Nowy zestaw utworów prezentowanych przez folk-rockowy skład, którego najjaśniejszym elementem jest Calley McGrane, młoda i piękna skrzypaczka,na dodatek obdarzona ładnym głosem. Poprzedni album zespołu, zatytułowany „On The Run” przyniósł ze sobą nie najgorszej jakość materiał, ozdobiony coverem The Pogues.
Na „No Turning Back” mamy też folkowy cover, to piosenka „What’s Left of the Flag” z repertuaru grupy Flogging Molly. Jako że obie grupy mają zupełnie inne brzmienie, to bardzo zdziwiłem się, że zrobili wszystko, by w tej piosence zabrzmieć jak Flogging Molly. A szkoda, dałbym wiele, by usłyszeć lekko wygładzoną wersję tej piosenki.
Podobnie rozczarowała mnie piosenka „Seven Nation Army”, będąca nową wersją utworu grupy The White Stripes. Dodanie rozjechanych nieco skrzypiec, to jeszcze nie to samo co zagranie piosenki w folkowej aranżacji.
Nieźle brzmią tu utwory instrumentalne, a nawet nowe wersje irlandzkich standardów, takich jak „Star of the County Down” czy „Black and Tans”. Znacznie gorzej prezentuje się za to „The Wild Rover”. To knajpiane, siermiężne granie.
Album „No Turning Back” jest niestety bardzo nierówny. O ile Calley McGrane radzi sobie na nim całkiem dobrze, o tyle jej starsi (i chyba jednak nieco bardziej doświadczeni) koledzy nie mają już aż tak wielu powodów do radości. Da się jednak wyłuskać stąd kilka ciekawszych utworów.
Kategoria: Recenzje (Page 56 of 214)
Jeżeli wśród muzyków pojawiających się na płycie pojawia się Martin Simpson, to znak, że warto na ten album zwrócić baczniejszą uwagę. Chuck Brodsky nie należy do najbardziej znanych artystów w Europie, ale w Stanach Zjednoczonych jego płyty zyskują zwykle spore grono odbiorców. Szczególnie popularna była jego płyta z 2000 roku – „The Baseball Ballads”.
Album „Fingerpainter’s Murals” to kilka kroków wstecz, mamy bowiem do czynienia z debiutem Chucka, nagranym w 1995 roku. Z towarzyszeniem zaprzyjaźnionych muzyków artysta nagrał wówczas płytę, która kojarzona jest z najlepszymi dokonaniami Woody Guthriego i Ramblin’ Jacka Elliotta. Co prawda środki wyrazu są nowocześniejsze, ale jeżeli weźmiemy pod uwagę tematykę utworów, to mamy do czynienia z bezpośrednią kontynuacją poezji wielkich folkowych bardów.
Czasami muzyka brzmi nieco bardziej oszczędnie, tak jest choćby w „Ballad of Me and Jones”, gdzie Chuck śpiewa, przygrywając sobie jedynie na gitarze.
„Fingerpainter’s Murals” to płyta ciekawa i pełna humoru. Muzycznie powinna zadowolić zarówno miłośników starego, tradycyjnego brzmienia, jak i tych, którzy poszukują nieco świeższego podejścia do tradycji.
„Irish Folk Band” to szesnaście nagrań, które włoska grupa Les Irlandiis dokonała przy różnych okazjach w latach 2005-2007. Materiał ten ma dzięki temu specyficzny posmak dokumentu.
Grupa specjalizuje się w pubowych evergreenach i płyta ta doskonale pokazuje przekrój ich repertuaru. Trudno więc mówić tu o oryginalności, warto za to skupić się na stronie wykonawczej. W zespole gra osiem osób (z czego czwórka nosi nazwisko Colletti, jest to więc zespół rodzinny), mamy więc dość bogate instrumentarium. Dzięki temu nawet znane nam już piosenki potrafią ciekawie zabrzmieć, zwłaszcza że grający na tych instrumentach muzycy nie szczędzą nam bogatych ozdobników. Dodatkowym atutem jest tu ciekawy, mocny głos Simone Battagliniego, głównego śpiewaka zespołu.
Jest tu perełka, która sprawia, że płyta staje się znacznie bardziej atrakcyjna. Mowa tu o świetnej balladzie „Il Cielo D’Irlanda”, zapożyczonej z repertuaru włoskiej śpiewaczki Fiorelli Mannoii. To współczesna włoska piosenka o irlandzkim niebie. W wykonaniu Les Irlandiis po prostu urocza.
Kiedy umieszczałem pierwszy raz ten krążek w odtwarzaczy Roger Drawdy był dla mnie obcym facetem. Kiedy skończyłem wsłuchiwać się w jego muzykę, stał się już moim kumplem.
Zespół Firestarters Rogera Drawdy’ego, to kapela, która osadziła irlandzką muzykę głęboko w tradycji… amerykańskiego rocka. Słyszymy tu zarówno rockową sekcję (bas i perkusja), jak i irlandzki bodhran. Wszystko brzmi jednak niezwykle lekko i selektywnie. Ta sztuka nie każdemu się udaje.
Piosenki zawarte na tej płycie, to bez wyjątku kompozycje Rogera. Lekkie, czasem nawet pop-folkowe piosenki, prowadzą nas przez inkrustowany celtyckimi ornamentami świat. Piękny „Hallowed Ground” czy nieco niepokojący „Wasteful Children”, to tylko niektóre z ciekawych utworów. Właściwie nie ma tu złych piosenek, są tylko takie, które nie każdemu przypadną do gustu (jak „Divided”).
Okładka albumu może nieco zmylić. Taka stylistyka kojarzy się raczej ze złotymi latami psycho-folka. Tymczasem muzyka na tej płycie jest zupełnie inna.
Chiński kalendarz to dla Europejczyka wyższa matematyka. Inny system miar powoduje, że gubimy się. Właściwie to mamy do wyboru dwa cykle kalendarzowe: księżycowy (sześćdziesięcioletni) i rolniczy (dwunastoletni). Tyle udało mi się ustalić. Jednak jakie są między nimi zależności – nie mam pojęcia.
Tą płytę wytwórnia ARC Music wydała w okolicach chińskiego Nowego Roku. Kompozycje współczesne, nawiązujące do brzmień tradycyjnej muzyki chińskiej, ale oparte raczej na brzmieniach jakie znamy filmów, których aukcja dzieje się nad Żółtą Rzeką. Być może dzięki temu łatwiej przyswoić niełatwą w tradycyjnej wersji muzykę. Z drugiej jednak strony można by uznać, że grupa Heart of the Dragon trochę nas jednak oszukuje, bo zamiast folkowej płyty otrzymujemy sterylnie czysta produkcję zawodowych muzyków, którzy dbają o to, abyśmy się przypadkiem nie zniechęcili.
Ivan Mladek i jego The Banjo Band to grupa, która gra od lat 60-tych, a o jej popularności świadczyć może choćby to, że występowali m.in. z Karelem Gottem. Kapela ma na koncie kilkadziesiąt płyt, oraz liczne występy w kraju i za granicą. W Czechach to zespół kultowy.
Do Polski fenomen Mladka trafił wraz z teledyskiem do utworu „Jožinem z bažin”, który rozbawił tysiące polskich internautów.
Idąc tym tropem postanowiłem jak najszybciej zapoznać się z twórczością Ivana i jego The Banjo Bandu. Rozsądnym krokiem było zaopatrzenie się w składankę najlepszych przebojów grupy. Okazało się że jest tu nie tylko „Jožin z bažin” i wykonywany na żywo z Gottem „Jež”, ale też sporo bardzo ciekawych utworów, z których niemal każdy jest potencjalnym hitem. Do najciekawszych piosenek możemy zaliczyć następujące utwory: „Pochod Praha – Prcice”, „Medvedi nevedi” i „Defile u more”.
Oprócz ludyczno-folkowych piosenek znalazło się tu miejsce na odrobinę granie w stylu old time country, trochę dixielandu a nawet tradycyjnego jazzu. Do tego wszystkiego musimy oczywiście dodać kabaretową nutkę, z której Ivan jest najbardziej znany.
Australijczyk Nic Morrey założył grupę Lothlorien w 1993 roku i dowodzi nią do dziś. Mimo że nazwa zespołu zaczerpnięta jest z prozy J.R.R. Tolkiena, to początkowo muzyka Lothlorien oscylowała raczej wokół klasycznego nurtu autorskiego i acid-folka spod znaku Donovana i The Incredible String Band. Później doszły jeszcze fascynacje etnicznymi brzmieniami z nurtu new age.
Obecnie formacja Nica Morreya określa swoją muzykę jako „Contemporary Celtic World Fusion”, na dobrą sprawę możemy się tu więc spodziewać wszystkiego, łącznie z bliskimi Australijczykom dźwiękami tamtejszych aborygenów. Okazuje się jednak, że repertuar zespołu jest bardziej tradycyjny, choć dominują na płycie kompozycje współczesne.
Lothlorien wpisuje się w klimatyczne, lekkie granie, ale podbarwione lekko folk-rockiem, dzięki czemu ich muzyka uzyskuje jakby dodatkową wiarygodność.
Duże wrażenie robi na tym albumie rytmika. Nie jest to typowo celtyckie granie. Bodhran wspierają tu congi, djembe i darabuka. Nawet harfa i skrzypce grają jakoś troszeczkę inaczej, mniej po celtycku, ale za to na pewno folkowo. Tradycyjne tańce, których kilka znalazło się na „Saqi” są jednak porządnie przygotowane.
Niektóre elementy muzyczne kojarzą się raczej z Bliskim Wschodem, zamiast z krainami Celtów, ale z połączenia tych dwóch biegunów otrzymujemy wyjątkową i niemal magiczną muzykę.
Piękno muzyki greckiej jest takie samo, jak grecka kuchnia. Najlepiej smakuje w którejś z niewielkich greckich tawern nad brzegiem morza. Greckie wyspy mają ten dodatkowy atut, że miejsc znajdujących się nad morzem jest tam znacznie więcej.
Michalis Terzis to muzyk znany ze współczesnego podejścia do dźwięków z kraju Zeusa i Achillesa. Jednak jego kompozycje są tak głęboko zakorzenione w tradycyjnym greckim sosie, że odnosimy czasem wrażenie, że słyszymy motyw, z którym już kiedyś mieliśmy do czynienia.
Dominują tu brzmienia greckiego bouzouki, ale posłuchać możemy też innych, bardziej „międzynarodowych” instrumentów. Ciekawie brzmią tu zwłaszcza skrzypce, nie za często spotykane w muzyce greckiej.
Miło posłuchać solidnego greckiego grania bez pląsów z „Greka Zorby”.
Pierwsza płyta grupy Mordewind była dla mnie sporą niespodzianką, jednak znałem już wówczas zespół z koncertów, obeszło się więc bez szoku. Porządne folkowe granie z morskimi tekstami i kilkoma wyśmienitymi autorskimi utworami w morsko-folkowej konwencji. Od kiedy jednak w okolicach tego zespołu pojawił się folk-rockowy (choć też z żeglarskimi elementami) zespół Matelot, uznałem, ze Mordewind zwolni obroty, pozwalając się rozkręcić swojemu młodszemu bratu. Słowem: nieco straciłem ich z oczu.
Mordewind na swojej drugiej płycie zaskakuje wyjątkowo świeżą muzyką. Od czasów pierwszej płyty sporo się zmieniło, doszła mocna sekcja rytmiczna, a zespół zyskał ostre, celtycko-rockowe brzmienie.
Autorskie piosenki, które dominują na tym albumie, zostały w większości zaaranżowane tak, jakby zespół przerabiał utwory ludowe. Nie boją się więc sięgnąć po szkockie dudy, nawet kiedy śpiewają o warszawskiej Syrence, czy wsi nad Narwią.
Po pierwszym przesłuchaniu potrafimy już zaśpiewać większość refrenów, a piosenki takie jak „Madame”, „Hanzy holk” czy „Hej słońce” zostają nam w głowie na długie godziny. Nie wszystkie piosenki nawiązują do morskiej stylistyki. Promowany teledyskiem „Tłusty szef” czy rewelacyjny „Szarłat” to utwory które powinny przebyć się na scenie folkowej.
Pobrzmiewają tu fascynacje zachodnim folk-rockiem, ale wyraźny jest też autorski klimat, nawet w przekładzie starej irlandzkiej pieśni.
Płyta ma swój drive, na dodatek piosenki są dobrze wyprodukowane, a w aranżacjach słychać że zespół ma sporo pomysłów i prawdopodobnie jeszcze długo nie zabraknie mu inwencji.
Wydawać by się mogło, że amerykańscy wykonawcy gdy sięgają po muzykę europejską, zwykle kierują swoje oczy na Wyspy Brytyjskiej, inspirując się tamtejszą, bardzo silną sceną folkową. Tymczasem Neil Jacobs pokazuje nam, że może być inaczej.
Album „American Gypsy”, to nie tyle historia o amerykańskich Cyganach, ale raczej po prostu amerykańskie spojrzenie na muzykę kojarzona z podróżami z taborem i gorącą cygańską miłością.
Trio które nagrało tą płytę, to prawdziwi fachowcy.
Sam Neil Jacobs zasłynął jako mistrz gry na dwunastostrunowej gitarze. To on jest autorem wszystkich znajdujących się tu kompozycji, w które powplatał misternie motywy zaczerpnięte z tradycji serbskiej, chorwackiej, macedońskiej i węgierskiej. Arkadiy Gips, to skrzypek pochodzący z Ukrainy, który nadaje muzyce zawartej na tym albumie dużej dozy autentyczności. Z kolei Steven Fox, grający na kontrabasie, daje zespołowi solidne jazzowe podstawy.
W takim składzie udało się zarejestrować płytę spójną, która doskonale prezentuje muzyczną wizję Neila Jacobsa.
