Pierwsze wydanie tej płyty miało podtytuł „Their Finest Folk Recordings 1970-1975”. W rzeczywistości to nagrania z lat 1970-1971 – z trzech pierwszych płyt zespołu. Chyba nigdy później grupa ta nie miała aż tylu folkowych przebojów. „The Blackleg Miner”, „The Dark-Eyed Sailor”, „The Blacksmith”, czy „Boys of Bedlam” – to piosenki, które do dziś kojarzone są właśnie ze Steeleye Span.
Jest tu wszytstko, co ceni się we wczesnych nagraniach tej grupy – wokale Maddy Prior, gitarowe riffy Tima Harta, a także mięsisty dźwięk basu Ashleya Hutchingsa.
Nie jest to typowa składanka typu „The Best of…”, zawiera bowiem głównie najlepsze przeróbki tradycyjnych utworów, zaczerpniętych z brytyjskiej muzyki ludowej. To właśnie Steeleye Span na początku lat 70-tych dyktowali modę na folk-rock, za którą to modą do dziś podążają kolejne zespoły.
Miesiąc: Styczeń 2005 (Page 3 of 4)
Wszyscy przyzwyczailiśmy się traktować olsztyński Shannon jako kapelę celtycką, z ostrym, folk-rockowym pazurkiem. Takie granie zawsze ma swoich zwolenników i przeciwników, tego nikt nie zmieni. Zmienia się natomiast sama grupa, z resztą odkąd pamiętam Shannoni są zespołem ewoluującym, nigdy nie stoją w miejscu.
„Green Hypnosis” zdradza kolejne kroki zespołu, coraz więcej w tej muzyce pierwiastka autorskiego. Co prawda melodie pozostają tu pochodzenia irlandzkiego lub szkockiego, jednak aranżacje i dość swobodne podejście do muzyki, to już etykietka przyklejona przez Shannon.
Luźne podejście nie oznacza braku szacunku dla muzyki, wręcz przeciwnie. Jednak celtyckie melodie, to już tylko pretekst do ekspresji. Tradycjonalistom, dla których najważniejsze jest, żeby każdy dźwięk był na swoim miejscu, muzyka Shannonów może nieco razić. Jednak zwolennicy progresji będą raczej zadowoleni.
Folk-rock w wersji olsztyńskiej grupy zyskał dużo mocy przy ostatniej zmianie sekcji rytmicznej. Zdecydowane partie basów i selektywne brzmienie perkusji (nie zagłuszającej bodhranu) to spory atut kapeli.
Największym zaskoczeniem jest to dla mnie szkocka pieśń ”Ye Jacobites By Name”. Wiele kapel gra tą piosenkę ostro i mocno, z kolei Shannoni podeszli do tematu zupełnie inaczej i zrobili z tego… balladę Metalliki! Delikatne brzmienie gitarki, kojarzące się mgliście z ”Unforgiven”, tegoż zespołu, do tego wokal Marcina, z vibrattem charakterystycznym dla Jamesa Hetfielda. Jak dla mnie to absolutna rewelacja na tej płycie.
To jedna z najlepszych płyt z muzyka około-celtycką, jakie nagrano w Polsce, powiem więcej, przy dobrej promocji miałaby szansę zaistnieć również za granica. Warto posłuchać tego albumu, bo za jakiś czas Shannoni znów zagrają trochę inaczej.
Duet Peat & Barley to Bill Mitchell i Becky Ross, on gra na cymbałach, ona na skrzypcach. Na swojej jedynej jak dotąd płycie „On the Brink” przedstawiają autorską interpretację muzyki celtyckiej, oraz kilka autorskich melodii.
Wykonywane w ten sposób melodie brzmią nieco ascetycznie, ale ma to swój urok, zwłaszcza smutniejsze tematy brzmią po prostu pięknie. Nie brakuje weselszej, tanecznej muzyki celtyckiej. Jednak w przypadku szybszych melodii ginie trochę magiczny duch tych wykonań.
Brzmienie duetu momentami może kojarzyć się ze starszymi nagraniami The Chieftains, choć oczywiście jest nieco bardziej skromne.
Nad płytą unosi się czasem duch dawnych bardów i minstreli. Jeśli się w nią wsłuchacie, na pewno Wam nie umknie. Ja w kilku momentach czułem się, jakbym był na leśnej uczcie u pewnego banity z Sherwood.
Czy Czech może być wirtuozem celtyckiej gitary? Po tej płycie okazuje się, że może. Piękna, nastrojowa płyta Michala Hromka to jego debiut, ale również album, który otworzył mu drogę na folkowe „salony”.
Dominują tu utwory Thurlogha O`Carolana, wybitnego irlandzkiego klasyka, który był ponoć niewidomym harfistą. Jego dzieła to klasyki, które Hromek przetransponował na gitarę. Oprócz gitary słyszymy tu jednak również flety i instrumenty smyczkowe i perkusyjne.
Całość albumu jest bardzo melancholijna, czasem brzmi niemal jak muzyka filmowa. Dotyczy to zwłaszcza fragmentów autorstwa samego gitarzysty.
Mimo, że w większości mamy tu do czynienia z melodiami irlandzkimi, to nic nie stoi na przeszkodzie, by płyty tej spróbowali również ci, którym na co dzień nie po drodze z celtyckimi brzmieniami. Myślę, że znaleźliby tu coś dla siebie zarówno sympatycy Mike`a Oldfielda, Andreasa Vollenvaidera, jak i brzmień ilustracyjnych, czy nawet relaksacyjnych.
Cuerria pochodzi ze wschodniej Asturii, dokładnej z miejscowości Pilona. W repertuarze zespołu możemy zaleźć zarówno asturyjskie pieśni i tańce, jak i melodie związane z najbardziej znanych regionów celtyckiego świata – Irlandii i Szkocji.
Dominują tu melodie łagodne i spokojne, czasem tylko klimat się ożywia, by wprowadzić nas w roztańczone dźwięki.
Momentami, słuchając płyty, miałem wrażenie, że mam do czynienie z asturyjskim Clannadem i to Clannadem w starym stylu, pełnym klimatu, czasami urozmaiconego czymś żywszym. Posłuchajcie ballady „Anada”, dla mnie jest ona bliska właśnie tamtym, nieco może nawet mrocznym klimatom.
Jeżeli nie obce wam klimaty np. grupy Llan de Cubel, to z albumu „Al Bellume la Biesca” będziecie zadowoleni.
Szósty album niemieckiego Black Velvet Band przynosi nową porcję ciekawie zaaranżowanej i zagranej muzyki. Na przestrzeni lat z bardziej tradycyjnie brzmiącego bandu, zmienili się w pop-folkową formację. Brzmienie BVB kojarzyć się dziś może z takimi grupami, jak choćby Paddy Goes To Holyhead.
Jako że większość repertuaru zespołu, to znane piosenki, to innowacji upatruję tu głównie w sposobie wykonania. Przyznam, ze naprawdę fajnie było usłyszeć irlandzkie szlagiery, takie jak „Ride on”, „Get out ye Black & Tans”, „Johnny I hardly knew ye”, czy „Carrickfergus” w nowej, pop-folkowej aranżacji.
mimo że grupa od wielu lat występuje pod szyldem „Best of Irish Folk” na tej płycie mamy kilka przykładów, że jednak nie tylko „Irish”. Jest przecież „Scotland” – chyba wiadomo skąd te melodie mają pochodzić, podobnie jak ballada „Willie Taylor”. Jest też „Arkansas Traveller Set”, niby w klimacie irlandzkim, ale powstały na emigracji.
Mimo, że znajdzie się tu kilka ciekawszych momentów, to waham się, czy polecić tą płytę. Chyba lepiej poszukać czegoś oryginalniejszego.
Nie bez powodu muzyka grupy Majorsturn określana jest, jako „hardcore fiddle music”. Ten norweski projekt opiera się na brzmieniu sześciorga skrzypiec.
Folkowy repertuar, który gra tu sześcioro młodych muzyków, to w większości autorskie kompozycje inspirowane muzyką tradycyjne. Nie zabrakło jednak ukłonu w stronę tradycji, stąd obecnośc takich melodii, jak „Gudmunddansen” i „Krossedans”.
Jeśli idzie o brzmienie tego skrzypcowego huraganu, to czasem możemy odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z folkowa odmianą Apokaliptiki. Niezorientowanym podpowiem, że to taka wiolonczelowa grupa grająca klasykę ciężkiego rocka i własne kompozycje. Majorstuen są taką właśnie grupą, ale działającą w ramach norweskiej tradycji folkowej.
Ostre, bałkańskie brzmienia ze… Stanów. Ameryka, to miejsce, gdzie gra się chyba wszystko, nic więc dziwnego, że powstają tam takie kapele, jak Balkanarama, czy LumiNescent. Zwykle jest tak, że rodzą się one na łonie społeczności emigranckich, ale często okazuje się, że pojawiają się w takich składach również Amerykanie o innym pochodzeniu. Stąd też w składzie zespołu LumiNescent Orchestrii gra Kaia Wong, skrzypaczka o dalekowschodniej urodzie. Nie ujmuje to jednak maestrii jej grze.
Poza gorącą, bałkańską muzyką mamy tu brzmienia klezmerskie, trochę cygańskiej melancholii, a także ciekawostkę w postaci zagrywek z Apallachów i hip hopowej rytmiki w jednym z utworów. Musze przyznać, że ten ostatni pomysł niezbyt mi się podoba. Coś takiego w połączeniu z klezmerskim jazzem po prostu się nie sprawdza.
Faktem jednak jest, że LumiNescent Orchestrii to ciekawa kapela, mająca na pewno coś do powiedzenia.
Włoski rock progresywny z lat 80-tych nie jest moją ulubioną muzyką. Kiedy jednak zobaczyłem wśród tytułów takie nazwy utworów, jak „An Dro”, czy „King of the Faires”, stwierdziłem że może to być coś ciekawego.
Na okładce winyla (nie wiem czy wyszła wersja CD) widzimy łódź z olbrzymim krzyżem celtyckim na żaglu. Jest to krzyż narysowany w sposób jednoznacznie kojarzony w Europie z narodowcami. Jak się później dowiedziałem w przypadku grupy Janus skojarzenie to nie było bezpodstawne. W latach 70-tych stanowili awangardę, wśród prawicowych grup, jednocześnie odcinając się od faszyzmu.
Hard rock z włoskimi, czasem niemal punkowo wykrzyczanymi tekstami, sporo progresywnych pasaży i dużo celtyckiego folku, czasem nawet, jak w „An Dro” z odchyleniem w kierunku muzyki Alana Stivella.
Dziś ta muzyka nie robi już pewnie takiego wrażenie jak kiedyś, ale zdecydowanie – pod względem artystycznym – można ją polecić miłośnikom różnych ciekawostek. Dla mniej dociekliwych fanów muzyki celtyckiej raczej nie będzie to dobra pozycja.
Grupa, która swoją nazwę zawdzięcza irlandzkiej piosence ludowej nie może grać inaczej, niż po celtycku. Z zadowoleniem jednak stwierdzam, że austriacki zespół, który przybrał właśnie taką nazwę ma nie tylko własne brzmienia, ale również bardzo dobry, autorski repertuar.
Zauważam ostatnio, że coraz więcej kapel, które nawiązują od brzmień celtyckich, dąży w kierunku własnych pomysłów. O ile krajanie Foggy Dew z zespołu Ballycotton podążają w kierunku „folku z nikąd”, o tyle np. nasz polski Shannon wokół celtyckiego brzmienia dobudowuje swoje własne klimaty. Foggy Dew robią jeszcze inaczej. Jako, że to zespół głównie `piosenkowy`, to piszą własne utwory, które mogłyby powstawać dziś zarówno na Wyspach, jak i gdzieś indziej. Całości nadany jest folkowy, a nawet akustyczno-folk-rockowy sznyt. Ktoś powie, że folkowe są tu tylko aranżacje? Nie zgodzę się, bo same piosenki odwołują się do innego rodzaju klasyków – z jednaj strony do Christy Moore`a, ale z drugiej np. do Mike`a Scotta. Tego ostatniego tu z resztą chyba najwięcej, można by przysiąc, że w takim „It`s All OK” maczał palce.
Z kolei instrumentalny „Funky Way To Marseille”, to zupełnie inne spojrzenie, rozbujana melodia z perkusyjnym (doboszowskim?) solem w środku i ciekawym aranżem.
Na całej płycie bardzo fajnie przeplatają się style, od lekko celtyckich brzmień, bo drobne skojarzenia z bluegrass. Jest też trochę spojrzeń na amerykański folk, a nawet funky i bluesa. Czasem pobrzmiewają też echa bardziej euro-kontynentalne, jak hiszpańskie brzmienia gitary w „First Flower on the Moon”.
Foggy Dew to tylko trzech muzyków, ale nie czuje się tu braku jakiejkolwiek dodatkowej nuty. Materiał na płytę zagrali w studiu „na żywca”, nie ma więc raczej mowy o jakichś manipulacjach. A brzmią i grają naprawdę dobrze.
