Lubelska Federacja Bardów (obecnie zwykle nazywana po prostu Federacją), to projekt unikatowy. Zespół muzyków, pieśniarzy i twórców, którzy postanowili obok kariery solowej, budować również coś większego. Raz na jakiś czas wydają wspólną płytę i grają koncerty. W ich muzyce pobrzmiewa przede wszystkim poezja, ale często dotknięta ludowością, w muzyce również odnajdujemy folkowe ciągoty.
„Miłość mi wszystko wyjaśniła” to wydawnictwo nietypowe, nawet jak na ten zespół. Jest to bowiem zbiór wierszy Karola Wojtyły, do których Lubelscy Bardowie napisali muzykę. W niektórych utworach wykorzystano też sentencje i fragmenty homilii papieża.
Muzycznie album też troszkę się różni od innych płyt Federacji, jest bardziej patetyczny, poważniejszy i zdecydowanie mniej frywolny. Trudno się dziwić, że tak wyszło, należało się tego spodziewać.
Kategoria: Recenzje (Page 93 of 214)
Pełny tytuł płyty, to „The Incredible Musical Odyssey of the Original Hurdy Gurdy Man”, jest to składanka jednego z tuzów brytyjskiego folk-rocka lat 60-tych.
Mac MacLeod, to człowiek, który wspierał w pierwszych krokach jednego z najlepszych artystów na początku Nowej Ery współczesnego folku. Razem grywali najpierw w zadymionych folkowych klubach, a później na dużych scenach i festiwalach. Swego czasu na brytyjskiej scenie byli niepokonani, a na świecie mógł im zagrozić tylko młody gwiazdor z Ameryki – Bob Dylan. Wiecie już z kim współpracował Mac MacLeod? Oczywiście z Donovanem.
Piosenki, które znalazły się na płycie to połączenie akustycznych ballad z żywiołowym folk-rockiem, takim jaki grało The Band. Do nich należy m.in. bardzo sympatyczne wykonanie „Like a Rolling Stone”. Niektóre kawałki, jak „Been on the Road” są nieco dziwne, ale rekompensują to świetne ballady, których na płycie niemało.
O tradycjach włoskiego żeglowania wiemy w Polsce niewiele. Co prawda każdy słyszał pewnie co nieco o czasach podbojów weneckich, ale jeśli chodzi o wcześniejsze lata, to mam wrażenie, że jest to raczej bardzo nikła wiedza. Jeszcze słabiej znamy się na włoskiej muzyce folkowej. Owszem, niektóre tańce, czasem piosenki, są znane. Ale co jeśli połączymy pytania o włoskie żeglarstwo i muzykę folkową w jedno? Przyznam szczerze, że do niedawna ja sam poddałbym się bez walki. Jednak obcowanie z płytami grupy La Moresca Antica zmienia postać rzeczy.
Włoski zespół odwołuje się do tradycji antycznej, ale stroje muzykantów wskazują raczej na renesans. Wielu melodii i pieśni nie udało się datować, ale to, do czego udało się dotrzeć można ująć w ramy XVI-XVIII wieku, jest też sześć kompozycji współczesnych. Jednak mimo, że nie są to kompozycje antyczne, to warto posłuchać morskich pieśni ze słonecznej Italii.
Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy surowych pieśni pracy, tawernianych przyśpiewek, jak i muzyki dawnej. Do niej bowiem nawiązuje w dużej mierze brzmienie zespołu.
Orkiestra św. Mikołaja to od kilku lat zespół poszukujący. Właściwie nigdy nie byli zwykła kapelą folkową, to również muzyczna instytucja, z której co jakiś czas wyrastają nowe projekty – zarówno muzyczne, jak i ogólnokulturowe.
Poprzedni album Orkiestry zawierał opracowania wierszy ludowej poetki, tym razem pomysłem na program zrodził się przy współpracy z Romanem Kumłykiem, liderem huculskiej kapeli Czeremosz. Z koncertu, który odbył się 24 kwietnia 2005 roku powstała ta oto płyty – „Huculskie muzyki”.
Słuchając po raz kolejny tego programu dochodzę do wniosku, że Mikołaje w wielu utworach nieco się wycofali, oddając pole kapeli Kumłyka. Powstała w ten sposób płyta, która jest jednym z surowszych materiałów w historii zespołu. Jednak być może dzięki takiemu zabiegowi otrzymaliśmy album na którym oba podmioty nie rywalizują ze sobą, a doskonale współgrają. Przykładem mogą być choćby piękne „Śpiewanki miłosne”, czy porywający za serce „Arkan”.
Są tu jednak również przykłady bardziej orkiestrowego brzmienia, do takich zaliczyć możemy choćby pieśń „Sołodeńka jabłoneczka”. Również „Kołysanka” okazuje się świetnie zbudowaną, orkiestrową ballada. „Ples” to z kolei utwór znacznie bardziej bardziej czeremoski.
Bardzo interesująca jest też „Śpiewanka o kolędowaniu”, którą musiała chyba kiedyś słyszeć Katarzyna Gaertner, skorzystała bowiem z podobnej melodii konstruując repertuar śpiewogry „Na szkle malowane”.
„Huculskie muzyki” zaskakują bogactwem brzmień. Co prawda melodie pochodzą z różnych rejonów zamieszkanych przez tą nację, ale nawet jeśli weźmiemy pod uwagę drogę, jaką do nas dotarli, to i tak zróżnicowanie tematów i emocji budzi szacunek. Kultura huculska jawi się niezwykle różnorodnie, zapewne więc pozostaje jeszcze wiele rzeczy do odkrycia. Album taki jak ten, brzmiący profesjonalnie ale również żywiołowo, to doskonały krok w kierunku popularyzacji takiej muzyki w naszym kraju. Co prawda wiele zespołów czerpie z tego źródła od lat, ale myśle, że „Huculskie muzyki” mają szansę na medialny sukces, jakiego nie odniosła jeszcze dotąd żadna płyta z folkiem tej grupy etnicznej.
Po światowym sukcesie In Extremo chyba nikogo nie dziwi już łączenie muzyki dawnej z metalem. Powstała już cała scena opierająca się na takim graniu.
Niemcy z Saltatio Mortis idą w ślady swoich rodaków, u nich taka muzyka świetnie się sprzedaje.
Czasem grają bardzo ciężko, ale bywają też melodyjne momenty, jak w niemal heavy metalowym refrenie „Salz der Erde” czy „Tritt ein”. Znacznie częściej jednak konstrukcje utworów przypominają kompozycje nu metalowe. Czyżby więc przyszedł czas na nu medieval metal? Być może to właściwa nazwa.
Nie ulega wątpliwości, że mieszanka pod nazwą Saltatio Mortis jest silnie energetyczna. Taka muzyka potrafi dobrze rozbudzić, o ile oczywiście ktoś jest w stanie znieść niemieckie piosenki w klimacie medieval-folkowym, podlane mocnym brzmieniem. Dla mnie osobiście najciekawsze są miejsca, gdzie solówki gra lira korbowa. Doskonale łączy się ona z ciężkim graniem i tworzy niesamowity nastrój, bez którego muzyka Saltatio Mortis nie miałaby tej siły.
To chyba pierwszy przypadek kapeli, o której nie mogłem w Sieci znaleźć dokładnie nic. Ot kilka śladów, potwierdzających istnienie płyt „Three Little Words” i „Unplugged”, ale żadnego nazwiska, śladu e-maila, czy nawet koncertów.
Sama płyta jest o tyle ciekawa, że jeśli to nagrała kapela o zasięgu lokalnym, to każdemu życzyłbym takich lokalnych kapel. Z resztą cała płyta jest do ściągnięcia w sieci, możecie więc sami ocenić!
Obok irlandzkich evergreenów mamy tu kilka mniej oklepanych kawałków. Zaśpiewany na początku „Bill McGinney”, „Beer Utopia” czy „Fergus `n` Molly” to najprawdopodobniej ich autorskie piosenki. Możliwe, że nie tylko one. Nie jest to może mistrzostwo świata, ale zrobiono te utwory z niesamowitym wyczuciem folkowego klimatu.
Płyta jest zarejestrowana albo w domu, albo w półprofesjonalnym studiu, brakuje jej szlifu, ale mimo wszystko warto skorzystać z plików znajdujących się poniżej i po prostu posłuchać.
Jeśli wiecie coś więcej o Happy Daggers, to proszę o kontakt, chętnie namierzyłbym tą kapelę.
Górniczą pieśnią „Molly Maguires” zaczyna się płyta podsumowująca pewien okres w karierze zespołu Saint Bushmill`s Choir. Ta amerykańska super grupa (tworzą ją członkowie kilku punkowych zespołów) stała się w ciągu kilku lat synonimem punko-folkowego grania zza oceanu.
Obok ostro zagranych folkowych przebojów (m.in. „Whiskey in the Jar”, „The Greenland Whale Fisheries”) jest tu miejdce na autorskie pieśni, zaaranżowane z użyciem folkowego instrumentarium („Goddamn Shame”). Są tu też przeróbki tradycyjnych tańców, na dodatek zagrane tak, że dałoby się do nich zatańczyć. Znaczy to, że mimo punkowego podejścia do folku Amerykanie z Saint Bushmill`s Choir mają do tych rytmów sporo szacunku.
Moje ulubione utwory z tej składanki, to mroczny „Mineshaft” i lekko reggae`owy „Foggy Dew”.
Stary Olsa to zespół, który niejednokrotnie gościł w Polsce, przełamując bariery pomiędzy nami a narodem białoruskim. Dotąd kojarzyłem go raczej z surowszym brzmieniem koncertowym, tymczasem album wydaje się być wyjątkowo mroczny i to już od pierwszego utworu („Zaklyacce”). Instrumentalna „Balada” wprowadza nas głębiej w świat muzyki dawnej, ale brzmienie wciąż pozostaje raczej w ciemniejszych barwach.
Urozmaicony wilczymi „śpiewami” utwór „Laddzya” pozostawia nas w tym samym kręgu brmzień, choć jest dużo spokojniejszy, wyciszony i piękny. Dalsze łagodzenie klimatu, chociaż wciąż z nutką niebezpieczeństwa mamy w melodii „Pir”. Melodie są dość krótkie, szybko się zmieniają i czasem aż trudno się połapać którą z szesnastu właśnie słuchamy.
Niekiedy, jak w utworze „Imja” wydawać się może, że mamy do czynienia z białoruską wersją utworów, które inspirowały Dead Can Dance przy płycie „Aion”. Nie wiem, czy muzycy Starego Olsy znają tą płytę, ale to całkiem możliwe. Z kolei utwory takie, jak „Legenda” mogą się kojarzyć naszym rodzimym Open Folkiem z okresu płyty „Bretonstone”.
Bez względu na to czy zespół gra stare białoruskie melodie, czy też własne kompozycje całość płyty brzmi bardzo ciekawie. Pozostaje więc mieć nadzieję, że w ślad za Starym Olsą przyjadą do Polski kolejne kapele ze wschodu.
Wojna secesyjna odbiła się dość mocno na amerykańskim folku, zwłaszcza, że był to wówczas folk dość młody, powoli kształtujący swoje oblicze. Tak jak wojenne szlagiery zadomowiły się w brzmieniach rodem z ulic Warszawy, tak utwory klimaty amerykańskiej wojny domowej powracają w wielu utworach, które znaleźć można w całych niemal Stanach.
Zespół Acoustic Shadows of the Blue & Gray specjalizuje się w odtwarzaniu muzyki, która brzmiała wówczas w wojskowych obozach i w miastach, często podczas agitacyjnych wieców. W brzmieniach zespołu dominują wpływy celtyckie, ale znajdują się też na folkowo zagrane motywy zaczerpnięte z tworzącej się wówczas kultury gospel, a nawet co nieco spoza południowej granicy Stanów.
Poza samym repertuarem grupa Acoustic Shadows of the Blue & Gray oferuje nam też całkiem nieźle wykonania i aranżacje swoich utworów. Muzycy występują zwykle w mundurach z epoki, co dodaje jeszcze smaku ich występom, a zdjęcia wzbogacają omawianą tu płytę.
Płytka młodej polskiej grupy Ex Usu ukazała się bez wielkiego szumu medialnego. Nie ma jej w wielkich sklepach muzycznych, ani zwykłych, ani internetowych. A szkoda, bo muzyka to przede wszystkim ciekawa.
Zaczyna się od francuskiego „Turdion”, tu zaśpiewanego po prostu jako „Intro”. Później mamy już same utwory autorskie członków zespołu.
„Mazzatello” ma w sobie coś z ducha muzyki dawnej, a z drugiej strony również coś z transowości grupy Dead Can Dance. Podobne skojarzenia budzi również utwór „4a”. Czyżby nawiązanie do wytwórni 4AD?
Z kolei „Taniec” kojarzy się z brzmieniami innego polskiego zespołu, mowa tu mianowicie o White Garden i ich przestrzennej, często autorskiej muzyce.
Rewelacyjnie brzmi tu „Oberek”, jest dość ciężki, zdecydowanie folk-rockowy. I po prostu fajny.
Ex Usu proponuje muzykę bardzo dojrzałą, na swój sposób art folkową. Dzieje się w niej sporo, dlatego też szkoda by było, gdyby album przeszedł bez echa.
