Barry Hall, spiritus movens The Burnt Earth Ensemble to człowiek, który ma w głowie tak wiele pomysłów na muzykę, że wszystko to ledwie mieści się na płycie. Jego zespół żągluje melodiami pochodzącymi z różnych krańców świata – podróżują ze świata celtyckiego do Afryki. Najbliżej do naszych dźwięków jest z utworu pt. „Zakopane”.
Barry jest też multiinstrumentalistą, gran na skrzypcach, rogach, różnych fletach i instrumentach perkusyjnych. Wspomagająca go grupa również tworzy niesamowite brzmienia.
„Terra Cotta” to płyta niesamowicie różnorodna, choćwewnętrznie spójna. Nietrudno na niej coś dla siebie znaleźć. Mam nadzieję, że Bary Hall jeszcze nie raz nas takim albumem uraczy.
Kategoria: Recenzje (Page 70 of 214)
Włoska grupa Kannonau prezentuje muzykę neo-folkową, nawiązującą do tradycji takich grup, jak Ain Soph czy Spiritual Front. Charakterystyczne dla takiego grania dość pesymistyczne nastroje w piosenkach tego zespołu zbliżają się w kierunku dark ambientu ze starych płyt Mortiisa. Jednak Kannonau zdecydowanie bliżej jest do neo-folkowych źródeł z elementami muzyki klasycznej. Orkiestracje niektórych partii sprawiają, że brzmienie staje się bardziej potężne. Słychać to zwłaszcza w końcowej partii płyty (utwory „La Fine dell`Uomo” i „L`Eterna Donna”).
Jeżeli nie mieliście do czynienia z neo-folkowymi zespołami, to nagrania Kannonau mogą się Wam kojarzyć nieco z wczesnym Dead Can Dance (choćby końcówka „Respice Finem”), jest to jednak dość złudny trop. Od czasu gdy duet brandana i Lisy startował na swej muzycznej drodze sporo się wydarzyło i efekty tych muzycznych przemian słychać też w muzyce Włochów. Neo-folk, mimo że jest młodym subgatunkiem, to nie stoi w miejscu, wciąż ewoluuje.
Lucjan Wesołowski gra tym razem bardzo rytmicznie osadzoną muzykę świata. Kövi Szabolcs i Piotr Kolasa, którzy wymienieni są wraz z nim na okładce, to właściwie pełnoprawni twórcy – na tym albumie nie mamy bowiem do czynienia z solowym popisem, a raczej ze sprawnie dzialającą grupą.
To właśnie Piotrowi Kolasie zawdzięczmy mocną podbudowę bębniarską płyty. Z kolei Kövi Szabolcs to węgierski mistrz wszelkich fletów. Tych również tu nie brakuje.
Początek płyty (dobrze ponad pół godziny) to muzyka świata oparta na rewelacyjnej rytmice. Ten album mógłby się nazywać „Long drumming”, bo dźwięki, które zespół prezentuje są tak świetnie rytmizowane przez Piotra Kolasę, że trzyczęściowa suita powinna być wizytówką albumu. Kiedy stopniowo pojawia się więcej instrumentów, muzyka zdaje się snuć, niczym mgła wśród górskich szczytów. Efekt jest rewelacyjny.
W natłoku płyt z muzyką świata i brzmieniami relaksacyjnymi, których autorzy sięgają po masę elektronicznych brzmień, to co proponuje nam Lucyan, to rewelacja. Głebokie, akustyczne brzmienia i wirtuozerska gra muzyków. Trudno się tym nie zachwycić.
Długo zabierałem się do napisania recenzji tej płyty. Niby z jednej strony nie jest to album trudny, z drugiej jednak niełatwo napisać o nim, nie popadając w banały. „Szepty z dalekich stron” Pawła Leszoskiego i grupy DNA, to jedna z najciekawiej zapowiadanych płyt na naszej rodzimej scenie szantowej. Szumiało o niej w środowisku już na kilka tygodni przed oficjalną premierą. Mówiło się, że to „polski Tim O`Brien”, że „najlepiej brzmiąca płyta folkowa”… i tak dalej. Wydaje mi się jednak oczywiste, że takie łatki potrafią czasem wyrządzić więcej szkody niż pożytku, dlatego też zastanawiałem się jak napisać o tej płycie bez używania odnośników. No może z jednym wyjątkiem, ale sprawę tę załatwie na wstępie i będziemy ją mieli z głowy.
Nad „Szeptami z dalekich stron” unosi się wciąż niewidzialna ręka Andrzeja Koryckiego. Nawet gdybym nie wiedział, że przez wiele lat był on nauczycielem i mentorem Pawła, to czasem, zwłaszcza w głosie wokalisty, wychodzi współpraca z tym artystą. Podobne frazowanie, podobna intonacja – to słychać. Są jednak momenty – i jest ich całkiem sporo – gdzie Paweł jest sobą. I to znacznie lepsze rozwiązanie – jeden Andrzej Korycki wystarczy.
Wróćmy jednak wreszcie do płyty. „Szepty z dalekich stron” mają bardzo fajne, nieco amerykańskie brzmienie (elementy bluesa, bluegrass, nawet troszkę americany), chociaż nie da się ukryć, że mimo szerokiego instrumentarium i zaproszonych licznych gości nie mamy tu zbyt wielu muzycznych szaleństw. Nie ma powalających solówek banjo czy mandoliny. Jedynie Tadeusz Melon, skrzypek grupy Zejman i Garkumpel troszkę poszalał, choćby w „Wietrznej bosanowie” czy w „Florze z Louisville” ale nie jest to tak stylowe granie, jak mogłoby być.
Po kolejnym przesłuchaniu płyty doszedłem do wniosku, że Paweł jest autorem najlepszej bossa novy jaką znam. Nie przepadam za tym gatunkiem, a „Wietrzna bosanowa” mnie urzekła.
Doskonale wypada tu tradycyjnie folkowy repertuar, choćby „Flora z Louisville” czy „Molly”. Ostatnia z tych piosenek to potencjalny szantowy przebój. Udział w nagraniu Henryka Czekały („Szkota”), lidera Mechaników Shanty, powoduje, że nagranie to staje się rarytasem również dla fanów tej popularnej grupy. Z resztą na „Szeptach z dalekich stron” znajdziemy więcej Mechaników, a Piotr Ruszkowski stanowi obecnie jeden z filarów towarzyszącej Pawłowi grupy DNA.
Autorskie piosenki Pawła też mają jednak sporo charakteru, oprócz wspomnianych warto też zwrócić uwagę na „Kołysankę dla zapomnianej”, „Ragtime dla ukochanej”, „Maleńką łza” czy „Wspomnienie o rybaku”.
„Ragtime dla ukochanej” to dodatkowo świetnie zaaranżowana piosenka, ma fajny feeling i rozwija się bardzo ładnie. Ciekawe rzeczy, zwłaszcza muzyczno-wokalne, znajdziemy też w „Spacerze”. Tekstowo z kolei wyróżnia się historia, którą opowiada „Dług”.
Na płycie nie zabrakło też nowej interpretacji standardu. Tu trafił nam się akurat „Stary bryg”, czyli jeden z szantowych evergreenów. Wybór może nie jest najbardziej trafny, ale pomysł na wykonanie grupa Pawła Leszoskiego miała bardzo dobry. Szkoda tylko, że po początkowym, bardzo klimatycznym wstępie, utwór wchodzi w bardziej biesiadne tory.
Jeżeli Paweł nie zejdzie z z drogi obranej na tym albumie, to jego muzyczna egzystencja na scenie szantowej może się okazać bardzo ożywczym elementem. Brakowało takiego głębokiego oddechu. Na dodatej jest to płyta fajnie wyprodukowana, miło się jej słucha. Czegóż więc chcieć więcej? Ano chyba tylko kolejnych nagrań.
Samotna kobieta w długiej czarnej sukni czeka przy stoliku z telefonem. Tytułowy utwór nawiązuje własnie do tej fotografii i jest to country podszyte starym rock`n`rollem. To wizytówka całej płyty.
Mimo dość przygnębiającej okładki „Don`t Keep This Lady Waiting” jest płytą radosną. Poodle należy prawdopodobnie do tego gatunku artystów, którzy nie potrafią grać smutnych piosenek. Nie dziwię się, w końcu osiągnęła sukces robiąc to, co kocha – grając country.
W jej piosenkach nawet kiedy do głosu dochodzi blues, to jest wesoło, moze czasem trochę spokojniej, ale radośnie. Piosenki z „Don`t Keep This Lady Waiting” dobrze działają na wszelkie handry i dołki – poprawiają nastrój.
Zespół Przylądek Starej Pieśni (póżniejszy Przylądek), to kapela, która jak burza przemknąła przez sceny festiwali szantowych, kosząc całą masę nagród. Na początku nowego wieku kapela skręciła w stronę folk-rocka o celtycko-słowiańskim podłożu. Jednak omawiany tu materiał, to sprawy nieco wcześniejsze.
„Cape Old Lay” rozpoczyna się od autorskiej kompozycji Tomka Winiarskiego, utrzymanej w poetyce charakterystycznej dla pubowych piosenek. To jeden z pierwszych w Polsce przypadków, gdy zespół znad Wisły radzi sobie z kompozycją utworu autorskiego tak, że w rezultacie brzmi on jak melodia irlandzka. Podobnie jest z piękną balladą „Jeszcze jeden dzień”, chyba najbardziej znanym utworem Tomka. Piosenki autorskie członków Przylądka Starej Pieśni tak głęboko tkwią w folkowym brzmieniu, że praktycznie nie odróżniają się od celtyckich standardów zaprezentowanych na tej kasecie.
Na samym początku zastanowił mnie podtytuł tego albmumu, z którego dowiedziałem się, że będą słuchał utworów z Ameryki, Szwecji i Irlandii, a głównym instrumantem będą cymbały.
„Było cymbalistów wielu…” – pomyślałem sobie, ale szybko okazało się, że Christie Burns i Butch Ross to duet dość nietypowy. Choćby dlatego, że Ona jest Irlandką, a On Amerykaninem. Nieco różne są więc ich podstawy muzyczna. Na dodatek Butch dogrywa jeszcze czasem coś na gitarze. Przyznam szczerze, że brzmi to bardzo ciekawie, bez względu na to z której strony Atlantyku pochodzą wygrywane w danym momencie melodie.
Co ciekawe pojawiają się tu również ciekawe piosenki. Myślę, że nie można o nich zapomnieć. Nawet jeśli to utwory tak znane, jak „Nancy Whiskey”, to pobrzmiewa w nich coś świeżego. Butch śpiewa całkiem ciekawie, ale kiedy robi to Christie… W „Rainy Day Love Song” można się po prostu zakochać.
„Here to Play” to album warty uwagi. Jeżeli uda się Wam na niegi trafić (co w dobie Internetu nie powinno być trudne), to doradzam zapoznanie się z nim.
Dave Rowe, znany nam już z albumów takich jak „Big Shoes” i „Rolling Home”, prezentuje nam czternaście nowych piosenek, utrzymanych w klimacie gitarowego folku. Dave sam nagrał wszystkie ślady, jednak mimo że dograł czasem solówkę, czy partię gitary basowej, to jednak album brzmi przejrzyście i dość surowo.
Piosenki, które pisze Dave mieszczą się zwykle w głownym nurcie autorskiego folku. Czasem bliżej mu do twórców wyspiarskich, w stylu Ralpha McTella czy Christy Moore`a. Innym zaś razem zbliża się raczej do amerykańskiego źródła muzyki folk, wzbogaconego o elementy country czy bluesa.
Album nadaje się na spokojny wieczór, dobrze wycisza i uspokaja. Jest tu nawet kilka szybszych piosenek, ale jednak brzmią w miarę łagodnie i nie burzą porządku panującego w całym programie.
Swoją nazwę to folkowe trio zawdzięcza monachijskiemu wynalazccy, Josephowi von Fraunhofer, ale również innemu monahijskiemu Fraunhoferowi. Tak bowiem nazywa się również pub, w którym zaczynali ponad 25 lat temu swoje granie.
W muzyce zespołu sporo jest nawiązań do brzmień renesansowych, a to za sprawą specyficznego instrumentarium – harfa, flety, szałamaje i inne. W swoich muzycznych wędrówkach sięgają daleko poza regiony niemieckojęzyczne: do Irlandii, Skandynawii czy na Bałkany.
Sporą część repertuaru tworzą sami muzycy, a o klasie tych stylizacji świadczyć może fakt, że są nie do rozróżnienia od kompozycji tradycyjnych czy dawnych.
Pierwszy kontakt z grupą Bellowhead był dla mnie nieomal szokiem. Pisze „nieomal”, bo w końcu słyszałem już nie jedno i samo wykrzystanie nietypowego dla jakiejś muzyki instrumentarium nie może mnie aż tak zaskoczyć. Jednak Bellowhead to coś więcej, niż podmiana instrumentów, to nowy pomysł na granie muzyki folkowej z Wysp Brytyjskich. Tytuł albumu też jest bardzo dobrze trafiony, gdyż „Burlesque” brzmi momentamoi bardzo teatralnie, sporo tu również charakterystycznej dla burleski przesady i przerysowania. Wszysto jednak jest najwyższej jakości.
Nie spodziewałem się, że tak można zaaranżować utwory takie jak „Flash Company” czy „Fire Marengo” – znane rónież u nas, a jednak tak odmiennie wykonane.
Zaskakuje już „Rigs of the Time”. Kolejne utwory pozwalają nieco oswoić się z tą stylistyką. Dominujące nad wszystki instrumenty dęte (wizytówka zespołu), to w końcu dość niespotykana sprawa w angielskim folku.
Czasem wydaje się, że zespół powraca do bardziej tradycyjnych patentów. Tak jest choćby w przypadku pięknych ballad „Across The Line” i „Courting Too Slow”. Nic w tym dziwnego, w końcu dwójka muzyków Ballowhead – John Spiers i Jon Boden – to jeden z najciekawszych obecnie duetów folkowch na brytyjskiej scenie. Słychac tu z resztą bardzo dużo szacunku dla tradycji. „One May Morning Early” to właśnie taki ukłon, czy może nawet hołd dla angielskich pieśni.
Mimo że sporo tu teatralnego zacięcia, to wciąż uderza świeżość pomysłu na granie, jaki pojaiwa się w przypadku Bellowhead. Nowocześnie, a może nawet nieco alternatywnie brzmiące utowry mają jednocześnie swój wyjątkowy charakter. Nie ma raczej możliwości, byśmy pomylili ich obecnie z innym zespołem.
