Celtycki rock ma się obecnie najlepiej w Stanach. Co chwilę pojawiają się tam nowe grupy. Niektóre z nich rzeczywiście mają coś do powiedzenia.
Ceann to grupa grająca irlandzkie drinking songi po amerykańsku. Są więc wpływy country, co słychać choćby w wokalu Patricka Hallorana. Mamy też trochę starego rock`n`rolla wplecionego w pubowe klimaty.
„Almost Irish” to trzecia płyta grupy Ceann (poprzednie ukazały się pod szyldem Ceann na Caca), pierwsza oparta wyłącznie na autorskim repertuarze. Być morze dzięki temu brzmi zdumiewająco świeżo. Wcześniej zdarzały się jakieś irlandzkie evergreeny wplecione między piosenki Patricka, obecnie mamy już tylko nowe piosenki. Świetnie oddają one poetykę jankesko-irlandzkiego grania, mimo, że muzycy odżegnują się od quasi-nacjonalistycznych, pro-irlandzkich ruchów. Muzyka pozostała na wskroś folkowa, to spora zasługa dla kapeli.
Dominują tu wesołe, niemal rubaszne piosenki. Nic dziwnego, w końcu to kapela, której żywiołem jest rzetelne, pubowe granie. Właściwie wszystkie nagrane tu piosenki trzymają dobry poziom, to kolejny plus dla zespołu.
Stylistyka może się kojarzyć z niektórymi płytami kanadyjskiego Great Big Sea, ale Amerykanie trzymają się z dala od muzyki pop. Jeśli więc chcecie nieco lżejszego, ale autentycznego celtyckiego rocka – poszukajcie nowej płyty Ceann.
Kategoria: Recenzje (Page 105 of 214)
Garnet Rogers, to artysta niezwykle utalentowany, ale jego głównym problemem pozostaje wciąż fakt, że przez większość życia tworzył w cieniu swego wielkiego, bardziej znanego brata – Stana Rogersa.
Mimo to jego kolejne płyty spotykały się z dobrym przyjęciem zarówno krytyków, jak i sporej rzeszy fanów. Nie inaczej było w przypadku nagranego z Dougiem Longiem albumu „Summer Lightning” z 1994 roku.
Nic dziwnego, wszak nagrania z tej płyty, to zapisy z koncertów ze skrzypkiem, Dougiem Longiem. Dough pomógł tchnąć nowe życie w kompozycje Garneta z poprzednich płyt. Klimat koncertów dodaje płycie jeszcze więcej uroku.
Muzyka Garneta Rogersa zawsze łączyła w sobie autorski folk i country. Być może dlatego płyty tego artysty, mimo, że dość różnorodne (na tej jest jeszcze blues, ballada poetycka i wiele innych wpływów), to przywołują konkretną publiczność. Jest jej jednak na tyle dużo, że Garnet co jakiś czas raczy nas nową płytą. Dlatego pozostaje się cieszyć, że jeszcze pewnie nie raz go usłyszymy.
Druga płyta miedzymiastówki muzykującej Strachy na Lachy. Bardzo się ucieszyłem, gdy okazało się, że side project muzyków Pidżamy Porno, INRI, Świata Czarowinic i innych pilsko-poznańskich składów, to nie tylko pomysł na jedną płytę. Dziś to już zespół, który ma swoje grono odbiorców, nie zawsze związanych z macierzystymi kapelami muzyków.
Mimo, ze właściwie wszyscy grający w Strachach wywodzą się z zespołów o rodowodzie punk-rockowym, to trudno byłoby doszukać się prawdziwie punkowych wpływów w muzyce tej grupy. Są za to elementy, które mogą kojarzyć się z Mano Negrą (a nawe Manu Chao solo), Les Négresses Vertes a nawet The Levellers z wczesnych lat.
O brzmieniu Strachów decydują różne inspiracje, które przynosili ze sobą muzycy. Są elementy słowiańskie, jak choćby męski chór pod koniec „Niecodziennego szczonu”, czy cała wymowa ballady „Zimne Dziady Listopady”. Jest sporo ska, ale też balangowego folku brzmiącego po latynosku. Jest też oczywiście rozkołysane, bardzo knajpiane tango, w którym śpiewa się o Pile.
To, o czym śpiewa Krzysiek Grabowski (popularny „Grabaż” z Pidżamy Porno), to jeden z najważniejszych elementów Strachowej poetyki. Nie bez powodu jest on uważany za jednego z najważniejszych tekściarzy w polskim rocku. Jednak historie, które pisane są dla nowej kapeli różnią się nieco formą i treścią, od tych rockowych hymnów. Grabaż opowiada historie niesamowite i całkiem zwyczajne. Do najciekawszych należą „Strachy na Lachy”, „Piła tango”, „Zimne Dziady Listopady” i „Na pogrzeb Króla”. Ale nie znaczy to, że inne kawałki im ustępują, trzeba jednak przyznać, że zwłaszcza dwa ostatnie, najbardziej ponure i mroczne utwory, robią niesamowite wrażenie.
Strachy na Lachy, to kapela miejsko-folkowa. Jest tu reggae, ska, a nawet jakieś drobne elementy nawiązujące do współczesnych brzmień klubowych, choć dominuje granie akustyczne. Podobnie, jak na pierwszej płycie, tak i na „Piła Tango” zespół sięgnął po covery. Tym razem trafiło na „Co się stało z Magdą K.” z repertuaru wczesnego Perfectu oraz więzienny standard „Czarny chleb i czarna kawa”. O ile pierwszy z nich jest nieco kontrowersyjny, to drugi świetnie wpasowuje się w poetykę albumu.
W porównaniu z nagraną dwa lata temu płytą „Grabaż i Strachy na Lachy” mamy do czynienia ze sporym progresem. Formuła muzyczna pozostaje wciąż cudownie eklektyczna, ale przynajmniej wiadomo jaki jest kierunek obrany przez zespół. Sprawia to, że Strachy to obecnie jedno z najciekawszych zjawisk na scenie niezależnej. O tyle fajne, że może trafić do słuchaczy w różnym wieku.
Tocano El Aire to z jednej strony argentyński odpowiednik naszego zespołu Open Folk, z drugiej zaś mają oni czasem nieco bardziej biesiadny klimat. O ile większość kompozycji instrumentalnych utrzymanych jest w ciekawych brzmieniach celtyckiego świata, wzbogaconych elementami muzyki dawnej, o tyle piosenki brzmią tu nieco zbyt przaśnie. Może nie wszystkie, ale większość.
Perełkami są tu dawne tańce zagrane na folkowo. Taki jest np. utwór „English Dance”. Również „The Fairy Dance”, czy „Cuidoient u Lonsengier” trudno coś zarzucić. Wolniejsze melodie, takie, jak początek „Dance of the Moon”, czy cała „Scarborough Fair” również doskonale komponują się z całością płyty.
O pewnej odmienności Argentyńczyków decydują również wpływy galicyjskie, których jest w muzyce Tocano El Aire całkiem sporo.
Fenomen muzyki celtyckiej sprawia, że gra się ją dziś również w Ameryce Południowej. Argentyńczycy nie są wcale osamotnieni w swym graniu. Grupa ta jest popularna zarówno w swym kraju, jak i w krajach ościennych. Do Europy na razie raczej nie zaglądają, a szkoda, bo przyjemnie byłoby ich posłuchać na żywo.
Nie sądziłem, że kanadyjska kapela The Town Pants, to taki fajny zespół. Grają folk-rocka w stylu zbliżonym do starych nagrań Great Big Sea i Spirit of The West z lekkim tchnieniem The Pogues. Z resztą jednym z gości na płycie jest Hugh McMillan właśnie ze Spirit of the West.
Nie znaczy to bynajmniej, że The Town Pants są kapelą wtórną. Nic z tych rzeczy. Po prostu muzycy dobrze wiedzą co wydarzyło się w celtyckim rocku przez ostatnie dwie dekady i w ich własnych piosenkach słychać echa najlepszych kapel w branży.
Sporo tu smaczków, częściowo już wcześniej użytych, jak np. wykorzystanie didjiridoo („Diggin` the Grave”), czy mieszanie irlandzkich kawałków z lekkimi wpływami country („Boys of the Old Brigade”), a nawet muzyki meksykańskiej („Ships Made of Wood”).
The Town Pants nie odkrywają może Ameryki, ale są w tym co robią na tyle dobrzy, by płyty „Weight of Words” słuchało się z dużą przyjemnością. Tematy tradycyjne mieszają się tu ze współczesnymi, tworząc miła, folk-rockową mieszanką. Sporym atutem zespołu są dobre wokale, Kanadyjczycy sporo i ładnie śpiewają.
Folk, muzyka klezmerska, klimaty bałkańskie i odrobina dansingowego rocka, a nawet swingu, to recepta na muzykę zespołu Trillke Trio. Kapela pochodzi z Niemiec i gra po prostu europejskiego folka. Tak to chyba trzeba nazwać. Z drugiej strony są też wpływy amerykańskie, jak choćby swing, czy blues.
Startujemy w Bułgarii, wraz ze świetnym, zabawowym utworem. Chwilę później bujamy się w rytmie ragtime`u, by wreszcie trafić na zabawę we francuskiej karczmie. Później czas na odrobinę odpoczynku przy melodii, która snuje się jak mgła wśród irlandzkich wzgórz. Stamtąd trafiamy do Szwecji, Trillke Trio grają bowiem akustyczny cover tamtejszej grupy Hoven Droven. Całkiem miło im to z resztą wychodzi. Kolejny utwór to z kolei przeróbka utworu z repertuaru znanej grupy ska – Skatalites. W wersji folkowej utwór ten zyskuje nowe znaczenie. Podobnie jest z codą zespołu Camper Van Beethoven. Set przeróbek kontynuowany jest w kawałku nawiązującym do muzyki hiszpańskiej. Z Półwyspu Iberyjskiego trafiamy do Macedonii., a stamtąd jest już tylko krok do arabskiej knajpki, gdzie możemy zasłuchać się w pięknej, leniwie płynącej melodii. Jeszcze tylko skok w klimaty klezmerskie i możemy zaczynać podróż od nowa.
Coraz więcej jest takich kapel, które, podobnie jak Trillke Trio sięgają po różne inspirację i tworzą folk pochodzący z różnych stron, lecz jednocześnie w stylu charakterystycznym dla zespołu. To duży atut i zespoły takie świetnie się bronią. Mam więc nadzieje, że kapel i płyt takich, jak ta, będzie więcej.
Świetnie wydana płyta towarzysząca 26 Festiwalowi Folkowemu Europejskiej Unii Radiowej, który odbywał się w Gdańsku w sierpniu 2005 roku, m.in. pod patronatem naszego portalu. Płyta jest uzupełnieniem pięknie wydanego katalogu z informacjami poświęconymi wykonawcom.
Dwadzieścia utworów, wśród których zabrakło chyba tylko grupy Ola Walickiego (występującej na otwarciu ze specjalnie przygotowanym projektem jazzowo-kaszubskim). Każdy z zespołów jest tu reprezentowany przez jeden kawałek.
Są folk-rockowcy (Croatian Troglodite Orchestra, Horch, Karpatyany, Traband, Marina Kapuro) w różny sposób łączący swoją ludową muzykę ze współczesnymi rytmami. Nie zabrakło jazzowych interpretatorów folku (Flukt, Musaraigne, Anna-Kaisa Liedes & Utua), tradycjonalistów (Krystian Bugge & Peter Eget, Fono Orchestra, Joanna Słowińska, Volk Folk, The Wrigley Sisters), a nawet nieco ludycznego, kiczowatego odcienia tej muzyki (Bandura Players Trio, Anna Sidnina). Było tez miejsce na kombinacje dość trudne do sklasyfikowania (Troitsa, Anach Cuan, San Nin Trio, Oni Wytars, Trebunie-Tutki & Kinior Future Sound), a było ich całkiem sporo.
Festiwal pokazał rzeczywiście bardzo ciekawe spektrum europejskiej muzyki folkowej, a ta składanka, mimo, że zawiera nagrania studyjne, nie koncertowe, to i tak dobrze dokumentuje festiwal.
Składanka wydana z okazji VII Festiwalu Muzyki Folkowej „Nowa Tradycja” zawiera nagrania zarówno grup, które już swoje fonogramy opublikowały, jak i zespołów póki co płytami nie dysponujących.
Nieistniejąca już grupa Ich Trole zaczyna od ostrego, trolowego oberka. Dobrze, że zostało po nich chociaż takie nagranie.
Kapela z Milanówka w dwóch koncertowych utworach (połączonych w jedną ścieżkę na CD, jak większość utworów tu zamieszczonych) prezentuje odcień folku bardziej zbliżony do tradycji, choć jednocześnie dość ciekawy. Kolejny wykonawca, to zespół Dla Róży, jedno z odkryć Nowej Tradycji. Trzeba przyznać, że ich „Leciały zurazie” i „Dyna”, to niezły kawał folku, zwłaszcza dla ludzi, którzy niegdyś pasjonowali się muzyką Bractwa Ubogich, czy Muzykantów.
„Pieśni weselne” Wędrowca, to również folk bliski źródłom, podobnie jest z zespołem Joanny Słowińskiej.
Dopiero od nagrań grupy Swoją Drogą zaczyna się bardziej „nowe”, niż „tradycyjne” granie.
Jarek Adamów uspokaja nieco klimat świetną balladą „A w Warsiawie na ulicy”. Bardzo chętnie posłuchałbym całej jego płyty.
Jazzowo-folkowe Stilo przywraca Chopina muzyce ludowej. Może brzmi to dziwnie, ale za to utwór jest świetny.
Żmicier Wajciuszkiewicz i W-Z Orkiestra zaskakują delikatnością śpiewu. Druga część utworu nagle ożywa i okazuje swoje nieco psychodeliczne, ale bardziej pierwotne brzmieniowo, oblicze. Drugi utwór, nie wymieniony na płycie, to już bardziej ułożone i przede wszystkim bardzo porywające granie.
Joszko Broda gra z Węgrami, choć przecież znając muzykę góralską, nie robi to wielkiej różnicy. Całość i tak brzmi po karpacku.
Płytę zamyka Kati Szvorak z zespołem Gombaiego.
Album dobrze pokazuje strukturę jednego z największych polskich festiwali folkowych. To wciąż festiwal zachowawczy, choć bardzo ciekawy. Nowocześniej grające grupy mają szansę, by się tam pokazać tylko jako laureaci innych konkursów (np. Folkowy Fonogram Roku). Z jednej strony wypada podziwiać upór, z jakim organizatorzy i jurorzy stają na straży tradycji, z drugiej, należy pamiętać, ze kto nie idzie do przodu, ten się cofa.
Amerykański kwartet składający się z czterech kobiet. Grają akustyczną muzykę folkową głównie z akompaniamentem gitar. Krytycy za oceanem okrzyknęli Waking the Witch żeńską wersją kwartetu Crosby, Stills, Nash & Young.
„Hands & Bridges”, to przede wszystkim znakomity repertuar autorski. Warto posłuchać wszystkich piosenek z tego albumu. Właściwie nie spotkałem jeszcze tak udanej płyty autorskiej. Mimo, ze są tu cztery różne głosy, bardzo różnorodny, acz wciąż folkowy repertuar, to jest to płyta bardzo spójna, przemyślana. Wpływy akustycznego bluesa i jazzu i soulu wydają się być niebanalne, ale, jak już wspomniałem to wciąż folk.
Do najlepszych utworów na płycie zaliczyłbym „We Talk”, „Change”, „Brilliant” i „I Can`t Breathe”. Polecam miłośnikom akustycznego, gitarowo-wokalnego folku i niebanalnych piosenek.
Koncertowe oblicze The Whisky Priests okazuje się bardziej punk-folkowe, niż moglibyśmy się spodziewać. Mimo typowo folkowych piosenek, w większości kompozycji autorstwa Gary`ego Millera, momentami sporo tu brzmień spod znaku The Clash. Być może spowodowane jest to również nie najlepszej jakości rejestracją nagrań. nie ma jednak wątpliwości, że brzmią one żywiołowo. Jeśli nie wierzycie – posłuchajcie choćby początku i zakończenia utworu „Success Express”.
Pieśni takie, jak „Ranting Lads” czy „Everybody`s Got Lovebites But Me” nie dają wątpliwości, że chodzi tu o dobrą zabawę. „Alice In Wonderland” i „When The Wind Blows, Billy Boy” przywodzą z kolei na myśl dawne przeboje The Pogues. Nogi same rwą się do wystukiwania rytmu przy takich kawałkach. Podobnie jest z ostrym, przebojowym „Workhorse”.
Czasem jest tu nawet zbyt przaśnie („Side By Side”), równoważą to jednak ciągotki liryczne („Song For Ewan”). W rezultacie średnia piosenek z tego albumu i tak odchyla się znacząco na plus.
