to świetny album, choć na wszelki wypadek nie polecam go jako podarunku zamiast zwyczajowych kolęd.
Wokal i gitara Lorien Patton potrafią zauroczyć. Począwszy od pierwszych nut „Wind`s Four Quarters” dajemy się zaczarować pięknemu głosowi wokalistki.
Zebrane tu piosenki opisują nam historię ze świata fantasy. Są tu klimaty mroczne, czasem mistyczne, ale zawsze ciekawe. Wszystkie utworki są tu autorskie
Szkoda tylko, że czasem gitara ustępuje miejsca klawiszom, a wtedy mamy coś na kształt niedoprodukowanego popu. Znaczy to mniej więcej tyle, ze piosenki są fajne, ale aranżacje i podkłady w tych utworach – beznadziejne. Dlatego też pomińmy te eksperymenty i skupmy się na akustycznej części płyty.
Jak już wspomniałem „Wind`s Four Quarters” czaruje. Podobnie jest z piękną balladą „Fields of Lyonesse” i z „Bearer of the Crown”. Świetnie słucha się zaśpiewanego bez akompaniamentu utworu „Grounded”. Niestety, zamiast naprawdę dobrej płyty, otrzymujemy tylko średni album, z kilkoma porządnymi utworami.
Amerykański folk, bluegrass i muzyka akustyczna, tak mniej więcej prezentuje swoje granie zespół Misty River. Rzeczywiście elementów tych na płycie pod tytułem „Willow” nie brakuje.
Są tu piosenki tradycyjne, kilka współczesnych utworów, pożyczonych od innych wykonawców i coś z własnej szuflady. Jak na amerykański zespół, to Misty River mają bardzo brytyjskie brzmienie. Skrzypce i akordeon grają prawie jak w tamtejszych kapelach.
Przyznam, że cztery amerykańskie niewiasty tworzące Misty River nieźle zamieszały mi w głowie. Wykonują swoją muzykę perfekcyjnie i to, co grają właściwie nie może się nie podobać. Nawet angielski „The Cuckoo” w nowej aranżacji potrafi zabrzmieć, jak rodowity kawałek bluegrass.
Misty River prezentują to, co obecnie najlepsze w amerykańskim folku.
Mimo, że uważam się za fana grupy The Pogues, to do zakupu tej składanki zachęciła mnie tylko płyta bonusowa. Z kronikarskiego obowiązku napiszę więc tylko, ze na pierwszym krążku znalazły się największe przeboje grupy, od poprzednich wydawnictw składankowych grupy The Pogues płyta ta różni się chyba tylko obecnością piosenki „Tuesday morning”, która jest jedynym przebojem nagranym przez zespół po odejściu charyzmatycznego Shane`a MacGowana.
Druga płyta, to jednak niesamowita ciekawostka. „Live at the Brixton Academy”, to koncertowy zapis utworów z pierwszego reunion zespołu w 2001 roku. Dotychczas dostępny był tylko kiepskiej jakości bootleg, teraz mamy troszkę lepsze wersje tych nagrań. Doskonale słychać tu zarówno drobne potknięcia, jak i wielkośc tego zepołu. Wersje różnią się troszkę od tych, które znamy. Jest tu np. sporo gitary Phila Chevrona, z kolei u Shane`a MacGowana wręcz słychać lata spędzone ze szklanką whiskey w ręku.
Do najciekawszych nowych wersji należą „Young Ned Of The Hill”, „Thousands Are Sailing”, „Dirty Old Town” i „Fiesta”.
Niekiedy słychać dobrze śpiewającą z MacGowanem publiczność. Nie ma wątpliwości, że to nie tylko pieniądze nakłoniły zespół do powrotu na scenę, również fani z całego świata mieli w tym swój udział.
Trudno oceniać taką płytę, bo to przede wszystkim dokument. Dla mnie ma niesamowitą wartość emocjonalną.
Północny zachód Irlandii, hrabstwa Donagal, północny Connaught i Silgo, to jedno z najbardziej tradycyjnych miejsc na całej Zielonej Wyspie. Tireile pochodzą właśnie stamtąd . Nic więc dziwnego, że mimo iż nagrali tą płytę w 2003 roku, to brzmi ona jak nagrania klasyków.
Podstawa składu Tireile, to dwie osoby: Rodney Lancashire, grający na instrumentach strunowych i harmoniach, oraz Steffi Geremia, grająca na różnych fletach i bodhranie. Oboje są również wokalistami. Na płycie wspierają ich: Chris Hinderyckx na sitarze, Richie Lyons na bodhranie i Rob Raagini obsługujący jakąś tajemnicza machinę bębniarską.
Ozdoba płyty jest świetna „The Moorlough Shore”, spiewana przez Steffi. Jest to piosenka, która dała melodię słynnej „Foggy Dew”. „Bonny Light Horseman” wykonywany przez Rodneya też jest bardzo dobry, podobnie jak „Good Friends and companions” w wykonaniu Steffi. Sporo tu też melodii i tańców, które brzmią jak na starszych płytach The Chieftains.
Włoska grupa Barbarian Pipe Band to nie tylko orkiestra dudziarska z podkładem mocnych bębnów. To również cała ideologia takiego grania. Ich muzyka rzeczywiście brzmi jak skrzyżowanie szkockiej orkiestry dudziarskiej ze ścieżką dźwiękową filmu o Conanie.
Nie tak dawno dane mi było recenzować ich mini album „Sacra Losna”. Teraz mamy do czynienia z dużą, pełnowymiarową płytą. Włoscy barbarzyńcy znów odwołują się do muzyki dawnej, folkowej i własnych utworów. Te ostanie opisane są na płycie jako „Trad. Barbarian”. Świetnie uzupełniają one znane (jak choćby „Tourdion”) i mniej znane tradycyjne tematy.
Słuchając płyty można czasem odnieść wrażenie, że siedzimy w jakimś obozie, gdzie po wygranej bitwie ucztują zwycięzcy. To Celtowie, Germanie, Sasi – Barbarzyńcy. Wszyscy grają swoje melodie i zbijają się one w jedna, potęznie brzmiącą Pieśń Wojny. Mimo, że są tu nawet utwory XVI wieczne, to udało się Włochom zakląć w nich ducha minionych wieków.
Uwaga! Osobom nieprzyzwyczajonym do dud i bębnów zaleca się ostrożność.
Przed kilkoma laty Capercaillie było moim zespołem nr. 1. Od tego czasu udało im się odpłynąć w pop-folkowe regiony, ale ostatnia płyta studyjna – „Choice Language” – przywróciła mi wiarę w tą grupę. „Grace and Pride” uznałem początkowo za składankę typu „The Best of…”, byłaby to trzecia po „Dusk Till Dawn” i „Capercaillie” taka płyta Szkotów. Okazuje się jednak, że to nie do końca tak. Omawiany tu album, to antologia. Muzykom chodziło więc o to, by pokazać coś ciekawego z każdej płyty. Powstał w ten sposób nowy, dwupłytowy album w dyskografii Capercaillie.
Opowieść zaczyna się od końca, od wspomnianego już krążka pt. „Choice Language”. Spośród trzech wybranych utworów wyróżnia się świetyny „Homer`s Reel”. Później, idąc chronologicznie, mamy koncertówkę z 2002 roku. Z niej zaprezentowano właściwie tylko dwa utwory, ale ośmiominutowa wersja koncertowa „Rob Roy Reels”, składająca się z sześciu tematów, starcza za conajmniej dwa utwory.
Trzy kawałki ze starszej o dwa lata płyty „Nadurra” prezentują ów niezbyt przeze mnie lubiany, zbyt popowy okres. Faktem jest, że wybrano utwory dobre, zarówno „Hoireann O”, jak i zestaw jigów, prezentują się nieźle.
Z „debeściaka” „Dusk Till Dawn” znalazł się tu jeden utwór, koncertowa wersja piosenki „Breisleach”. Z kolei album „Beautiful Wasteland” z 1997 roku reprezentują aż cztery utwory. Nie ma wśród nich niestety żadnego, który przyprawiałby mnie o szybsze bicie serca.
„Clo Mhic Ille Mhicheil” to piosenka, która pierwszy raz znalazła się na płycie kompaktowej. Wcześniej byłą dostępna tylko na winylowej „Glenfinnan”, płytce okazjonalnej. Z kolei z albumu „To The Moon” również mamy cztery utwory, w tym rewelacyjny „Ailein Duinn”, znany nam w wykonaniu Karen choćby z filmu „Rob Roy”.
Drugą płytę tej składanki otwierają piosenki z płyty „Capercaillie”, prezentującej ciekawe utwory Szkotów ze wczesnego okresu działania grupy. W przypadku tej i starszych płyt często w miejsce oryginalnego utworu umieszczono na składance wersję z singla, lub nowy mix. Na szczęście „Alasdair Mhic Cholla Ghasda” – jeden z najlepszych utworów Capercaillie, został bez zmian. Z dwóch piosenek z płyty „Secret People” w pamięć zapada funkujący „Bonaparte”, swego czasu było to dla mnie nie lada odkrycie.
Z płyty „Get Out” zaprezentowano trzy utwory, najciekawiej wypada połącznie tematów „Dean Cadalan” i „Servant to the Slave”, pierwszy w tym momencie staje sięświetną introdukcją. Z kolei „Derilium”, to moja ulubiona płyta Szkotów. Uwielbiam każdy utwór na tym krązku, dlatego też nie podjąłbym się wyboru najlepszego spośród czterech zaprezentowanych tu kawałków. Płyty „Sidewaulk” i „The Blood is Strong”, to również stare dobre Capercaillie. Z pierwszej z nich pochodzi przecież wyśmienity „Fisherman`s Dream”, z drugiej zaś „Fear a`bhata”.
Dwa najstarsze albumy Szkotów – „Croswinds” i „Cascade”, praktycznie dziś już niedostępne – reprezentowane są tylko przez pojedyncze utwory. Trochę szkoda, bo w końcu to prawdziwe korzenie zespołu.
Dwadzieścia lat takiej grupy, jak Capercaillie zamknięte w dwóch krążkach… troszkę to dziwne, ale faktem jest, że zestawu świetnie się słucha. Myślę, że to dobra płyta dla tych, którzy znają grupe tylko z ostatnich płyt. Starzy sympatycy grupy pewnie chętnie powspomninają przezycia związane z pierwszym kontaktem z tą grupą. Warto więc, by sięgnęli po ta płytę po prostu wszyscy.
Słowo „aparatczik” nie kojarzy się w Polsece zbyt pozytywnie, a tymczasem taką właśnie nazwę przyjął sobie folk-rockowy zespół założony przez kilku Rosjan w Niemczech.
Mamy tu do czynienia z ich pierwszą płytą, na której znalazła się mieszanka rosyjskich melodii, punku, rocka i ska. Wielu czytelników skojarzy ich pewnie z The Ukrainians i będzie to skojarzenie słuszne.
Akordeon, bałałajka i rockowa sekcja, to właśnie to, o co chodzi.
Na płycie jest dziesięć tradycyjnych rosyjskich piosenek i jedna z melodią autorską. Dominują szybkie, taneczne melodie w wesołych i prześnych piosenkach. Nie brak też jednak typowej dla rosyjskiego folku poetyki i melancholii.
Myślę, że zwolennicy takich klimatów będą bardzo zadowoleni. Zaś przystępna, rockowa formuła może otworzyć również uszy nieprzyzwyczajonych do takiego grania.
Alambic, to francuski kwintet folkowy, a „Tournée générale”, to ich drugi album. Pochodzą oni z Besançon, miasta, w którym urodził się Wiktor Hugo. Ich muzyka jest pełna wielkiej maestrii, podobnie, jak literackie dzieła pisarza.
Całkowicie autorski francuski folk, z jazzem i ze wschodnimi wpływami, w którym łatwo się zasłuchać, to właśnie muzyka grupy Alambuc. Nie ma w niej miejsca na zbędne dźwięki, jest jednak bardzo bogata. W niektórych partiach łatwo wyczuć delikatny wpływ muzyki barokowej. Nie znaczy to jednak, że zespół brzmi archaicznie, wręcz przeciwnie, momentami grają niemal folk-rockowo, jak choćby w świetnej „Polka febrile”.
Wspomniane już wschodnie inspiracje słychać doskonale choćby w utworze „La scoumoune”, który kojarz się z arabskim jazzem, takim, jaki gra Rabih Abou Khalil.
Alambic udowadniają nam, że muzyka nie zna granic, kto wie, może kiedyś sięgną po coś z naszych okolic i we Francji zabrzmią obertasy i kujawiaki. Póki co możemy rozkoszować się tą płytą.
