Miesiąc: Sierpień 2007 (Page 3 of 3)

Joe Page „Alaska Mando”

Ta z pozoru niewyróżniająca się płyta przysporzyła mi sporo problemów, gdy zacząłem zabierać się do jej recenzowania. Dlaczego? Dlatego, że przy każdym przesłuchaniu słucha się jej nieco inaczej. Co ciekawe osoby, którym puszczałem jej fragmenty również odnajdują w tej muzyce elementy zupełnie inne, niż te przeze mnie zauważone. Jedno jednak się nie zmienia – na pewno jest tu sporo solidnego bluegrassu, choć… on też brzmi jakoś inaczej. Nic dziwnego, w końcu Alaska to nie Kentucky.
Joe to doświadczony muzyk, który grywał już z niejednym zespołem, a jako sideman występował z najlepszymi muzykami z kręgów country i bluegrass (grał m.in. z Billem Monroe, Davide, Grismanem i zespołami the Nitty Gritty Dirt Band i Riders in the Sky). Jego autorskie piosenki są jednak przesiąknięte duchem amerykańskiego folku, który czasem skręca lekko w kierunku folk-rocka czy nawet popu. Są to jednak raczej kwestie produkcji, do której przyłożono się z dużą starannością. Akustyczna muzyka z dość archaicznymi korzeniami, brzmi dzięki temu niezwykle świeżo.

Taclem

Humus „Acquainted With The Night”

Holenderska grupa Humus prezentuje dźwięki, które chyba najłatwiej dałoby się sklasyfikowac jako art-folkowe. Sporo tu poetyckich klimatów, ale bliżej im raczej do niebezpiecznych ballad spod znaku Nicka Cave’a czy Tyma Waitsa, niż do krainy łagodności. Na dodatek już od pierwszego utworu („Acquainted With The Night”) słychać, że Astrid Leuvering ma świetny głos, czasem przywodzący na myśl Dolores O’Riordan z grupy The Cranberries.
Jeśli chodzi o muzyczną stronę zespołu, to najwyraźniej ton nadaje tu największy z zastosowanych instrumentów – wiolonczela. Nawet tam gdzie oddaje palmę pierwszeństwa skrzypcom („Ragtijd”), wciąż jest obecna, dodając głębi kompozycjom.
Niekiedy Holendrzy potrafią zaskoczyć – tak jest choćby z piosenką „Sibö”, która wykonana jest w języku Bribri, jednym z narzecz używanych w Indiach.
Jeśli chodzi o teksty, to w większości zaśpiewane są w języku angielskim, choć Holendrzy najwyraźniej nie chcieli pisać zupełnie nowych liryków, sięgnęli więc po angielską poezję, stąd wśród autorów słów do ich piosenek pojawia się m.in. Emily Brontë.
Humus to szalenie oryginalna grupa, mimo że to ich pierwsza płyta, to czuć że mają wielki potencjał. Dominują tu spokojne kompozycje, dlatego warto po nią sięgnąć, jeżeli potrzebujecie odrobiny wyciszenia. Nie jest to jednak naiwne granie, warto więc wsłuchać się w te kompozycje kilkakrotnie.

Taclem

Astrapi Perifimos „Arkadiou Epos”

Płyta to nietypowa, próżno szukać jej w zwykłych greckich sklepach muzycznych, choć oczywiście na pewno znalazłoby się ją w Internecie – wiem, bo sprawdzałem. Dla mnie to dość wyjątkowa pamiątka. Kiedy bowiem pokonując małym samochodem kręte górskie dróżki udało mi się w końcu dotrzeć na szczyt jednego z najwyższych wzniesień na Krecie, moim oczom ukazał się stary grecki klasztor, zniszczony przez wojnę i upływ czasu. Dla Kreteńczyków to miejsce pamięci narodowej. W 1866 podczas powstania przeciwko Turkom w Moni Arkadiou schroniły się niedobitki greckiej partyzantki. Nie mając szans na obronę w ostatnim momencie powstańcy wysadzili sięw powietrze wraz z prochownią. Pozbawiony dachu pasaż, który kiedyś był miejscem męczeństwa Kreteńczyków do dziś budzi grozę.
Klasztor Moni Arkadiou należy do greckiej cerkwi, opiekują się nim mnisi, a znajdująca się tam świątynia posiada piękne zbiory bizantyjskiej sztuki sakralnej. Jednak od czasu zakupienia tam niniejszej płyty Moni Arkadiou kojarzy mi się przede wszystkim z muzyką. Zarejestrowane tu pieśni i opowieści nagrano właśnie tam, na trudno dostępnej górze, w otoczeniu wiekowych murów. „Epos Arkadyjski” to szesnaście pieśni i opowiadanych historii o dziejach klasztoru i powstania z roku 1866. Jest tu zarówno miejsce na muzykę sakralną, inspirowaną brzmieniami obrządku bizantyjskiego, w wykonaniu tradycyjnego chóru Pavlos Vlastos z pobliskiego Rethimnonu, jak i na folkowo brzmiące utwory z wykorzystaniem starych ludowych instrumentów.
Mimo że album wyposażony jest w 60-stronicową książeczkę, to jednak bariera językowa jest dla mnie trudna do przeskoczenia. Z mozołem jednak udało mi się doczytać czego dotyczą poszczególne utwory i opowieści. Stwierdzam, że na pewno warto zanurzyć się w muzyczną oprawę wycinka kreteńskiej historii, zwłaszcza że dla nas, Polaków, grecka walka o niepodległość powinna być wyjątkowo bliska.

Rafał Chojnacki

Morże Być „Chce mi się morza”

Sporej odwagi trzeba dziś, by na szantowej scenie stawiać pierwsze kroki z własnym repertuarem. Grupa Morże Być jest jednak bardzo konsekwentna i od samego początku gra kompozycje Tomasza Orzechowskiego. Biorąc pod uwagę, że zespół powstał w 2006 roku, to wydanie płyty po nieco ponad roku grania jest nie lada wyczynem. Warto tu też dodać, że w tym czasie grupa Morże Być zdobyła kilka nagród i wyróżnień, w tym również na festiwalu Shanties w Krakowie.
Tytułowa kompozycja „Chce mi się morza” swoją melodią nie kojarzy nam się żaden sposób ze starymi marynarskimi piosenkami. Jest to za to utwór doskonale osadzony w świecie piosenki autorskiej. Lekka, choć jednoznacznie rockowa aranżacja dodaje tej kompozycji sporo wyrazu. Słychać, że Tomasz Orzechowski śpiewa z przekonaniem, a zespół ma świetnie opanowany warsztat.
„Byle jak, byle stąd” to utwór zagrany wokół ciekawej gitarowej zagrywki, która w pewnym momencie przechodzi w delikatny orientalizm. To kompozycja zagrana tak, by w muzyce dało się czuć dużo przestrzeni. „Byle jak, byle stąd” należy do najciekawszych kompozycji na płycie.
Folkowe nutki w „Małej Kate” pokazują, że mimo autorskiego charakteru płyty muzyka grupy Morże Być osadzona jest dość głęboko w polskiej tradycji morskiego śpiewania. Podobnie jest z piosenką „Hej Hej”, w której daje się odnaleźć dalekie echa utworów Mirka Kowalewskiego i Jerzego Kobylińskiego. Daje to ciekawą perspektywę, gdyż obaj wspomniani twórcy komponują przecież zupełnie różne piosenki.
Nawiązywanie do melodii południowych było kiedyś znacznie bardziej popularne w nurcie turystycznym i żeglarskim. Dziś piosenki w rytmie bossa novy czy samby, to już rzadkość. Jednak „Róża” próbuje wpisać się w ten nurt i dzięki przyjemnej aranżacji robi to w wdziękiem. Inną muzyczną wycieczką w odległe od szant rejony jest następna kompozycja, czyli „Tango na wyjście z portu”. Ta piosenka doskonale wpada w ucho, właśnie dzięki rytmicznemu, chóralnemu refrenowi. To jeden z najbardziej znanych koncertowych hitów zespołu, w pełni zasługujący na to miano. Kilka utworów dalej możemy się z kolei natknąć na
piosenkę „Zamiast tęsknić”, również nawiązującą muzycznie do południowych rytmów, jest to jednak znacznie mniej wyraziste, niż w przypadku dwóch powyższych kompozycji.
Przyjemnie bujająca ballada „Piosenka dla Mikołaja” daje nam chwilkę odpocząć po ognistym „Tangu…”. Zarówno muzycznie, jak i wykonawczo kojarzyć może się czasem ze stylistyką krakowskiej grupy Pod Budą. Być może również dlatego, że gdy Tomasza Orzechowskiego porusza się wokalnie w niższych rejestrach, zbliża się do brzmienia głosu Andrzeja Sikorowskiego. Kiedy jednak śpiewa wyższe partie, wrażenie to znika. Nieco szybsza „Syrena” pozostaje w kręgu poetyckim, ale muzycznie jest to kompozycja bardziej rozwinięta, niż przeciętny utwór z tego nurtu.
„Niewierny żeglarz” to kolejna ballada, która na dodatek bardzo mocno zapada w pamięć. Prawdopodobnie również dzięki ciekawemu tekstowi. Harmonijka ustna i brzmienia reggae, to niejaki eklektyzm, ale w piosence „Włóczęga” sprawdza się to doskonale. Gdybym nie wiedział, że słucham płyty grupy Morże Być, to mógłbym pomyśleć, że piosenkę tą napisał Krzysztof Jurkiewicz dla grupy Słodki Całus od Buby. Jako że od lat jestem sympatykiem tej formacji,
to opinię tą możecie uznać za komplement.
„Buliana” to z kolei świetny rytm. Lekko błądzące skrzypce są może mało irlandzkie, ale na pewno folkowe. Świetnie grająca w tej piosence sekcja dobrze „pulsuje”. Folk-rockowe, pełne ekspresji wykonanie doskonale kończy album.
W tekstach Tomasza Orzechowskiego możemy znaleźć kilka nawiązań i autocytatów (ot choćby Mała Kate, pojawiająca się ponownie w „Tangu Na Wyjście Z Portu”), powoduje to, że również w warstwie tekstowej utwory grupy Morże Być stają się rozpoznawalne.
Po takiej porcji pochwał pod adresem zespołu i jego pierwszej płyty warto jednak dorzucić do tego miodu łyżkę dziegciu. O ile łączenie stylów muzycznych generalnie wychodzi zespołowi na dobre, to prawdopodobnie znajdą się słuchacze, którzy mimo żeglarskich tekstów skojarzą taką mieszankę raczej z zagraną współcześnie piosenką turystyczną i wyślą grupę na Bazuną czy Bieszczadzkie Anioły, zamiast na festiwale szantowe. Podejrzewam jednak, że również na takich festiwalach Morże Być poradziliby sobie całkiem nieźle.
Czasami można tu mieć również nieco zastrzeżeń do wokalisty. Tomasz Orzechowski zapewne najlepiej wie jak powinno się interpretować jego własne teksty,jednak można niekiedy odnieść wrażenie, że skrócenie fraz, zamiast częstego przeciągania samogłosek w ostatnich słowach wersów, mogłoby wpłynąć pozytywnie na odbiór. Nie jest to reguła, ale kilka miejsc na płycie na pewno by na tym zyskało.
Jeszcze całkiem niedawno grupa wzbudzała sensację na festiwalach szantowych występując z instrumentami klawiszowymi. Za namową kilku osób zamienili je na akordeon, który teraz słychać w paru utworach. Mam jednak wrażenie, że o ile zmienił się instrument, to sam pomysł na granie pozostał podobny. Akordeon rzadko wychyla się poza tworzenie sympatycznego tła. A szkoda. Nie chodzi nawet o to, żeby wycinał skoczne poleczki, ale czasem odrobina akordeonowej melodii
(choćby w stylu Raz Dwa Trzy) dodałaby zapewne uroku kompozycjom zespołu.
Płyta „Chce mi się morza” udowadnia starą maksymę: „chcieć, to móc”. Na przekór wszelkim modom i opiniom mówiącym, ze młody zespół musi zaczynać od coverów, grupa Morże Być pokazuje silny autorski materiał, przyzwoicie zagrany. Czegóż chcieć więcej? Rychłej zapowiedzi kolejnego krążka.

Taclem

Mattias Pérez Trio „MP3”

„Mp3” to bynajmniej nie nazwa popularnego formatu plików dźwiękowych, to po prostu skrót od nazwy zespołu. Mattias Pérez Trio specjalizuje się tradycyjnej muzyce szwedzkiej. Mimo, że grają tu głownie skrzypce (duet skrzypaczek) i gitara, to jednak trudno mówić jedynie o tradycyjnym brzmieniu. O ile głowne partie muzyczne, grane przez Ninę Anderberg i Mię Gustafsson wiodą nas w kierunku skandynawskich tradycji, o tyle grający na gitarze i mandoli Mattias Pérez przemyca do swojej gry elementy innych gatunków. Nic dziwnego, w końcu gitara nie jest instrumentem z północy.
Dzięki staraniom Mattiasa pojawiają sie tu nutki lekkiego jazzu, z tym że są ledwie wyczuwalne.
Muzyka skandynawska ma to do siebie, że oferuje dość szerokie spektrum barw. Od wolnych, bardzo zimnych, czasem nawet mrocznych melodii, po żywe tańce, kojarzące się z wiosennymi świętami. Mattias Pérez Trio wykonują ją lekko i z wyczuciem.

Taclem

Lost Canyon Rangers „Carry On…”

Bardzo stylowe kawałki w stylu old time country & folk, to repertuar zespołu The Lost Canyon Rangers zawarty na płycie „Carry On…”. Mimo że w kilku miejscach członkowie zespołu odcisnęli swoję piętno, dopisując conieco do nutek czy tekstów, to jednak jest to wciąż pięknie i tradycyjnie brzmiący album.
Tam gdzie ma być spokojnie i klimatycznie, Rangerson nigdzie się nie spieszy. Już sam początem, z dumnym „Amazing Grace”, mówi nam, że nie mamy do czynienia z byle knajpianą kapela. Pokazują szacunek i respekt.
Sięgają później po mniej lub bardziej znane piosenki, m.in. Carla Perkinsa („Daddy Sang Bass”) czy Boba Fergusona („On The Wings Of A Dove”), potrafią jednak bawić się cytatami z innych standardów, wplatanymi tam, gdzie coś zaczyna się powoli na siebie nakładać. W muzyce folkowej, zapewne też w country, często spotykamy podobne motywy muzyczne i The Lost Canyon Rangers czasem to wykorzystują.
Na płycie nie brakuje szybszych, bluegrassowych momentów, ale jest też trochę zadumy. Wybrane piosenki często zwracają się w stronę Boga. To wlaśnie jemu zespół poleca w dedykacji swego zmarłego mentora i przyjaciela, Wesleya Tuttle. Bardzo pięknie brzmi to w „God Put a Rainbow in the Clouds”.

Taclem

Leigh Wyckoff „Moonlight Cafe”

Folk? Country? Muzyka ilustracyjna? A może wszystkiego po trochu? Tak chyba trzeba byłoby zdefiniować album sygnowany przez amerykańskiego gitarzystę, Leigha Wyckoffa.
W chwilach kiedy autor tych kompozycji gra na gitarze z towarzyszeniem swojego zespołu i poza tym nic więcej się nie dzieje, mamy do czynienia z muzyką, przy której można się doskonale odprężyć. Spokojne, klawiszowe tło, delikatny, choć czasem trochę szybszy rytm różnych perkusjinaliów i dominująca nad tym gitara Leigha, to podstawa stylistyki tego albumu.
Ale zdarza się czasem że przenikają tu elementy muzyki świata. Czasem lekko jazzującej, czy jak byśmy dziś powiedzieli: chilloutowej.
Teoretycznie najmniej tu elementów muzyki country. Jednak okazuje się, że jest inaczej, gdy pojawiają się wokalizy, atmosfera płyty staje się jakby bardziej amerykańska.
„Moonlight Cafe” to bardzo stonowana płyta, powinna spodobać się wielbicielom takich instrumentalistów, jak Greg Joy czy Mark Powell, którzy mieszają elementy etniczne ze swoim przestrzennym graniem.

Taclem

Page 3 of 3

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén