Jako, że ze składankami bywa różnie, to zawsze warto sprawdzić co takiego wydawca próbuje nam sprzedać. Zwłaszcza, jeśli na okładce mamy zachęcający napis „The Best of…”.
„The Best of Folk Era” to jednak rewelacyjna płyta. Są tu rzeczywiście doskonałe utwory z ery `folkowego odrodzenia`, a jednocześnie – jak podejrzewam – większość z nich jest mało znana w Polsce.
O ile „Tom Dooley” grupy The Kingston Trio, „The Unicorn” rewelacyjnych The Irish Rovers, czy „If I Had A Hammer” The Limeliters mogą znajdować się w kolekcjach znawców, o ile ktoś pewnie zna również „There But For Fortune” w wykonaniu Joan Baez i „Goodnight Irene” grupy The Weavers, to z resztą będzie raczej kiepsko.
A przecież The Rooftop Singers wylansowali w latach 60-tych sporo hitów na amerykańskim rynku. Chad & Jeremy byli jednymi z pierwszych na świecie folkowców, którzy zawitali na salony muzyki pop. Ich nagrania, mimo, że bardzo angielskie w brzmieniu, podbiły Stany.
Podobnie jest z grupą The Seekers, odpowiedzialną za rozwój brytyjskiego akustycznego folk-rocka. Burl Ives i Trini Lopez również odcisnęli swoje piętno na muzyce folkowej.
Dla mnie osobiście najciekawszym utworem w zestawie jest „Green, Gree” autorstwa Barry`ego McGuire`a w wykonaniu The New Christy Minstrals.
Ale reszta też jest bardzo dobra. Na tej płycie na prawdę nie ma średniaków.
Page 165 of 285
„Live Minstrels” to materiał nagrany przez Ulę Kapałę, wrocławską wokalistkę folkową, przy okazji różnych koncertów. Mimo tego, że grają tu różne składy towarzyszącego Uli zespołu, płytę dobrze scala głos wokalistki.
Na zawartość płyty złożyły się piosenki już częściowo znane, choćby ze wcześniejszej kasety – „Minstrel`s Song”. Okazuje się jednak, że głos Uli nieco się zmienił, może po prostu wydoroślał? Teraz bliżej jej do klasycznych brzmień wokalistek takich, jak Sandy Denny, czy nawet Joan Baez. Z resztą ostatnia z tych pań wykonywała niektóre zaprezentowane tu piosenki.
Do najciekawszych utworów, które z resztą do dziś, choć nieco inaczej, Ula wykonuje, zaliczyłbym „The Newry Highwayman”, „By the Hush”, „Sorry the Day I Was Married”, „Johnny I Hardly Knew Ye” i piękną „Lowlands Away”.
Płytę tą polecam, bo jeszcze można ją czasem kupić, natomiast wciąż mam nadzieję, że Ula zdecyduje się wydać nowy album.
Niby płyta nazywa się „Made in Belgium”, a jednak muzyka jaką gra Trio Trad nie zahacza w żadnym momencie o muzykę belgijską. Odbywamy natomiast całkiem długa muzyczną podróż.
Zaczynamy ją w Szwecji, z której pochodzą dwie tradycyjne polski, składające się na suitę. Kolejnym etapem wycieczki są Bałkany. W suicie bałkańskiej poznamy m.in. utwór bułgarski. Stamtąd już nie daleko do Grecji, gdzie przy dźwiękach tradycyjnej melodii zatopimy się w melancholii. Tej ostatniej jest zresztą na płycie bardzo dużo. Jest ona dzięki temu ładna, ale czy aby nie za spokojna?
W drodze powrotnej przez Węgry, zatrzymujemy się w Transylwanii. Stąd wykonujemy duży skok do Francji – melodii z tego kraju jest na płycie najwięcej. Swoistą odskocznią od ludowych tematów jest utwór autorstwa Antonio Vivaldiego. Zaaranżowano go jednak tak, by pasował do koncepcji płyty.
Do folkowych dźwięków wracamy wraz ze suita irlandzką, z Zielonej Wyspy wykonujemy zaś skok na Hebrydy. W klimatach celtyckich utrzymany jest spory fragment płyty, choć na chwilę udaje nam się dostać do Quebecku.
Na zakończenie otrzymujemy kompozycję Aurelie Dorzee, skrzypaczki zespołu.
Jak wspomniałem płyta jest momentami nieco za spokojna, nawet szybsze utwory nie równoważą tego. Poza tym jednak, wciąż mamy do czynienia z dość dobrym albumem, ciekawie prezentującym bogatą tradycję folkową Europy.
Od czasu nagrania tej płyty minęło ledwie kilka lat, a już można powiedzieć o niej, że jest nieco nieaktualna. Co się zmieniło? Przede wszystkim młodszego o kilka lat wokalistę i gitarzystę Chrisa Murphy`ego zastąpił Mike Kelly. Jest to o tyle ważne, że z nowym wokalistą zespół koncertował w Polsce. Na płycie zaś śpiewa jeszcze Chris.
Młodszy głos wokalisty sprawia, że brzmienie zespołu zbliża się nieco do klimatów zarezerwowanych dla młodszych zespołów, takich, jak Great Big Sea. Czasem jednak, gdy do głosu dojdzie któryś ze starszych członków grupy (jak choćby w przypadku „Lachlan Tigers”), dają nam do zrozumienia, że ich miejsce jest przy innych kanadyjskich klasykach – The Irish Rovers.
Oprócz standardów (takich jak „Greenland Whale Fisheries” i „Old Maid in the Garret”) są tu też współczesne kompozycje pożyczone od innych wykonawców („Process Man”, „Old Brown`s Daughter” i „John O`Dreams”), oraz całkiem sporo piosenek Chrisa Murphy`ego. Wśród tych ostatnich wyróżniłbym zwłaszcza otwierający płytę utwór „Skipping Stone”, wesoły „Down At The Pub” i balladę „Last Stand”.
To, że z koncertów w Polsce znamy inne wcielenie zespołu nie świadczy, że któreś z nich jest gorsze. Różnią się, ale oba warto poznać. Mam tylko nadzieję, że z Mike`m też nagrają płytę.
„Sjongersbloed” po fryzyjsku, to tyle, co „krew śpiewaka”. Tytuł kojarzyć może się nieco rewolucyjnie, ale płyta jest bardzo miła. Piter Wilkens, to artysta folkowy, który bywał w Polsce, z resztą właśnie ta płyta była wówczas jego aktualnym materiałem.
Na holenderskiej scenie muzycznej Fryzyjczycy zawsze podkreślają swoją odrębność. Z resztą są również różnice językowe.
Piter w momencie wydania tej płyty był jednym z czołowych fryzyjskich bardów. Dziś już nieco o nim zapomniano, więc tym bardziej warto sięgnąć po „Sjongersbloed” i przypomnieć sobie, lub poznać te piosenki.
Jako, że na płycie towarzyszy Wilkensowi sporo muzyków (m.in. Jos Hollander z grupy Irish Stew), to ma ona nieco inne brzmienie niż solowe koncerty artysty. Niekiedy jest tu spokojniej, niemal dylanowsko, czasem zaś bluesowo, czy nawet nieco rockowo. Całość można określić jako miejski folk zaśpiewany po fryzyjsku.
Dla mnie największym przebojem tej płyty zawsze była piosenka „Bealch fol drank”. Pamiętam, że Jacek Jakubowski puszczał ją kilkakrotnie w audycji „Folk – muzyka świata” w Radio Gdańsk. Do dziś utwór ten robi na mnie wrażenie, zwłaszcza dzięki ostremu, mocno brzmiącemu wokalowi i łagodnej melodii.
Polecam rozejrzenie się za tą płytą, wciąż jeszcze można ją znaleźć.
Trochę zaskoczyła mnie ta płyta, bo znałem dotąd głównie surowe, bardziej tradycyjne oblicze grupy Malicorne. Tymczasem już na starcie, w „Balançoire en feu”, dostałem coś na kształt bretońskiego Steeleye Span, czy Fairport Convention. Fajne to nawet, ale gdzie ten stary, dobry Malicorne?
Jego ślady są już w „Vive la lun”, ale wciąż wygląda to raczej na solowy album Gabriela Yacouba, niż na płytę zespołu.
W „Paysans sans Peur” mamy już niby polifoniczne śpiewy, tak bardzo charakterystyczne dla zespołu, ale wciąż w nich czegoś brakuje. „Chantier d`Été” to przede wszystkim bardzo dziwny klimat, kojarzący się z niektórymi dokonaniami Alana Stivela. Świetnym utworem jest „Dans la Riviere”, wraca w nim klimat starego Steeleye, poza tym to już piąty utwór – powoli więc przyzwyczajam się, że to mało ortodoksyjny album.
Z kolei „Soldat de la République” to nieomal bretońskie country. Fajnie zagrane, ale też zbytnio – jak na piosenki z tamtych czasów – przebojowe. Podobnie jest z balladą „Petite Oasis”, przyozdobioną pop-rockowym rytmem.
„Beau Charpentier”, to niemal powrót do dawnej formy, choć instrumentalna część – „Quand le Cypres” nie kojarzy się z zupełnie innymi zespołami. Dalej mamy musicalową konwencję w „La Couteau Blond” i powrót z „Balançoire en Feu”.
Nie jest to najlepsza płyta tego bardzo dobrego zespołu. Polecam coś bardziej poważnego, ot choćby album „Almanach”.
Czeska grupa Ahmed má hlad znana jest również w Polsce z bardzo żywiołowych koncertów. Na płycie „Salám a Lajka” prezentują świetnie zagrany folk-rock z korzeniami na Bałkanach, Ukrainie, a nawet w Polsce.
Po krótkim wstępie otrzymujemy znany ukraiński przebój folkowy „Tyz mene pidmanula”. Później grupa zabiera nas na Bałkany, gdzie zostajemy przez kilka utworów. Zwiedzamy muzyczne przestrzenie Kosowa, Bośni, Macedonii, Chorwacji i Bułgarii. Są tu świetne piosenki, takie jak „Djevo, djevo”, „Varazdinski ban” czy „Guzel sevda”. Później wracamy na północ, w bliższe nam regiony przy dźwiękach „Skaraj mna Boze”.
Na dwa utwory wracamy znów do Macedonii. „Majka sina vice” i „Dimceta s nizam pisale” to skrajnie różne klimaty, mimo, ze pochodzą z tego samego regionu.
Rosyjskie „Kolecko” zagrano niemal punk-folkowo. Zaraz po tym otrzymujemy ognistego czardasza, a zaraz potem odbywamy podróż z Białorusi do Macedonii i z powrotem w regiony Ukrainy.
Ahmed má hlad nagrali dobra płytę, nie oddaje ona jednak potencjału koncertowego zespołu. Ten jest o niebo większy.
Drugi materiał zarejestrowany przez zespół sanocki Yank Shippers zaczyna się od instrumentalnej „Polki”, zapowiada ona około-irlandzki kierunek w jakim zmierza ta kapela. Z tej właśnie tradycji wywodzi się większość zaadaptowanych przez zespół melodii.
Jak przystało na kapelę z nurtu szantowego – nie zabrakło tu też najważniejszego z żeglarskich tematów. Nie, nie mówię tu o morzu, chodzi oczywiście o kobiety, tym razem obiekt westchnień ma na imię Whitney. Dalej mamy „Kongo River”, piosenkę z nurtu „wracamy z morza”.
Utwór „Odynie” jest swoistą ciekawostką. Po pierwsze piosenek o wikingach nie śpiewa się w Polsce za wiele, po drugie gościnnie pojawia się tu elektryczna gitara, tworząc ciekawy klimat.
Znacznie gorzej jest z klimatem i z tekstem w kolejnym utworze „Tam na Horn”. Mimo, że utwór opowiada o oceanicznej przygodzie, to takie piosenki śpiewa się głównie na Mazurach. Jak dla mnie jest to po prostu trochę zbyt trywialne.
Na szczęście dużo lepiej jest w piosence „By Holand”. To chyba najspokojniejsza z zaprezentowanych tu piosenek. Aż się trochę zdziwiłem, że Shippersi jeszcze potrafią tak właśnie zagrać.
„Oumi Oumaj” to taka piosenka żeglarska w starym stylu. Tak grało się w Polsce latach 80-tych. Trochę brakuje mi tamtych klimatów, miło więc, że ktoś jeszcze kultywuje takie tradycje.
Kolejny utwór, to znów ciekawostka. „Iscar Man”, bo tak jest zatytułowany, to piosenka dwujęzyczna. Przyznam od razu, że Yank Shippers po angielsku brzmią całkiem nieźle, zaskoczyli mnie trochę. Może w przyszłości warto by spróbować coś takiego jeszcze zagrać? Zwłaszcza, że cajuńskie skrzypce robią tam świetne wrażenie. Później mamy tekst polski, również pasujący do całości. Nie pozostaje więc nic innego jak pogratulować dobrej piosenki.
„Po złoto”, to nurt `piosenki pirackie`, czyli klimat rozpropagowany lata temu przez grupę Mietek Folk. Niemal każda kapela ma coś takiego w swoim repertuarze – Shippersi również.
Prosta przyśpiewka „Nalej bracie w szkło” nadaje się do radosnego potrząsania kuflami. Niby nic specjalnego, ale podejrzewam, że na koncertach utwór ten sprawdza się świetnie. Podobnie jest z piosenką „Gnaj co sił”, która kończy premierowy materiał.
Jako bonus mamy tu sześć utworów z pierwszego, wydanego tylko na kasecie materiału zespołu, ze słynną „Horyłką” na czele.
Na koncertach Yank Shippers zawsze jest żywiołowo, nic więc dziwnego, że sporo tu szybkich piosenek. Niestety trochę to męczące, nie da się z taką samą uwaga wysłuchać kilkunastu skocznych kawałków (jedyne troszkę spokojniejsze utwory znajdują sie w bonusach). Rozumiem, że tytuł płyty miał tłumaczyć taki repertuar, ale chyba troszkę przesadzono. Mam nadzieję, że kolejny album będzie bardziej różnorodny.
Włoska formacja folkowa o nazwie Whisky Trail, to przykład zespołu grającego bardzo rzetelnie muzykę celtycką. W ich brzmieniach dominują nawiązania stylistyczne do klasyków gatunku. Jest tu nutka podobna do tej z The Chieftains, jest czasem podobne myślenie, jak w nagraniach The Bothy Band, czy De Dannan.
„The Great Raid” to album dwupłytowy i na tym polega jego problem. O ile muzyka zespołu Whisky Trail jest ciekawa i dobrze się jej słucha, to obie płyty dają album po prostu za długi, trwa ponad 90 minut. Na szczęście można ich słuchać osobno – co polecam.
Whisky Trail to ekipa bardzo doświadczona. Pierwsze płyty zespołu ukazały się w połowie lat 70-tych.
Na „The Great Raid” urzekł mnie jeden patent. Chodzi tu mianowicie o połączenie piosenki „Lowlands Away” i „Flying” zespołu The Beatles.
Włośi grają bardzo dobrze, ale przesadzili troszeczkę. Proponuję poszukać jakiegoś ich pojedynczego albumu.
Skanda to folk-rockowcy z Asturii. Tytuł ich płyty tłumaczy się jako „Grudniowa krew”. Okładka wygląda nieco rewolucyjnie. Cóż więc czeka nas po trzecim albumie tego zespołu?
Przede wszystskim „Sangre d´Ochobre” to bardzo ciekawa płyta. Z jednej strony jest czasem dość ostra i rockowa, z drugiej zaś nie brakuje delikatnych elementow, które znamy z wykonań takich grup, jak choćby Felpeyu. U Skandy dochodzą do tego mocniejsze akcenty. Świetnym przykładem może być tu piosenka tytułowa. Zaczyna się jak łagodna folkowa ballada, a później przeradza się w mieszankę folk-rocka i ostrych, funkujących rytmów.
Dla mnie najciekawszym fragmentem płyty jest utwór „Cantar d`amor”. Nie znaczy to, że nie podobają mi się inne. Skanda to dobry zespół i poniżej pewnego poziomu nie schodzi.
Ciekawe są inspiracje zespołu, bo ich folkowe granie oplecione jest naprawdę rozmaitymi brzmieniami. Polecam każdemu, kto nadstawia ucha na to, co dzieje się w muzyce asturyjskiej.
