Album „Vera Hall” nosi podtytuł „Solo Harmonica by Dan Kaplan”. W jasny sposób daje nam to więc do zrozumienia, że mamy do czynienia z płytą która wyraża impresje artysty poprzez jego grę na harmonijce ustnej.
Dan Kaplan jest malarzem, specjalistą od sztuk wizualnych, ale kiedy po ciężkim, pełnym twórczej pracy dniu siada sobie przed własnym dziełem, lubi wyciągnąć harmonijkę i grać.
Generalnie nie usłyszymy tu standardów, choć artystę ciągnie do bluesa w jego starej, folkowej formie. Zapewne stąd na płycie kompozycja „I`m So Lonesome I could Cry” Hanka Williamsa i tradycyjne melodie ” I Shall Not Be Moved”, „African Postman” i „Vera Hall”. Sporo tu folkowej przestrzeni i ciągot w kierunku brzmień ilustracyjnych.
Album to dość nietypowy, facet ciekawie gra, choć chodzi mu raczej o przekaz konkretnych emocji, niż o pokazy wirtuozerskiego grania. To muzyczna ekspresja, która doskonale łączy się z ze sztukami wizualnymi.
Kategoria: Recenzje (Page 58 of 214)
Album „Early Hours” Eleanor McEvoy zaczyna się od delikatnie snującej się przy dźwiękach pianina ballady „You’ll Hear Better Songs (Than This)”. Mocny, wyrazisty głos wokalistki i subtelne, delikatne tło, to nieomal kwintesencja płyty. Udowadniają to kolejne kompozycje, w których Eleanor snuje swoje opowieści. Subtelny „The D.J.”, czy wybuchający nagle instrumentalnym bogactwem „I’ll Be Willing” to bieguny pomiędzy którymi rozciąga się subtelny i ciekawy świat muzyki irlandzkiej wokalistki i autorki.
Jest tu również miejsce na coś, co można nazwać instrumentalną balladą. Mowa o kompozycji zatytułowanej „Driving Home From Butler’s”. Poprzedza ona piękną śpiewaną balladę „Ave Maria” (z delikatnym cytatem z pieśni Schuberta), w której Eleanor wznosi się na wyżyny kobiecego feelingu. Podobnie jest w przypadku „Sail Me High”. Takie nagrania, to miód na serce.
Oprócz wolnych i stonowanych piosenek są też żywsze, intensywniejsze, jak „Slipping Away”, „Days Roll By” Eleanor zbliża się w nich nieco do brzmienia swoich rodaków z The Cranberries. Być może to złudzenie, ale w niektórych partiach, zwłaszcza gdy artystka śpiewa dość wysoko, jej głos zbliża się właśnie do Dolores O’Riordan. A może to kwestia jakiegoś irlandzkiego akcentu, że te głoski brzmią czasem podobnie? Na pewno warto samemu się przekonać.
Piosenki z pogranicza ballad i żywszego grania reprezentuje tu choćby utwór „At The End The Day”. To godny reprezentant tego rodzaju twórczości.
Większość piosenek, to autorskie kompozycje wokalistki, zdarza się jednak, że sięga po utwory cudze, przygarnia je i oswaja. Tak jest z piosenką „Memphis Tennessee” Chucka Berry’ego. Gdybyście usłyszeli ją tu pierwszy raz, nie poznaliście że nie napisała jej Eleanor. Podobnie przedstawia się sprawa z utworem „Where Did My Life Go?”, który wyszedł spod pióra Berta Janscha, jednego z twórców podwalin brytyjskiej sceny folkowej. Pierwotnie utwór ten ukazał się na płycie „Thirteen Down”, nagranej przez projekt The Bert Jansch Conundrum. W projekcie tym występowała też Jacqui McShee, z którą Bert przez lata tworzył jeden z najbardziej wpływowych zespołów w historii brytyjskiego folku – Pentangle. Można więc powiedzieć, że Eleanor mierzy się tu ze swoistą legendą. Podobnie jak w przypadku piosenki Berry’ego, nowa aranżacja brzmi przekonująco.
Wśród autorów pojawia się tu też Kieran McEvoy, który wraz z Eleanor napisał świąteczną balladę „Make Mine A Small One”.
Na zakończenie otrzymujemy nową wersję starej gaelickiej pieśni „Eanach Dhuin (Annach Cuainn)” w aranżacji Eleanor McEvoy i Briana Connora.
Dave Jackson to songwriter, który osiadł na stałe w Niemczech. Swego czasu sporo pisanych rzez niego utworów pojawiało się na listach przebojów, a piosenkę „Blame it on the Boogie” wykonuje Michael Jackson. Jednak prawdziwą miłością Dave’a jest muzyka country i folk.
Muzycznym partnerem Dave’a w projekcie L.Bow Grase jest Guntmar Feuerstein, producent i autor kilkudziesięciu hitów niemieckiej muzyki pop. Obaj twórcy trafili na siebie kiedy okazało się że łączy ich miłość do akustycznych instrumentów i starych piosenek.
EP-ka „Spam Mail” to pięć utworów, które dają nam pewne pojęcie o muzyce projektu. Celowo nie piszę tu o duecie, gdyż L.Bow Grease to nie tylko gitara i banjo. Dave’a i Guntmara wspierają tu zaproszeni muzycy, którzy urozmaicają brzmienie płyty grą na takich instrumentach, jak mandolina, skrzypce, ukelele, harmonijka i kazoo.
Tego albumu właściwie na dobrą sprawę nikt się nie spodziewał. Grzegorz Majewski zapowiadał co prawda powrót, i to pod szyldem swojej starej kapeli, ale trwało to tak długo, że chyba nawet najbardziej zagorzali fani stracili już nadzieję. O ile sam powrót na scenę jest istotnym wydarzeniem, o tyle nazwa Perły i Łotry Szanghaju może być dla wielu zaskoczeniem. W momencie gdy kontynuatorzy linii obranej przez tę grupę przed odejściem Grzegorza występują wciąż jako Perły i Łotry, może powstać odrobina chaosu. Pozostaje tylko wierzyć, że jak zwykle z chaosu coś ciekawego się wyłoni. Na razie wyłania się płyta.
Na wstępie otrzymujemy miks kilku utworów, z których słuchacze mogą znać Szanghajerów. Wszystko to zmiksowano tak, jakby ktoś przełączał stacje radiowe. Pomysł ciekawy, ale zapowiadający raczej chaos niż coś nowego. I szczerze mówiąc chaosu troszkę się tu wdarło. Może dlatego, że album zawiera sporo utworów z różnych okresów istnienia zespołu. Ot choćby kończąca zaczynający płytę kompozycja „Tanti eramus” zakończona jest starą wersją pieśni „Whisky Nancy”, która urywa się, by ustąpić całkiem nowej, bardzo przebojowo i przede wszystkim stylowo brzmiącej aranżacji tego samego utworu. Trzeba przyznać, że nowe wcielenie zespołu po tym jednym utworze przekonuje bardzo mocno.
Nowe jest też „Życie łotra”, którego melodię pożyczono od Ewana MacColla, autora słynnej „Dirty Old Town”. Jego „Goodbye to the 30 Foot Trailer” to w wersji Pereł i Łotrów Szanghaju bardzo ciekawie podana ballada. Pewnie brzmiący głos prowadzący to spory atut. Gdy słuchamy starszych utworów, nie ma w nich czasem aż tyle ikry. Różnicę tę słychać dobrze choćby w nowiutkiej „Makabresce”, która brzmi bardzo bogato pod względem instrumentalnym. Mam wrażenie że w starszych utworach zespół koncentrował się raczej na wokalach, instrumenty traktując nieco po macoszemu. Chyba dopiero przy płycie „Kanał lewy, kanał prawy” zaczęli na poważnie przejmować się instrumentami.
Począwszy od zaśpiewanej a cappella „Francuzki” mamy do czynienia z przeplataniem piosenek nowych nieco mniej świeżymi. Jak przystało na urodzinowy album zespół musi spojrzeć wstecz. Dlatego też sporo tu piosenek zaczerpniętych z trzech albumów sygnowanych nazwa Pereł i Łotrów Szanghaju.
O tym że „Szantypody” to logiczna kontynuacja tego, co grupa robiła przed rozwiązaniem, świadczą utwory z ostatnich płyt, nad którymi pracował Grzegorz Majewski. Mowa tu o wspomnianym już albumie „Kanał lewy, kanał prawy” Szanghajerów oraz o projekcie Poles Apart, który polscy muzycy zrealizowali z samym Tomem Lewisem. „Saltpetre Shanty”, piosenka reprezentująca tę ostatnią płytę, jest jedną z najbliższych obecnym brzmieniom zespołu. Podobnie jest z piosenką „Podaj mi banjo”, która dobrze odnalazłaby się wśród nowych piosenek zespołu.
Kolejny udany utwór z nowego repertuaru zespołu, to „Dziewczyna (prawie) szamana”. W piosence tej pobrzmiewają dalekie echa nowofunlandzkiego luzu, jaką reprezentuje popularna grupa Great Big Sea. Coś z ich grania przepłynęło do muzyki Szanghajerów. Podobny feeling czuć w jednej z ostatnich piosenek. „Wiejmy stąd” – o nią bowiem chodzi – mimo że śpiewana jest a cappella, to ma w sobie oprócz gospelowego klimatu również coś, co bardziej pasuje do folku, niż do religijnych pieśni.
Kolejna nowość to „Sen o morzu”, autorska piosenka Marka Razowskiego, która wprowadza zespół w klimaty folkowej ballady, a nawet nasyconej morską solą poezji śpiewanej. To w repertuarze Pereł i Łotrów Szanghaju zmiana nieoczekiwana, ale ciekawa.
Jeśli już jesteśmy przy rzeczach nieoczekiwanych, to chyba chodzą one parami, po następujący po „Śnie o morzu” instrumentalny „Chiński Banjor” (będący wstępem do pieśni o prawdziwym Chińczyku, „Ballady o Wing Chang Loo”), to folkowa perełka, równie niespodziewana na szantowej płycie, jak swego czasu tytułowy utwór z płyty „Na krańcach świata” zespołu Yank Shippers. Na tej scenie zwykle się tak nie gra, a tu nagle klimat rodem z… Szanghaju! Sama „Ballada o Wing Chang Loo” to nowa wersja pieśni znanej już jako „Chiński żeglarz”, którą wykonywały kiedyś Stare Dzwony. Jednak Perły i Łotry Szanghaju zrobiły z tej pieśni utwór, który z powodzeniem mógłby znaleźć się na słynnym albumie „Murder Ballads” szalonego Nicka Cave’a.
Jeśli chodzi o słabe pomysły, to oczywiście wyrzuciłbym stąd wszelkie „miksy”. „Tanti eramus” w obu wersjach, czy też „Miks korsarski” to tylko zawracanie głowy. W tym miejscu mogłyby się znaleźć kolejne nowe piosenki. Sam pomysł z przypominaniem starych utworów również nie przypadł mi do gustu, ale rozumiem, ze takie było zamierzenie urodzinowego albumu.
Jak ocenić tak nietypową płytę? Ano dość dobrze, jeżeli zespół dotrzyma swoistej obietnicy danej tą płytą i wróci z repertuarem takim, jak premierowe piosenki z „Szantypodów”, to szykuje się nam jeden z ciekawszych powrotów. Mam nadzieję, ze tak będzie, bo dobrych kapel nigdy za wiele.
Nie tak dawno zespół Rise udowodnił nam, że można grać muzykę folkową w Szkocji bez konieczności bezpośredniego odwoływania się do brzmień celtyckich. Owszem, czasem coś brzmiącego ludowo może w ich nagraniach zabrzmieć, ale nie stanowi sedna twórczości. Teraz zespół Caruso z Dublina pokazuje nam jak można zagrać folk-rocka, bliskiego amerykańskim brzmieniom tej muzyki, mieszkając w Dublinie.
Owszem, słychać tu nieco nowej fali spod znaku New Model Army, czasem zabrzmi nawet echo U2, ale dominuje akustyczne granie w stylistyce zbliżonej do zespołów towarzyszących amerykańskim bardom. W Caruso tą rolę pełni Shane ÓFearghail. To on napisał wszystkie zamieszczone tu piosenki i odpowiada za cały projekt. Towarzyszą mu Timmy O’Connell i Herbie Macken.
Piosenki Shane’a zawierają sporo odwołań zarówno do klimatów irlandzkich (nawiązania do twórczości W.B.Yeatsa i Seamusa Heaneya), jak i do klasyków akustycznego grania, takich jak John Lennon czy Nick Cave.
Płyty słucha się bardzo dobrze, sporo w niej jasnych, przestrzennych brzmień, które sprawiają, że chcemy do niej wracać.
Petersburska grupa The Dartz prezentuje nam kolejny rosyjsko-celtycki album. Mimo że rosyjskie są tu głównie teksty, a celtyckie melodie, to taka mieszanka staje się zaskakująco interesująca. Zauważyłem to już podczas obcowania z poprzednimi albumami tej formacji.
Celtycki folk-rock w wersji prezentowanej przez The Dartz to muzyka mocno osadzona w słowiańskim brzmieniu. Już wstęp do pieśni „Локомотив” brzmi trochę jak Wolna Grupa Bukowina, by potem ustąpić miejsca szybszemu graniu w stylu The Pogues. Jednak nawet w mocniejszych fragmentach brzmienie zespołu jest selektywne i ciekawe. Celtyckie melodie wplecione w piosenkę, którą napisał Dmitriy Kurtzman to w sumie kwintesencja tego co prezentuje sobą zespół.
Dalej jest jednak równie ciekawie. W „Чёртово ларидэ” podróżujemy muzycznie do Bretanii, a rosyjski tekst nie dość że nie kłóci się z bardzo odległą kulturowo melodią, to jeszcze nadaje mu niemal mistyczny klimat. Podobnie jest z piosenką „Деревенский дурачок”.
Zaskoczeniem nawet dla osób znających The Dartz może być utwór „Ветер дует”, w którym folkowo-bluesowo-rock`n`rollowe motywy przeplatają się z gospelowym podejściem do układania głosów. Nie ma tu co prawda potężnego chóru, ale inspiracje są czytelne.
Inne ciekawe utwory, to sympatyczna ballada „Стрела” i zrusycyzowana irlandzka piosenka, która tu opowiada o parowcu pływającym po Wołdze i Oce („Волга-Ока”).
Polscy słuchacze pewnie z ciekawością posłuchają pieśni „Пивной перекрёсток”, która znana nam jest jako opowieść o Arthurze McBride. Również „Когда позовёт тебя море” wyda się im znana, gdyż ów utwór Bobby`ego Sandsa spopularyzowała w Polsce grupa Sąsiedzi.
The Dartz najwyraźniej doskonale się orientują w muzyce którą grają. Nie sięgają wyłącznie po ograne motywy, piszą sporo własnych no i nadają kompozycjom ciekawego charakteru. „Byvaet Inogda” to album godny uwagi choćby dlatego. I co ważne, nie traktuje się go jako ciekawostkę, a po prostu jako dobra płytę.
Black Metal połączony z folkiem to muzyka ekstremalna. Lira korbowa, akordeon, skrzypce, flety, dudy a nawet harmonijka ustna, to instrumentarium, które możemy usłyszeć na płycie francuskiej grupy Astaarth. „Gloria Burgundia” to ich pierwsza duża płyta, poprzedzona dwiema demówkami, które zapewniły im popularność wśród wielbicieli mocnego grania.
Elementy muzyki dawnej i celtyckiej nie od dziś łączone są z black metalem. Jednak wciąż jeszcze można na tych płytach usłyszeć coś świeżego. W przypadku Astaarth mamy do czynienia z pewnym naddaniem nazwy „folk metal”, gdyż elementy etniczne zostały wykorzystane głównie po to, by nadać klimatu metalowym kompozycjom. Osobiście wolę, gdy środek ciężkości przesunięty jest w drugą stronę.
To płyta przede wszystkim dla miłośników nowoczesnego bluegrassu w stylistyce zbliżonej do nagrań takich wykonawców, jak Alison Krauss i Dan Tyminski.
Autorką większości piosenek zarejestrowanych na pierwszej płycie The Dixie Bee-Liners jest Brandi Harts, wokalistka zespołu. Jest tu fajny, czasem niemal rockowy pazur, który nadaje bluegrassowym kompozycjom charakteru.
Dobra produkcja, świetne zdolności muzyków i bardzo dobre piosenki – to właśnie debiutancki album The Dixie Bee-Liners. Najciekawsze utwory na płycie, to „Davy”, „Family Tree” i „Yellow-Haired Girl” – pokazują świetnie przekrój muzyczny w jakim porusza się kapela. Znajdziecie tu kapkę bluesa, gospel i folk z Appalachów.
Zespoł o wdzięcznej nazwie Fantazia, to twórczy konglomerat muzyków z północnej Afryki, Chin i Wielkiej Brytanii. Dominują tu autorskie kompozycje algierczyka, Yazida Fentaziego, którego nazwisku grupa zawdzięcza swoją nazwę.
Znajdziemy tu brzmienia z Północnej Afryki, podane w sposób nieco odmienny, niż zwykle prezentują to artyści afrykańscy. Być może dlatego, że Fantazii bliżej czasem do folku i folk-rocka rozumianego w brytyjski sposób, niż do world music. Najbardziej słychać to w lekko ujazzowionym utworze tytułowym.
Skrzypce, saksofon, ciekawa sekcja rytmiczna i bardzo dobra praca aranżacyjna – to właśnie powód, dla którego warto dać szansę Fantazii. To zespół z wyrazistą osobowością, nietuzinkowy i na dodatek zdobywający coraz większą popularność, nie tylko na Wyspach Brytyjskich.
Pod szyldem The Smoke Fairies ukrywa się angielski duet, mieszający wyspiarski folk z muzyką bluegrass i odrobiną starego bluesa. Ciekawostka polega na tym, że Katherine Blamire i Jessica Davies założyły ten zespół kiedy miały po dwanaście lat. Było to w 1996 roku, z prostych obliczeń wynika więc, że grają razem już ponad jedenaście lat.
Strange the Things to pierwszy pełnowymiarowy album. Wcześniejsze nagrania otworzyły przed nimi drogę do koncertów w rodzimej Anglii i poza jej granicami, w rezultacie czego zespół przeniósł się najpierw do Stanów Zjednoczonych, a później do Vancouver.
Mimo że The Smoke Fairies to tylko duet, album zaskakuje ciekawymi harmoniami wokalnymi. Elementy bluesa czają się często w gitarach. Słychać to choćby w „Dinner Plate” i „I’ll Move On”.
To już nie jest dziewczęcy zespół, a grupa, którą tworzą dwie młode, pewne siebie kobiety. Warto poświęcić trochę czasu na kontakt z ich debiutanckim albumem.
