Kategoria: Recenzje (Page 111 of 214)

Riserva Moac „Bienvenido”

Riserva Moac to kolejna kapela z Włoch, która nawiązuje do nurtu „combat folk”. Idąc bardziej na skróty ich muzykę można określić po prostu jako śródziemnomorski folk-rock.
Album rozpoczyna intro, z czasem stające się bardziej patetycznym, w końcu przechodzi w folk-rockowy utwór „Bienvenido en la reserva”, oparty na rytmie ska. Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór miałem skojarzenia z luźnym graniem spod znaku naszych rodzimych grup Jak Wolność To Wolność (luz, wokale i akordeon) i Trawnik (luz i dęciaki). Mam wrażenie, że wiele się w moich porównaniach nie pomyliłem.
Potwierdzają to kolejne utwory, gdzie fajne, folk-rockowo zaaranżowane piosenki z towarzyszeniem akordeonu, dud i masy innych instrumentów, śpiewają Fabrizio „Pacha Mama” Russo i Mariangela „Maya” Pavone.
Russo napisał też wszystkie teksty, a autorem całości strony muzycznej jest akordeonista Roberto „Zanna” Napoletano. Dominują lekkie i zwiewne melodie, mogące się kojarzyć ze śródziemnomorskimi plażami. Z drugiej jednak strony pierwiastek rockowy dodaje im fajnego pazurka.
Riserva Moac są nieco mniej przebojowi, niż ich krajanie z Folkabbestia, ale i tak można powiedzieć, że grają świetną, naładowaną pozytywnymi emocjami muzykę.

Taclem

Ryczące Dwudziestki „Nowe Progi”

Nowy skład, nowe progi, a jednocześnie stare dobre Ryczące. Można czasem kręcić nosem na niektóre ich pomysły, lub nawet mieć im za złe, że tradycyjnie i surowo brzmiące pieśni morza wykonują, jakby były standardami muzyki rozrywkowej. Jednak wystarczy posłuchać pieśni takiej, jak otwierające płytę „Więcej żagli”, by poczuć prawdziwą siłę tego zespołu.
Z kolei „Czas jesieni”, to woda na młyn tych, którzy krytykują aranże rozłożone na głosy. Piosenka ta jest z zespołem od lat, tu jednak brzmi jakby był to jazzujący pop. Wykonanie jest bardzo dobre, ale przyznam, że nieco ryzykowne.
Pod tytułem „To nic, że …” ukrywa się dobrze znana piosenka „Always Look On The Bright Side Of Life” z filmu „Żywot Briana”. W sumie pomysł to dość odważny, ale z tego co wiem utwór świetnie sprawdza się na koncertach, chyba więc było warto.
W piosence „Tam, gdzie Ty …” Dwudziestki odsłaniają nam inne oblicze swej grupy. Lubią bossanowę i soul, a wszystko to okraszone folkowo bluesującymi skrzypkami. Trzeba przyznać, że brzmi to ciekawie. W podobnym klimacie zarejestrowano tu jeszcze „Oczekiwanie”. W autorskim klimacie, nieco odstającym od reszty napisane są również utwory „Słona dusza”, „Babarambu”, „Blues o Julce Piegowatej”, Pożegnanie” i „Samotny żeglarz”.
Zmiana klimatu, jaką niesie ze sobą pieśń „Dalej w morze”, to powrót do surowego, choć pięknego śpiewania. Doskonale nadaje się ona do wspólnego wykonywania z publicznością. „Pod Oliwą” to trochę inna sprawa, ale wciąż pozostajemy w kręgu pieśni patetycznych.
Pamiętam, że rozpoczynająca się od pianina wersja „North-West Passage” bardzo mnie kiedyś zaskoczyła. Podejrzewam, że jej autor, Stan Rogers, byłby tą aranżacją zachwycony.
Do mocnych pieśni powracamy przy anglojęzycznej „Weldon”. To świetna piosenka. Słychać, że wokaliści pobawili się nią nieco, ale efekt jest naprawdę warty uwagi.
Gitarowe i wokalne inspiracje Dwudziestki próbują połączyć w finałowej piosence „Nowe progi”. To ciekawy pomysł na koniec, gdyż udało im się stworzyć prawdziwą pieśń pożegnalną.
Może zabrzmi to dziwnie, ale płyta jest trochę zbyt różnorodna. Ryczące Dwudziestki mają bogaty repertuar i świetnie czują się w różnych klimatach, przyznam jednak, że wolałbym osobną płytę autorsko-gitarową i osobną z twardym, morskim śpiewaniem. Tak czy owak w siedem lat po wydaniu płyta ta mimo wszystko niewiele straciła, bo wciąż są na niej dobre piosenki. Choćby dlatego warto jej słuchać.

Taclem

Robin Aigner „Volksinger”

Robin jest Amerykanką, która pisze własne piosenki i z powodzeniem je wykonuje. Znawcy amerykańskiej muzyki country i folk znają ją pewnie jako członkinię grupy Steeplechase. Gra też z Brookiem Martinezem w duecie Royal Pine. „Volksinger” to jej solowy debiut.
Autorskie piosenki Robin, wykonywane przez nią przy akompaniamencie gitary opowiadają o zagubionych ludziach, samotnych muzykach, wyrzutkach i oczywiście o miłości. Muzycznie płyta „Volksinger” oscyluje w klimatach starego, autorskiego folku z czasów wczesnego Dylana, czy Pete`a Segeera. Kompozycje również zdają się czerpać to, co najlepsze z głębokich źródeł folku.
Piosenki takie, jak „Seven Sisters”, „Clyde” czy „Lucky Latchkey Life” łatwo wpadająw ucho i po dwóch przesłuchaniach płyty nie chcą się od człowieka odczepić. Robin ma też talent do ciekawych ballad, takich, jak „Insomnia” czy „On the Inside”.
Jestem pewien, że piosenkom Robin Aigner jeszcze się kiedyś przyjrzę, mam nadzieję, że uraczy nas kolejną płytą, przynajmniej tak ciekawą, jak „Volksinger”.

Taclem

Lady Godiva „Tales of kings and boozers”

Przy pierwszym słuchaniu wyszło bardzo kiepsko i miałem już szczerą ochotę odpuścić sobie tą płytę. Może kiedyś by wróciła, przy okazji zakrapianej piwem imprezy, ale to też nie takie pewne. Jest sporo lepszych imprezowych albumów, niż „Tales of kings and boozers”.
Zachęcony całkiem niezłym albumem „Red-Letter Day” sięgnąłem po coś starszego i okazał się, że niemiecki zespół trochę mnie rozczarował. Słychać, że już wtedy lubili The Pogues, ale czerpali z tej grupy nie tylko to, co najlepsze, ale również gorsze wzorce. „Tales of kings and boozers” to album po prostu strasznie siermiężny.
Jest kilka utworów fajnych, jak „Love Song”, „Girl from Galway Bay” i „Come Home My Love”, ale ogólnie nie wypada to najlepiej. Nawet te ciekawsze momenty pojawiają się dopiero przy którym z kolei słuchaniu, a wątpię, by każdy dał Lady Godivie drugą szansę.
Proponuję więc raczej poszukać nowszych nagrań zespołu, niż męczyć się z tą płytą.

Taclem

Do odsłuchania w Sieci:

  • Me and Bobby McGee
  • Beer, beer, beer
  • (Pliki znajdują się na serwerze zespołu. W razie komplikacji piszcie do nas)

    Last Night`s Fun „Tempered”

    Najlepsza irlandzka płyta folkowa, jaką słyszałem od dawna. Żeby było ciekawiej, Last Night`s Fun to zespół jest angielski.
    Trójka muzyków – Denny Bartley (gitara, wokal), Nick Scott (uilleann pipes) i Chris Sherburn (anglo concertina) – tworzy klimat, jaki przed laty towarzyszył choćby grupie Planxty. Piękne, bardzo przemyślane granie i twórcze podejście do folkowej tradycji.
    „Tempered” to już piąta płyta tego tria.
    Są tu trzy świetne, współczesne piosenki, które już od jakiegoś czasu zalicza się do folkowych klasyków. Mowa tu o „Sammy`s Bar” Cyryla Tawneya, „Thirty Foot Trailer” Ewana McColla i „Tom Joad” Woody Guthriego. Do tego mamy ciekawie potraktowany temat „Whiskey in the Jar”, do którego opracowano nową melodię. Dodatkowo wokal Denny`ego Bartleya jest tak sugestywny, że chciałoby się słuchać wciąż kolejnych jego piosenek.
    Warstwa instrumentalna nie pozostawia niczego do życzenia – Anglicy grają perfekcyjnie. Chciałoby się takie płyty słyszeć częściej, bo to miód na uszy wielbicieli czystego, irlandzkiego grania.
    Nie bez powodu „Irish Music Magazine” opisało Last Night`s Fun jako „najlepszy tradycyjny zespół irlandzki w Anglii”. Jeżeli tylko otrzecie się o kogoś, kto ma tą płytę – wyduście ją z niego, bo na prawdę warto.

    Taclem

    Leahy „Leahy”

    Pierwsza płyta Leahy to dziś już klasyka współczesnego grania z Kanady. Celtycki folk i folk-rock na wysokim poziomie wykonawczym, to wciąż ich wizytówka. Jednak to od tej płyty wszystko się zaczęło.
    Otwierający album utwór „B Minor” to jedno z bardziej znanych wykonań muzyki celtyckiej w wersji folk-rockowej. Jakby dla przeciwwagi otrzymujemy po nim bardzo tradycyjny wstęp do „Cape Breton Medley”. Później wracamy do grania podbarwionego rockiem.
    Melodia „McBrides”, pochodząca z repertuaru nieistniejącej już formacji Moving Hearts (prowadzonej przez niezrównanego Donala Lunny) w wersji Kanadyjczyków doskonale wpasowuje się w formułę płyty. Z kolei pod zestawem „The French” kryją się dwie melodie z francuskiej części Kanady, bardzo stylowo i ciekawie zagrane. Z kolei „The Call To Dance”, to granie w sam raz do irlandzkiego stepu, którego dźwięki słychać nawet w nagraniu. Może się nawet nieco kojarzyć z muzyką z „Riverdance”.
    „Alabama” to country w nieco ragtime`owym klimacie. Fajny, skoczny kawałek, zagrany przede wszystkim dla zabawy. I tak trzymać. „Don Messer Medley” również utrzymano w amerykańskich brzmieniach, to jeden z wielu utworów, w których skrzypek zespołu – Donnell – może pokazać co potrafi.
    O tym, że Bałkany inspirują muzyków celtyckich, wiemy nie od dziś. Kanadyjczycy mają w swoim repertuarze prawdziwego czardasza. Co prawda grają go po swojemu, ale wciąż zachowuje pewne charakterystyczne cechy.
    Rozpoczynający się od znanej melodii „King of Fairies” zestaw „Colm Quigley”, to również stopniowo rozpędzający się utwór z bardzo energicznym zakończeniem. Po nim, na wyciszenie dostajemy najspokojniejszy z utworów – „The Coulin”.
    Leahy wiele zawdzięczają tej właśnie płycie. Pokazała ona bowiem światu zespół niebanalny, zarówno tradycyjnie, jak i rockowo podchodzący do muzyki celtyckiej.

    Taclem

    LHI Jari „Minoranças”

    Włoska ekipa z grupy LHI Jari, to folk-rockowcy grający z pacyfistycznym przesłaniem. „Minoranças”, to ich drugi album, poprzedni nagrywali w 2000 roku, pod nazwą Bando dal Giari.
    Płyta zaczyna się co najmniej jak byśmy mieli do czynienia z zespołem punk-rockowym, później gitary nieco się uspokajają, dochodzi akordeon i fiszharmonia. I inne instrumenty etniczne, rytm wciąż jednak pozostaje konkretny i ostry.
    Muzyka nawiązuje do etnicznych klimatów śródziemnomorskich, choć środni wyrazu są bardziej międzynarodowe. Dzieje się tak dlatego, że do swej muzyki Włosi dodają elementy ska, punku i rocka. Czasem jednak jest bardziej statycznie, jak w przypadku zabawnej ballady „Jari patanu”. Myślę, ze wówczas byliby w stanie zadowolić nawet folkoiwych (choć pewnie nie folklorystycznych) purystów. Szkoda tylko, że czasem zdarza im się pojechać nieco za ostro w punkową estetykę. Poza tym to doskonała muzyka do zabawy i do posłuchania w domu.
    Jeśli musiałbym porównywać do kogoś tą grupę, nazwałbym ich włoskimi The Levellers, skrzyżowanymi z Fairport Convention.

    Taclem

    Lorenza Pollini „Music Of The Wood”

    Po raz kolejny ktoś z Włoch sięga po muzykę celtycką i po raz kolejny robi to całkiem dobrze. Tym razem mamy do czynienia z płytą harfistki – Lorenzy Pollini.
    Delikatne, niemal mistyczne brzmienia harfy powodują, że jest to coś więcej, niż zwykła płyta z muzyką. Nie dziwię się zbytnio, że takie albumy, jak „Music Of The Wood” lądują czasem na półkach z muzyką relaksacyjną. Niesamowicie lekkie i ulotne dźwięki, to miód na uszy.
    Lorenza gra tu również sporo melodii tanecznych, co powinno przypaść do gustu miłośnikom irlandzkich jigów i reeli. Mimo, że wielu artystów grających na harfach swoje płyty wzoruje na albumach Alana Stivella, to nie musimy się tym razem obawiać nawiązań. Nie ma charakterystycznych elementów patetycznych, całość znacznie łatwiej strawić, niż ostatnie produkcje Bretończyka.
    W kilku utworach harfistce towarzyszy Diego Carli z zespołu Bandacoustica.

    Taclem

    Marcipán „Polajko!”

    Marcipán prezentuje nam bardzo ciekawą płytę. Przede wszystkim jest to muzyczna wyprawa na Morawy, a więc poruszamy się w przestrzeni. Jednak na tym się nie kończy. Jest to też podróż w czasie. Cofany się do zatłoczonych gospód, a nawet do dawniejszych czasów, kiedy to niektóre z pieśni śpiewano na dworach i po wsiach.
    Z wyjątkiem dwóch utworów wszystkie z tych piosenek mają tradycyjne korzenie. Zaaranżowano je współcześnie, nadano atrakcyjną formę i ciekawie zagrano.
    Jeden z muzyków Marcipánu grał przez jakiś czas w kultowej grupie Čechomor, postanowił jednak, że jego zespół będzie bliższy morawskiej tradycji, niż folk-rockowi i swoje zamierzenie spełnił. Ten album można uznać za rodzaj debaty z najbardziej znaną czeską grupą folkową. Z punktu widzenia radiowych DJ-ów Marcipán pewnie przegra, głównie przez wzgląd na pewne udziwnienia, zwłaszcza związane z nawiązaniami do muzyki dawnej. Ale jak to będzie z słuchaczami?
    Temu albumowi trzeba dać trochę czasu. Nie jest to najłatwiejsza płyta. Mimo to warta uwagi i kilkukrotnego przemielenia w odtwarzaczu. Dopiero wtedy można wydać ocenę. Moja jest pozytywna.

    Taclem

    StoneRing „Old Songs & New Voices”

    Tytuł płyty w jasny i czytelny sposób daje nam do zrozumienia z czym mamy do czy czynienia. Tradycyjne kawałki w autorskim opracowaniu grupy StoneRing. Na szczęście mamy co prawda kawałki znane, ale nie te skrajnie oklepane.
    „Bonnie Dundee”, „Far Away in Australia”, „Arthur McBride”, „Spancil Hill” „Ye Jacobites By Name” czy „As I Roved Out”, to bodaj najpopularniejsze utwory z tego zestawu. Co ciekawsze wykonane dość nowatorsko. Z jednej strony bardzo tradycyjnie z drugiej zaś – zwłaszcza od wokalnej strony – sporo się w nich dzieję. Członkowie StoneRing świetnie sprawują się jako chórek i to bardzo dobrze brzmi. Również prowadzące wokale – Beth i Charlie`go Johnsonów – brzmią bardzo fajnie.
    Mniej znane kawałki, takie, jak „Erin Gra` Mo Chroi” i „Down By The Glenside” również dobrze świadczą o tej płycie.
    Albumem „Old Songs & New Voices” zespół StoneRing wskakuje w moim prywatnym rankingu na szczyt listy tradycyjnych zespołów celtyckich z Ameryki.

    Taclem

    Page 111 of 214

    Powered by WordPress & Theme by Anders Norén