Koncertowa płyta Joanny Słowińskiej, nagrana w Klubie Alchemia w Krakowie w 2004 roku, powinna być tylko zajawką dla albumu studyjnego. Mam nadzieję, że tak się stanie. Póki co jednak pozostaje nam obcowanie z dość surowym, aczkolwiek ciekawym materiałem nagranym na żywo.
Dominują piosenki i tańce polskie, ale są też brzmienia huculskie, żydowskie i bałkańskie. Na okrasę jest nawet piosenka Agnieszki Osieckiej. Z resztą maniera wykonawcza Joanny Słowińskiej kojarzy się niekiedy mocno właśnie z tzw. piosenką autorską, której pani Osiecka była mistrzynią. Sam zapis koncertu wystarczy, by zauważyć, że utwory są nie tylko zaśpiewane, ale też w sposób aktorski zagrane.
Wiele z tych piosenek, to znane ludowe standardy (jak „Matulu…”, „Czerwone jabłuszko”), jest też jednak kilka, których nie znałem, lub słyszałem je dawno temu, to one sprawiły mi sporą niespodziankę.
„Sowa” jest według mnie jednym z najbardziej udanych utworów na płycie. Możliwe, ze stanie się niedługo jedną z najpopularniejszych folkowych piosenek – właśnie dzięki interpretacji Joanny Słowińskiej.
Kategoria: Recenzje (Page 113 of 214)
Zespół Qftry ma na swoim koncie kasetę „Blow The Man Down” i udział w międzynarodowym projekcie szantowym z Tomem Lewisem, pod nazwą Poles Apart. Teraz dostajemy od nich płytę pod enigmatycznym tytułem „Bistro Alternatif”.
Zaczyna się bardzo dobrze, od pięknej folkowej ballady „It`s Good To See You” autorstwa Alana Taylora.
Przeróbka kultowej „Fregaty z Packet Line” pokazuje nam bardzo surowe oblicze morskich pieśni. Jeszcze bardziej suche, niż w klasycznej wersji Packetu. Porównajcie wersję Qftrów z tym, co dziś gra Gdańska Formacja Szantowa, a zauważycie jak różnić mogą się dwa wykonania tej samej piosenki.
Podobnie surowo brzmi tradycyjna szanta „Poor Old Horse” i bretońska „Volontaire”.
Autorskie piosenki, choć przecież oparte na folkowych rytmach zaczynają się od „Pokusy Marynarza”. W większości to dobre utwory, może nie najlepiej wyprodukowane, ale taka już uroda płyt z niszową muzyką.
Z kolei „Blondynka Brzoskwinka”, czyli szanta „Bully in the Alley” w wersji callipso, to początek muzycznych żartów. Takie rzeczy nadają się na bonusy, ale w środku płyty nieco rażą. Jeśli już jesteśmy przy rzeczach, które rażą, to „pampany” bas w folkowej „Tawernie” również nie jest najlepszym pomysłem.
Świetnie za to brzmi „Parcel of Rogues”, czyli „Banda Łajdaków”. Bardzo dobry tekst i bardzo dobre wykonanie. Również „Czarna Maryśka”, oparta na pieśni bretońskiej brzmi zachęcająco.
„It`s Not a Reason I Left Mulligar” Phila Coultera, to w wersji Qfrtów „Żonkile”. Tą samą piosenkę, jako „Mullingan” śpiewali Kiedyś Krewni i Znajomi Królika. Qftry mają swój własny tekst, ale ciarki chodzące po plecach przy słuchaniu tej piosenki są takie same. To jedna z najpiękniejszych ballad świata.
Ciekawie brzmi zaśpiewana po francusku i polsku „Mon Pere Ma Mariee”, na dodatek gitarki zaaranżowana jazz-folkowo.
Płyta kończy się tak jak zaczyna, piękną folkową balladą, tym razem jest to „Wild Mountain Thyme”. Przynajmniej oficjalnie. Mamy jeszcze bonusa. Po minucie ciszy dostajemy dyskotekowy podkład i wygłupy chłopaków z Qftrów. Wklejono tu różne studyjne wpadki, nie zawsze cenzuralne. Nie wiem czy to potrzebne, bo spotkałem się z opiniami, że to żenada. Osobiście jednak zbytnio mi to nie przeszkadza, choć dałbym więcej niż minutę ciszy przed takim „utworem”.
Płyta dobra, warta polecenia, bo bardzo tradycyjna na naszym mało tradycyjnym szantowym poletku.
Folk-rock, blues, a nawet punk-folkowe wycieczki w kierunku muzyki celtyckiej, klezmerskiej, cygańskiej i piosenki francuskiej – tak można scharakteryzować muzykę tego nowojorskiego zespołu.
Oniryczny klimat z „Monsters And Angels” kojarzy się z sennym koszmarem. „Johnny Three Shots” to taka „na brudno” zagrana polka, podobnie, jak „Johnny`s Return” – kontynuacja tej piosenki.
Później mamy coś w stylu The Levellers („Feels Like I`ve Been Here Before”, „That`s All Right”), The Pogues („Me And The Devil”, „Vagabond Waltz”), Paula Simona (Poison In The Bloodstream”) a nawet The Clash („Betty`s Back In Blue”).
Wspomniałem też, że pojawia się tu blues – proszę bardzo, posłuchajcie „Blood And Thunder”. Cygańskie klimaty znajdziecie w „East Jesus”, a francuskie, podbarwione nieco country w „Hard To Swallow”. W „Murder of Crows” pobrzmiewają gorące rytmy tanga.
Bardzo spodobała mi się ta płyta, szkoda, że to jedyny album tej formacji.
„Szaleństwo Majki Skowron” to książka Aleksandra Minkowskiego, która stała się kanwą serialu dla młodzieży. Teraz służy też szantowej kapeli za tytuł piosenki i płyty. Sam kawałek kojarzy się raczej z Czerwonymi Gitarami, niż z żeglarskim graniem, ale Shantaż to reprezentanci grania mazurskiego, nie powinno więc dziwić takie zestawienie. Z resztą na płycie jest też piosenka Krzysztofa Klenczona („Tam, Gdzie Woda I Las”), porównanie nie jest więc chybione.
To nie jedyne nawiązania do pozamuzycznych spraw. Pierwszy kawałek – „Nóż w wodzie” – to z kolei odniesienie do filmu Andrzeja Wajdy. Tytuły „Lord Jim” i Smuga Cienia”, to z kolei nawiązania do pisarstwa Josepha Conrada.
Kawałki typowo szuwarowo-bagienne („Czaplak”, „Mikołajki”) nie zachwycają, ale podejrzewam, że miłośnicy turystyczno-żeglarskiego grania z Mazur (np. grup Zejman i Garkumpel, czy Spinakery) mogą być usatysfakcjonowani.
Znacznie lepiej brzmią piosenki w jakiś sposób nawiązujące do celtyckiego folku. „Lord Jim” (gościnnie Marek Kwadrans z Shannon na bodhranie), „Smuga Cienia” i „Kapitan Blood” – właściwie to w moich oczach ratują one płytę. Całość jest bowiem dość pretensjonalna, choć – jak mówię – zapewne znajdzie swoich odbiorców.
Rosyjska folk-metalowa grupa Tumulus prezentuje nam swoją pierwszą płytę. Wcześniej były dwie demówki, do dziś popularne wśród fanów takiego grania.
Album „Winter Wood” zaczyna klimatyczne klawiszowe intro z szeptaną deklamacją po rosyjsku. Później mamy heavy metalowe uderzenie, które przechodzi w piosenkę „Odolen` Trava”, gdzie gitarowe, hard rockowe riffy mieszają się z folkową melodią fletu. W niemal rytualnej piosence „Yavir” obok Kuchmy, wokalisty zespołu pojawia się jeszcze kobiecy głos, należący do Mariny Sokolovej, powraca on też w „Resnoti Sonty”.
Ballada „Morok Uzrev” udowadnia, że Tumulus terminowali nie tylko u takich grup. jak Amprphis, czy Bathory, ale również u Mike`a Oldfielda i zespołu Pink Floyd. Trzeba przyznać, że to dość piorunująca mieszanka wpływów. Nieco patetyczna piosenka „Krada” dorzuca do tych wpływów Iron Maiden. O ile oczywiście grałby ktoś tam na fletach.
Muzyka folk-metalowa nie od dziś ma swoich zwolenników. Rosjanie podchodzą do niej nieco archaicznie, ale ma to również swój urok.
Niemieckie zespoły szantowe mają często ta wadę, że zamiast autentycznych pieśni prezentują rubaszne chórki, bardziej kojarzące się z pieśniami bezzębnych dziadków, niż autentycznymi, pełnymi życia, pieśniami morza.
Breitling to nieco inny zespół. Owszem, jest tu spory chór i ledwie śladowe ilości instrumentów. Płyta jednak brzmi nieźle. Więcej tu nawiązań do brytyjskiej tradycji, niż do niemieckiej sceny. Co prawda czasem (jak w przypadku „Dance the boatman”) chóry wymykają się spod kontroli, ale ogólnie jest dość dobrze.
Na uwagę zasługują zwłaszcza wykonania pieśni: „Farewell to Tarwathie”, „Rolling down to old Maui” i „Jamboree”.
Ciekawostką jest tu aranżacja pieśni „Blow ye winds”, kojarząca się raczej z melodią popularnej „Mony”, niż z oryginalną pieśnią pod tym tytułem.
Poza tradycyjnymi szantami zaplątała się tu również rosyjska pieśń „Ej uchnjem”. Trochę dziwnie brzmi ona w ustach Niemców, ale ujdzie w tłoku.
Włoska grupa Galadhrim prezentuje nam na swojej płycie folk tolkienowskich elfów. Chyba tak najtrafniej udałoby się sklasyfikować ich muzykę. Może to pewne uproszczenie, bo nie brak tu elementów celtyckich, a nawet średniowiecznych, czy renesansowych. Jednak założenie całości tego albumu jest dość jednoznaczne.
Autorem wszystkich kompozycji i tekstów jest utalentowany włoski muzyk, Manlio Greco. Gra on na tej płycie na gitarze i śpiewa partie męskie. Żeński wokal, z resztą bardzo piękny, zawdzięczamy Alessandrze Garraffa.
Autorskie kompozycje, to w taki przypadku bardzo dobry pomysł. Kiedy pierwszy raz słuchamy płyty, nic nas nie rozprasza. Możliwe że właśnie dzięki temu słucha się płyty jednocześnie z dużą uwagą i z przyjemnością.
Solowa płyta Josha, na co dzień gitarzysty i wokalisty punk-folkowej grupy Los Diablos.
„Serenades from the Gutter” to płyta dużo spokojniejsza, niż albumy jego zespołu. Jest tu spokojniej i oczywiście bardziej akustycznie. Nawet kawałki z perkusją brzmią inaczej.
Obok świetnych kawałków folkowych jest miejsce na odrobinę jazzu, bluesa, czy też najzwyklejszych wygłupów.
Wokal Josha również brzmi tu inaczej. Nie ma tej charakterystycznej, punk-folkowej chrypki.
Polecam miłośnikom chłopców z gitarą i płyt troszkę zakręconych.
Rewelacja dla miłośników The Pogues, którzy nie lubią odgrzewanych dań. Los Diablos brzmią jak ich irlandzcy koledzy, jednak grają muzykę opartą m.in. na brzmieniach meksykańskich, amerykańskich i irlandzkich.
Josh Lederman śpiewa, jakby przed chwilą skończył lekcje u Shane`a MacGowana.
Kawałki takie, jak „Phone Bills and Blown Fuses” czy „Walkman On the Street” to kwintesencja stylu Los Diablos.
Są znacznie bardziej amerykańscy, od swoich europejskich przodków. Ale pokazują, że można punk-folkować w starym stylu i zachować właśna twarz.
Na pewno wrócę jeszcze do tej kapeli, bo udało im się mnie zauroczyć.
Gdyby celtyckie elfy nagrywały płyty, to w kategorii „elvish pop” Louisa John-Krol konkurowałaby na listach przebojów z takimi wykonawcami, jak Secret Garden czy Loreena McKennitt. Tak się jednak nie dzieje, dlatego też płyt tej australijskiej artystki musimy szukać na półkach z „Celtic/World Music”.
Cóż to właściwie za muzyka? Powiedział bym, że celtycki, bardzo klimatyczny pop. Do wymienionych już nazw dorzucę jeszcze Enyę i Clannad z bardziej elektronicznego okresu. Co prawda „Ariel” odkrywa również inne, nie tylko celtyckie oblicza Louisy, ale skojarzenia mimo wszystko ciągną mnie w kierunku znanych wykonawców.
Piękny „Blackbird”, oniryczny „Nobeliu`s Garden”, cudowna ballada „The Seagiant” czy egzotycznie brzmiący „Salamander”, to tylko wierzchołek góry na którą wspina się Australijka.
„Ariel” to jedna z najpiękniejszych płyct jakie słyszałem. Myślę, że konkurentki Louisy John-Krol, wszystkie panie od eterycznego śpiewania, powinny się czuć zagrożone czując jej oddech na plecach. To płyta z 2000 roku. Być może od tego czasu już wyprzedziła niektóre z nich.
