Ekipa związana z Percivalem zaskoczyła nas tym razem dwoma, wydanymi niemal równolegle płytami. Pierwsza to omawiana tu akustyczna odsłona projektu, czyli właśnie Percival z albumem „Słowiański mit o stworzeniu świata”, druga, to „Reakcja pogańska”, kolejny krążek w dorobku elektrycznej odmiany zespołu, czyli grupy Percival Schuttenbach.
„Słowiański mit o stworzeniu świata” to płyta o tyle nietypowa, że zawiera muzykę do spektaklu zaprezentowanego na zlocie Słowian i Wikingów na Wolinie. Tłumaczy to panujący w tej muzyce chaos, z którego wydobywa się ciekawa, w dużej mierze ilustracyjna, muzyka. Zrozumiała jest też nie najlepsza jakość nagrania.
Czy Percivalowi udała się próba oddania atmosfery słowiańskiej mitologii w tych kilkudziesięciu minutach grania. Takie były przecież założenia powstawania tej muzyki. Mam wrażenie, że tak. Elementy słowiańskie są tu niemal wszechobecne, choć czasem przykrywają je ciężkie bębny. Nie udała się jednak zbytnio próba opowiedzenia czegoś dźwiękiem. Bez warstwy wizualnej jest to po prostu ciekawa płyta z eksperymentalną muzyką, opartą na solidnych folkowych źródłach.
Page 42 of 285
Garnet Rogers jest znany na świecie jako brat słynnego Stana Rogersa, jednak kolejne płyty „Mniej Znanego z Braci Rogers” udowadniają, że doskonale radzi on sobie z samodzielną karierą. „Sparrow’s Wing”, to jedna z jego starszych płyt, pokazująca go już jednak jako dojrzałego folksingera.
To bardzo fajny album. Garnet świetnie gra na gitarze, co pokazuje choćby w instrumentalnym „Cricket Dance”, gdzie gra zupełnie sam. Jest też bardzo dobrym wokalistą, o mocnym, zapadającycm w pamięć głosie. Jeżeli posłuchacie takich piosenek, jak „Next Turn of the Wheel”, „All That Is” czy „Threshold”, a na pewno nie zapomnicie jego głosu.
Garnet rozpoczynał karierę u boku brata, grając m.in. na klasycznym albumie „Northwest Passage”. Po tragicznej śmierci Stana zmuszony był do kontynuowania ich wspólnej drogi samodzielnie. I robi to po dziś dzień, w sposób, który na pewno spotkałby się z aprobatą jego brata, wielkiego kanadyjskiego folkowca.
Weterani skandynawskiego folk-rocka wydali ten album w 1983 roku i trzeba przyznać, że to jedno z najbardziej eklektycznych dokonań w ich dorobku. Mamy tu zimnego północnego rocka bez folkowych elementów w brzmieniu („Sort Messe”, „Jon Remarson’s Jig”), jest country-rock („Til Bloksberg”, „Aske Til Aske”), ale nie brakuje też świetnych folk-rockowych motywów („Stjerneskipet”, „Trollkjaerring”, „Ae Kan’kje Danse”).
Mimo że nad nagraniami Folque zawsze unosi się duch Fairport Convention i Steeleye Span, to na tym albumie jest go nieco mniej, niż na wcześniejszych płytach. Mniej tu też progresywno-rockowych eksperymentów, w których ta norweska grupa zanurzała zazwyczaj ludowe melodie.
Brzmienie grupy Folque bardzo się zestarzało. Są tu jednak świetnie zagrane utwory. Szkoda byłby, gdyby tylko przez wzgląd na kiepsko brzmiące dziś instrumenty, płyta ta poszła w odstawkę.
Amerykańska grupa Brigid’s Cross nie należy do grona najbardziej znanych wykonawców muzyki celtyckiej. Warto jednak na nich zwrócić uwagę, choćby przez wzgląd na świetny wokal Peggy Goonan.
Repertuar zawarty na tej płycie nie jest może specjalnie odkrywczy, zdarzają się jednak bardzo sympatyczne nowe aranżacje. Tak jest choćby z „Wild Rover”.
Świetne wrażenie robi nieco mniej znany utwór „Lanigan’s Ball”. Warto posłuchać też fajnych współczesnych piosenek folkowych, takich jak „Fiddle In The Band”, „Past The Point Of Rescue” oraz „Mother’s Love” i „We Have A Dream”. Jak na dziesięć numerków na płycie, to i tak całkiem nieźle.
Kanadyjska grupa Masterless Men, to kapela próbująca kojarzyć muzykę celtycką z nurtem maritime folk. Jest to więc coś, co wielu miłośnikom takiego grania w Polsce powinno się podobać. Ciekawostką jest fakt, że kiedy nagrywali tą płytę nazywali się Colcannon, ale po odkryciu, że na antypodach występuje już grupa folkowa o identycznej nazwie, zmienili swoją na Masterless Men. Jednak gwoli kronikarskiego obowiązku warto odnotować, że płyta ta ukazała się początkowo pod starym szyldem zespołu.
Kanadyjski kwartet brzmi dość klasycznie, w sumie podobnie do innych kapel z Nowej Funlandii, które prezentują muzykę zbliżoną do tego, co znamy z utworów choćby The Dubliners, nieco tylko współcześniej brzmiącą. Kiedy jednak śpiewają „The Leaving of Nancy”, „Botany Bay”, „The Leprechaun” czy „The Boys of the Old Brigade”, trudno nie porównywać ich do słynnej irlandzkiej grupy. Inne ciekawe klasyki w wykonaniu Kanadyjczyków, to niewątpliwie „The Mingulay Boat Song” i „Nancy Spain”.
Warto jednak posłuchać również (a może przede wszystkim!) mniej znanego repertuaru. Doskonały „Portland Town”, całkiem nieźle brzmiący „Silver Sea” czy piękna ballada „There Were Roses”, to tylko wierzchołek góry lodowej. Równie dobre są „The Boston Rose” i „An Ode To Age”.
Właściwie nie ma tu słabych utworów, są tylko mniej lub bardziej znane. Znaczy to, że warto poszukać nagrań grupy Masterless Men. Mam nadzieję, że uda mi się wkrótce napisać o innych ich płytach.
Malicorne to zespół, którego muzyka obrosła już legendą. Kompilacyjny charakter albumu „Quintessence” w dużej mierze oddaje złożoną różnorodność charakteru tego zespołu.
Otwierający płytę „Martin” łączy typowe dla Malicorne śpiewy z folk-rockową sekcją. W podobnym klimacie zagrane są „Landry” i „Couche Tard, Leve Matin”.
Taneczną muzykę folkową reprezentują tu „Branle De La Haie”, „Bouree”, „J’ai Vu Le Loup, Le Renard Et La Belette” i „Bacchu Ber”
Ciekawie aranżowane pieśni o nieco mroczniejszym klimacie, najbardzej typowe dla pierwszych płyt Malicorne, to przede wszystkim: „Le Mariage Anglais”, „Dame Lombarde”, „Les Tristes Noces” i piękna „Marions Les Rosés”. Choćby dla ostatniej z tych pieśni wart poznać Malicorne.
Oryginalnie płyta ta ukazała się na vinylu w 1977 roku, jednak od czasu do czasu pokazują się jej kompaktowe reedycje. Ostatnia ukazała się w 2005 roku, niewątpliwie warto jej poszukać w sklepach.
Legendy o królu Arturze to wdzięczny temat dla literatów, twórców filmowych, komiksowych, również dla muzyków i kompozytorów. Tym razem swoją wizję przedstawia nam Maddy Prior, swego czasu podpora grupy Steeleye Span. Jeśli jednak jesteście miłośnikami albumów tej formacji, to album „Arthur The King” może Was nieco zaskoczyć. Sporo tu bowiem rozmaitych wpływów nie mających nic wspólnego z folk-rockowym graniem.
Wraz z Nickiem Hollandem i Troy`em Donockley`em, którzy byli jej producentami i muzykami sesyjnymi, skomponowała utwory nawiązujące czasem do rockowego klimatu, jednak innym razem odwołujące się raczej do mistycznych brzmień Clannadu czy Enyi. Słyszymy tu też rozmaite instrumenty. Z jednej strony są to: uillean pipes, low whistle i tin whistle, z drugiej zaś fortepian, instrumenty klawiszowe i perkusja.
Nie zabrakło tu świetnej wersji „Reynardine”, po który to utwór sięgały już chyba wszystkie znane wokalistki folkowe na Wyspach.
Czy opowiedziana tu historia, to średniowieczny romans czy celtycka legenda? Maddy nie daje odpowiedzi na to pytanie, ale zostawia nam do przesłuchania świetną płytę, co niewątpliwe i tek czyni jej starania ciekawym głosem we współczesnej dyskusji nad arturiańskimi opowieściami.
Od czasu gdy usłyszałem płyty sygnowane przed Afro Celt Sound System, już niewiele w świecie muzyki celtyckiej jest w stanie mnie zdziwić. Pewnie dlatego otwierająca album kanadyjskiej grupy MacTalla Mór kompozycja „Itchy Fingers” nie powaliła mnie od razu na kolana soczystym połączeniem szkockich dud z muzyką calypso. Nie zmienia to faktu, że przy takiej muzyce uśmiech nie schodzi z twarzy.
Kolejne kompozycje przynoszą szaleńczy zestaw świetnie zaaranżowanych utworów spod znaku „pipes rock”. Od razu jest czytelne, że bez względu na inne nawiązania muzyczne (jazz, blues, rock, soul) to dudy świadczą o sile muzyki MacTalla Mór. Być może właśnie dlatego tak zaskoczyła mnie zaśpiewana a capella wersja „A World Turned Upside Down”. Trzeba przyznać, że to świetne wykonanie. Również „The Leaving of Liverpool” potrafi zdziwić. Znamy ta pieśń jako żwawą knajpianą przyśpiewkę, tymczasem tu stała się sentymentalną balladą.
Jedną z najciekawszych kompozycji jest tu utwór „Hellbound Train”, w którym upchnięto wszystkie najważniejsze nastroje z tej płyty. Jest ostro, ‚dudziarsko’, ale też lirycznie.
„Piping Hot” to debiut MacTalla Mór. Od czasu jego wydania nagrali już trzy kolejne, bardziej dojrzałe płyty, ale to właśnie „Piping Hot” uderza różnorodnością i wielorakością interpretacji.
Konsumo Respeto proponują nam szalenie melodyjny punk-folk z delikatnymi celtyckimi wstawkami. Tin whistles i dudy stawiają ich w jednym rzędzie z Dropkick Murphys i The Real MacKenzies, jednak między tymi grupami a Konsumo Respeto jest jednak podstawowa różnica. Grupa, która nagrała płytę „Ahora Que Se Ha Ide El Sol” pochodzi z hiszpańskiej miejscowości Alicante, znanej u nas przede wszystkim jako wakacyjny kurort.
Z jednej strony w muzyce Konsumo Respeto słychać celtyckie grupy, mają jednak również typowo hiszpańskie naleciałości. Przede wszystkim śpiewają w swoim języku. Oprócz tego zdarzają im się wstawki z bardzo popularną w tym kraju muzyką ska.
Punkowych inspiracji muzyki Hiszpanów można szukać z jednej strony u zespołów zapatrzonych w kulturę ulicznej rewolucji spod znaku „punk ’77”, z drugiej zaś sporo tu radosnych brzmień nawiązujących do słonecznego kalifornijskiego punka spod znaku wczesnego The Offspring.
Każdy z zawartych tu utworów, to muzyczna bomba. Tyle tu energii, że wystarczyłoby na oświetlenie niewielkiego miasta.
Już pierwsze dzięki drugiego albumu Blazin’ Fiddles, zatytułowanego „Old Style” łapią słuchacza ze serce. Taka lekkość to nawet w muzyce celtyckiej prawdziwa rzadkość. W 2002 roku, kiedy płyta ta powstała, można było mówić o prawdziwym objawieniu. Z resztą otwierający album utwór „Bullocks” to doskonała wizytówka całego krążka. Zaczyna się lekko, ale tradycyjnie, by z czasem niemal niezauważalnie podryfować w rejony jazzu i funky.
Zgodnie z tym co głosi nazwa zespołu prawdziwa siła kapeli drzemie w skrzypcach. Słychać to zwłaszcza w momentach w których grupa sięga po utwory inspirowane muzyką z Szetlandów. Tamtejsza tradycja ludowego grania na skrzypcach świetnie sprawdza się w wersji Blazin’ Fiddles.
Największym zaskoczeniem jest tu dla mnie wycieczka do Skandynawii. Piękny „Swedish” kojarzy się z jednej strony z nostalgiczną muzyką spod znaku pop-folkowego Secret Garden, z drugiej jednak strony ma w sobie coś co jest niewątpliwie śladem odciśniętym przez sympatyczną szkocką grupę.
Gazeta „The Scotsman” opisała Blazin’ Fiddles jako „Led Zeppelin muzyki tradycyjnej”. Coś w tym jest. Szkoci mają wyśmienity feeling i nie boja się ambitnych, wielowątkowych kompozycji.
