Niemiecka formacja Four 2 The Bar prezentuje muzykę z pogranicza folku, akustycznego rocka i popu. Grają współczesne kompozycje, niekiedy można odnieść wrażenie że nie obce są im takie kapele jak The Waterboys, czy Hothouse Flowers. Niewątpliwy jest też wpływ wyknawców, po których piosenki grupa sięgnęła. Wśród przeróbek znajduje się choćby piosenka „Got To Get You Into My Life” spółki autorskiej Lennon/McCartney.
W Polsce piosenki takie, jakie wykonuje grupa Four 2 The Bar zakwalifikowalibyśmy pewnie do poezji śpiewanej. Tymczasem sami widzą w sobie zespół folkowy, tak też postrzegają ich zachodni krytycy. Myślę że u nas po prostu zbyt wiele rzeczy dzieli się na poszczególne podgrupy.
Four 2 The Bar znajdzie sobie pewnie zwolenników w naszej „Krainie łagodności”, trzebaby tylko zadbać o odpowiednią promocjętej grupy.
Page 228 of 285
Fairport Convention darzę wielkim sentymentem, dlatego też kiedy wpadła mi w ręce płyta wydana na 35-lecie zespołu postanowiłem co szybciej o niej napisać.
O tym że Fairport to jeden z najbardziej zasłużonych zespołów folkowych na świecie nie muszę chyba pisać. Bez nich być może nigdy nie zaistniałaby w Europie muzyka folk-rockowa w takim stylu.
Płytę tą nagrano latem 2001 roku, zawiera ona różne piosenki, częściowo znane z ostatnich lat działania Fairport Convention, nigdy wcześniej nie publikowane. Nie ma tu znanych przebojów, są za to znane nazwiska, w projekcie uczestniczyli muzycy grający niegdyś w FC, oraz z grupą zaprzyjaźnieni, jak choćby :Anna Ryder, Julie Matthews, czy Ian Anderson.
Fairport Convention przyzwyczaił swoich słuchaczy do pewnego poziomu, poniżej którego nie schodzi i tak jest też i tym razem. Mimo iż muzycy mają do dyspozycji własne studio i nagrywają tam wszystko co im się tylko przyśni, to płyty które opuszczają Woodhaouse Studio są już dobrze wyselekcjonowane.
Niektórych może nurzyć romans Fairportów z muzyką country, na kilku ostatnich płytach pojawiają się smaczki, takie jak „My Love Is In America”. Jednak zespół z tego co mi wiadomo sporo tam grywa, nic więc dziwnego że odkrywa tematy dotąd dla niego nie znane.
Nie ukrywam że dla mnie osobiści na tej płycie największym atutem (i od kilku lat synonimem zespołu) jest wokal Simona Nicola. „The Deserter” to z resztą utwór który początkowo pojawił się na jego solowej płycie. Z resztą to nie jedyna taka ciekawostka, „Now Be Thankful” to skolei utwór spółki autorskiej Richard Thompson – Dave Swarbrick, który pojawił się w 1970 roku na singlu. Oczywiście nowa wersja została nieco rozbudowana.
Ze stajni zespołu wychodzi kilka (zwykle koło trzech-czterech) płyt rocznie. Czasem trudno odróżnić na pierwszy rzut oka materiały archiwalne od nowych studyjnych płyt grupy. Ten album mimo dość niefortunnej, bardzo „składankowej” nazwy to nowe piosenki. Powinien to być wystarczający bodziec by po tę płytę sięgnąć.
Evergreen to kapela z Izraela grająca po irlandzku. Co ciekawsze nawiązuja oni do tradycyjnej szkoły muzyki irlandzkiej, takiej, jaką znamy z niektórych nagrań grup takich jak The Chieftains, De Dannan, czy Altan. Warto zaznaczyć że grający na różnych instrumentach perkusyjnych (bodhran, łyżki, kości, djembe, bongosy i inne) Abe Doron od 2001 roku jest członkiem zespołu grającego z show „Riverdance”.
Sporą ciekawostką mogą tu być dwie typowe irlandzkie piosenki napisane przez Michala Shahara – „Riding Towards Life” i „The Mountain Song” (do słów Yehudith Kafri). Co w nich takiego niesamowitego ? Ano to że zaśpiewano je po hebrajsku.
Również kilka instrumantalnych kompozycji jest autorstwa członków zespołu. Świadczą one dobitnie o zamiłowaniu do tradycyjnej muzyki irlandzkiej. Jedynym nie-celtyckim utworem jest tu macedoński temat „Pravoto”. Można go jednak uznać za swoistą kontynuację bałkańskich poszukiwań Andy Irvine`a.
Evergreen to po pierwsze dowód na to że muzykę celtycką można grać wszędzie. Po drugie jest to naprawdę dobry zespół, choć raczej dla tych, którym bliższe są tradycyjne, wspomniane już powyżej zespoły. Raz jeszcze zwracam uwagę na osobę Abe`a Dorona, to naprawdę ciekawy instrumantalista, nadający swoją rytmiką wiele smaku utworom granym przez Evergreen.
Autorska płyta młodej Amerykanki – Erin McKeown – to przykład na to jak młoda i ambitna wokalistka może zaistnieć w świecie muzyki bez konieczności cierania się o kicz.
Rockowe aranżacje i bardzo ładny, acz niebanalny, młody głos, to wszystko, czego potrzebowała, by zawładnąć głosami krytyków i sympatią publiczności.
Panna McKeown gra tu również na gitarze, gitarze basowej i na instrumentach perkusyjnych. Wspierają ją w nagraniach perkusiści Brian Jones i George Javori, ten ostatni znany też ze współpracy z Natalie Merchant. Mamy też sekcję dętą, która wspiera artystkę w nieco bardziej jazzujących momentach. Swietnie brzmią też momenty, w których David Chalfant gra na banjo.
Wokal panny Erin bywa porównywany do islandzkiej gwiazdy, znanej jako Bjork. Porównanie dość słuszne, choć repertuarowo obie wokalistki znacznie się różnią.
Jako smaczki na płycie pojawiają się czesem elementy folkowe. Charakterystyczne są tu również ballady, takie jak „Envelopes of Glassine”, gdzie posłuchać możemy dźwięków slide guitar.
Doskonala płyta na słoneczne dni.
Świeża muzyka z Bretanii to zawsze powód do radości dla miłośnika celtyckich rytmów. Francuska Bretania jest obecnie obok hiszpańskiej Galicji i Asturii prowincją, gdzie najciekawiej rozwija się muzyka celtycka.
Własne kompozycje członków grupy uzupełniają tu melodie tradycyjne. Pojawiają się też nawiązania do współczesnych klasyków bretońskiego grania, jak Le Bigot.
Jako że Bretania to kraj, gdzie do tańca często się również śpiewa, to mamy tu też sporo ciekawych pieśni. Właściwie zbiór ten jest wyborem większości najbardziej charakterystycznych tańców z tamtych regionów. Mamy tu tańce an dro, branle, a także mazurki i polki, które od wieków pojawiają się również w tamtejszym repertuarze.
Byłem święcie przekonany że już o tej płycie pisałem, dlatego też, mimo iz często do niej wracam, nie myślałem o tym żeby coś więcej o niej napisać. Dopiero płytka „Balony św. Patryka”, którą otrzymałem od zespołu sprawiła iż zauważyłem że brakuje recenzji starego albumu Emeraldów. Spieszę więc nadrobić zaległość.
Płytę „Rockin` the Irish Pub” nagrał niemal całkiem inny skład niż gra obecnie (zostały się bodaj dwie osoby). Nieco zmieniła się też muzyka, ale tylko trochę. Wciąż jest to ostry celtycki folk-rock. Omawiana tu płyta to co prawda materiał archiwalny, ale niektóe z tych kawałków zespół wciąż grywa, dlatego też myślę że warto o nich napisać.
Album otwira autorski unstrumental „Pizza, Pizza”, to zapowiedź tego co muzycznie będzie się na płycie działo. Mamy tu kilka tanecznych celtyckich kawałków, któe nie pozwolą nam bezczynnie usiedzieć w miejscu. Należą do nich „Full of Jigs” i finalny „Medley”.
Drugi rodaj utworów, to piosenki, które śpiewa Leszek Czarnecki, lider Emeraldów. „Ballynure Ballad”, „Dan Malone” (z niezłym polskim tekstem), czy „Star of the County Down” to niezłe kawałki, praktycznie każdy z nich to swoisty folk-rockowy hicior. Ze wszystkich jednak najlepszy jest tu „Gypsy Rover”, świetny kawałek który grają dziś bardzo podobnie, a który na koncertach zawsze brzmi świetnie.
Są też piosenki z żeńskim wokalem. Na płycie śpiewa niejaka agata. Jej wykonania „Sally Gardens”, czy „Scarborough Fair” wprowadzają nieco łagodności w studyjną odsłonę grupy. Zakończenie pierwszej z tych piosenek okazuje się jednak nieoczekiwanie blues-rockowe, co udowadnia, ze już wówczas Emarald był zespołem, który lubił mariaże stylistyczne.
Na płycie jest też coś dla żeglarzy. Mamy tu irlandzki standard „Fiddlers Green”, oraz cover grupy Cztery Refy „Pożegnanie w Liverpool” (w oryginale „Pozegnanie Liverpoolu”) w wersji a`la The Pogues. Jeśli ciekawi was jak brzmią te kawałki zaaranżowane na odtry folk-rock, to musicie wybrać sie na któyś z koncertów Emeraldów i głośno się ich domagać. „Liverpool” zagrają napewno, co do „Fiddler`s Green”, to nie jestem pewien.
Idziemy dalej. W standardzie „Lord of the Dance” mamy do czynienia z brzmieniami z pogranicza funky, hip-hopu i folka, co upodabnia ten utwór do piosenek nowojorskiego zepołu Black 47. Wiele do życzenia pozostawia jednak w tym utworze prowadzący wokal. Również w „The Reason I Left Mullingair” śpiew nie brzmi zbyt ciekawie. Jeśli już jesteśmy przy gorzej brzmiących utworach, to można tu też zaliczyć szkocki „Wild Mountain Thyme”. Trudno powiedzieć, czy to kwestia cofniętego wokalu, czy czego innego, jednak stanowczo nie jest to najlepszy z utworów w zestawie.
Ciekawie brzmi za to interpretacja „Greensleeves”, rozłożona na kilka głosów, zespół wyprzedził tu grupę Blackmore`s Night, z resztą kto wie, czy Emeraldzi nie zagrali po prostu lepiej.
Reasumując: płyta mimo że archiwalna, to nadaje się do słuchania. I to raczej głośno.
„Balony…” to płyta promocyjna, która ma doprowadzić do powstania w niedalekiej przyszłości nowego, pełnowymiarowego albumu szczecińskiej formacji Emerald. Mam nadzieje że zagrywka ta się uda, w końcu na nową płytę grupy czekamy od 1998 roku.
Warto pokrótce omówić co zespół proponuje nam na tej płycie. Otwiera ją nietypowe wykonanie żeglarskiego standardu „Hiszpańskie dziewczyny”. Dlaczego nietypowe ? Słyszeliście kiedyś tą piosenkę w rytmie ska, na dodatek z trąbką, tak charakterystyczna dla tej muzyki ? No to już wiecie czemu nietypowe, dodam tylko że Emeraldom udało się tchnąć nowe życie w ten dość wyświechtany standard.
Prosto z żeglarskiej kei grupa prowadzi nas do pubu. „Pub`s Reel” to zestaw instrumantalnych melodii do tańca, w charakterystycznej emeraldowej manierze. Grupa nie gna na siłę do przodu, za to brzmienie ich jest w pewien sposób „zagęszczone”, sporo w tej muzyce bardzo konkretnej zawartości.
Jeśli już jesteśmy w pubie to nie może zabraknąć whiskey. Irlandzką whiskey i to na dodatek dzban, zespół stawia nam w nieśmiertelnym „Whiskey in the Jar”. Na płycie słyszymy dodatkowo dęciaki, których nie ma na koncertach ale wpasowują się nieźle w konwencję. Utwór udowadnia że można grać nieźle ten kawałek bez konieczności odwoływania się do wersji znanej z repertuaru Thin Lizzy (dla młodszych czytelników – wersja grana przez Metallicę). Leszek Czarnecki, lider grupy pogrzebał trochę w oryginalnych słowach, ale szczegółów nie podam, bo wówczas recenzja musiałaby być opatrzona etykietą „od lat 18”.
Po pijackim standardzie czas na troche tańca. „Skye Boay Song Medley”, to wiązanka tańców zawierająca tytułowy motyw ze Szkocji. Oprócz niego słyszymy też opętańczego reela rodem z Irlandii, gdzie Odessa, skrzypaczka grupy daje niezłego czadu. To jeden z najbardziej energetycznych kawałków zespołu, typowy koncertowy killer porywający do tańca.
Na zakończenie Lecho daje nam się poznać jako zdolny autor piosenek. „Trzy dziewczyny na A” to autorska piosenka, trzeba się w nią wsłuchać, bo to jeden z najlepszych rodzimych folk-rockowych kawałków, opatrzony niezłym tekstem, z wieloma odwołaniami do The Pogues (w utworze pojawia się nawet osobiście Shane MacGowan). Mam nadzieję że ma dużej płycie grupy znajdzie się więcej takich numerów.
Jeśli miałbym się pokusić o ocenę, to najwyższa z możliwych, pod warunkiem że będzie ciąg dalszy.
Ciekaw byłem jak brzmią nowe nagrania Elizy Carthy i nie zawiodłem się. Mimo że Eliza wygląda na młodą i zbuntowaną osóbkę, to w muzyce wyraźnie słychac że dorastała przy dobrej, tradycyjnej muzyce. Powiem więcej, ta muzyka wręcz nie pasuje do wystrzałowej, egzotycznie wymalowanej dziewczyny, ktora spogląda na nas z fotografii. A jednak córka Martina Carthy`ego i Normy Waterson spisuje się doskonale w tradycyjnym repertuarze.
Panna Carthy jest obdarzona przede wszystkim wspaniałym głosem. Do tego „Anglicana” to płyta pełna ciekawej muzyki. Aranże nie są tak ascetyczne jak w przypadku nagrań jej ojca, ale też nooczesność nie jest dominującym elementem. Wieksość utworów trzyma się starej, dobrej szkoły brytyjskiego folku.
Oprócz głosu o ciekawej barwie Eliza ciekawie gra na skrzypcach. Słychać że brytyjskie melodie i piosenki różnią się od celtyckich dźwięków z Irlandii czy Szkocji. Kompozycja „Dr McMBE”, jedyna nie tradycyjna w tym zestawie to włąśnie popis umiejętności Elizy jako skrzypaczki.
Ciekawa płyta, pokazujące nieco inne spojrzenie na wyważenie pomiędzy tradycją a nowoczesnością.
Przy okazji zbierania materiałów do artykułu o szwajcarskiej scenie muzyki celtyckiej zostałem obdarowany niemałą ilością płyt i demówek, nie dziwcie się więc, że sporo recenzji takiej muzyki się na „Folkowej” pojawi.
Elandir to jedna z kapel pochodzącej z części Szwajcarii graniczącej z Francją. Próżno jednak doszukiwać się w ich muzyce tak modnych w tamtych rejonach wpływów bretońskich. Zespół gra bardzo fajną (to chyba najlepsze słowo) muzykę o korzeniach głównie irlandzkich, nawiązującą do grup z fali „ceol nua”.
Swoistą niespodzianką jest dla mnie wokal Vanessy Loerkens. Uważam, że gdyby grała z podobnym zespołem na Wyspach na pewno zdobyłaby sporą popularnośc. Jej „Jack the Baker” brzmi naprawdę ciekawie, lepiej niż druga piosenka w tym zestawie – „William Taylor”, którą śpiewa Christophe Paul. Wokalista też siębardzo stara, ale to raczej Vanessa wychodzi obronną ręką, co doskonale udowadnia w „Jackson & Jane”.
Reszta muzyków też radzi sobie bardzo dobrze. Zarówno aranżacyjnie, jak i wykonawczo materiał jest bez zarzutu. Jeśli jeszcze doda się do tego fakt, że to debiut zespołu, to ocena może być tylko bardzo dobra.
Płyta z sympatycznym czerwonym dorszem zawiera muzykę celtycką, zawieszoną pomiędzy brzmieniami tradycyjnymi a folk-rockiem. Folk-rockowa jest stylistyka i swoisty „drive”, zaś instrumentarium zbliżone jest do tradycyjnego (akordeon, mandolina, flety, bouzouki, bodhran) Sama kapela pochodzi z Niemiec, co właściwie nie powinno dziwić, bo scena muzyki celtyckiej w tym kraju jest bardzo rozległa.
Pomimo iż wiele tu standardów („Curragh of Kildaire”, „Johnny Jum Up”, „Tippin It Up To Nancy”, „Down By The Salley Gardens”, „Wild Mountain Thyme”), to jednak kapela trzyma fason i gra po swojemu. Sporo tu ciekawych smaczków, choć niekiedy można mieć zastrzeżenia do brzmienia bouzouki, które pobrzmiewa jak gitara przy ognisku. Troszke za dużo „łupu-cupu”.
„Curragh of Kildaire” zaskakuje zupełnie autorskim aranżem, właściwie melodia została nawet nieco pozmieniana, dzięki czemu otrzymujemy niemal zupełnie nowy utwór. Podobnie z resztą jest jest z wykonaniem „Down By The Salley Gardens”.Zaskakujący jest mały muzyczny żart – zafałszowany dwudziestokilku sekundowy „Chorus”, poprzedzający celtycko zagrany cover Noela Gallaghera (Oasis) „Married Witch Children”.
Zespół ma bardzo ciekawie dopracowane partie chóralne, co słychać w większości piosenek, ale najbardziej rzuca się chyba w uszy w „Tippin it Up To Nancy”.
Dobry debiut, być może pozwoli on zaistnieć grupie na stale na celtyckiej scenie folkowej.
