W korespondencji z producentem tej płyty zaznaczyłem że muzyka ta mnie zaskoczyła. I to szczera prawda. Spodziewałem się muzyki podobnej do kompozycji Enyi, natchnionych hymnów nawiązujących do średniowiecza. Jednak mimo iż ta płyta też nawiązuje do pieśni wędrownych trubadurów z okresu od póznego wieku XI, do XIII, to jest to zupelnie coś innego niż się spodziewałem. I dobrze, bo niekiedy to czego się nie spodziewamy jest lepsze od tego, co potwierdza nasze przypuszczenia.
Juz od otwierajacego płytę „El rey de Francia” („Król Francji”), otrzymujemy muzykę przesiąkniętą średniowiecznym śpiewem. Łagodny, nieco senny wstęp przeobraża się nagle w dość lekki, ale świetnie brzmiący medieval folk-rock. Warto dodać, że bogatą muzycznie płytę dodatkowo uatrakcyjnia ładna ksiazeczka z tłumaczeniami tekstów na angielski, co znacznie ułatwia odbiór.
Miłosna piosenka „Amar Amigo” pokazuje kolejne oblicze Jenny, tym razem nieco nostalgiczne. W „Water Fly” okazuje się też że w angielskojezycznym repertuarze wokalistka radzi sobie wyśmienicie. „Water Fly” mógłby konkurować z popularnymi w Polsce piosenkami Loreeny MacKennitt.
Przebojem płyty jest „La belle se sit” – oryginalna kompozycja z XIV wieku, odświezona przez zespół Jenny Sorrenti. Otrzymujemy tu znów dawkę świetnego folk-rocka osadzonego w muzyce dawnej. Podobnie jest z „Verbum patris humanatur”, jest to wyśpiewana modlitwa anonimowego autora. Mimo współczesnej aranżacji pobrzmiewa w niej sakralny klimat.
Mimo iż kompozycje są dość długie, niektóre maja powyżej pięciu minut, to słucha się płyty bardzo „szybko”. Utwory takie jak „Luna di speranza” („Ksiezyc nadzieji”), czy instrumentalny „Medieval Zone” kończa sie niesłychanie prędko. Ten drugi utwór, to współczesna kompozycja, nawiazujaca trochę do średniowiecza, a trochę do muzyki celtyckiej.
„Mio caro amore” to z kolei miłosna piosenka, z jakimi w naszym kraju zazwyczaj kojarzy sie Wlochów. „The Leaboy’s Lassie” zdaje się nawiazywac do celtyckich ballad. Instrumentalny „The Kingdom of the Sun” ma w sobie wiele jasnych barw, lecz słychac tu również delikatne nawiązania do jazzu.
Moim faworytem jest „Can lo rius de la fontana”, utwór który bazuje na oryginalnej pieśni prowansalskiego trubadura. Obok „El rey de Francia” i „La belle se sit” to najlepszy kawałek na płycie, myśle ze mógłby spodobać się też sympatykom grupy Dead Can Dance.
„Suspiro” to utwór znany już ponoć z wcześniejszego repertuaru Jenny Sorrenti. Tu został odświeżony i dobrze pasuje do zestawu.
Jak już napisałem płyta mnie zaskoczyła. Jest to druga płyta włoska, którą tu recenzuję i obie okazały sie być równie zaskakujące. Zarówno album Jenny Sorrenti, jak i formacji Ned Ludd jest wart polecenia.
Warto wsadzic płyte do komputera, gdyż znajduje się tam ścieżka multimedialna i teledysk do „La belle se sit”.
Kategoria: Recenzje (Page 191 of 214)
Ku przypomnieniu dla tych którym Maire Brennan z niczym się nie kojarzy , napisze Clannad i wszystko będzie zapewne jasne. Wbrew wszelkim opiniom „redaktorów pism muzycznych” nie jest to „debiutancka ” płyta wokalistki Clannad . To już 4 i jak słychać nie ostatni album w jej dyskografii , „Whisper To The Wild Water” jest kontynuacja tematu podjętego na płycie „Perfect Time” .Maire jako bardzo religijna osoba i nie wstydząca się co najważniejsze swojej wiary postanowiła zawrzeć w swoich utworach miłość do Boga.
Płyta emanuje różnorodnością , każda piosenka stanowi jak gdyby osobny element układanki dlatego wyznaje zasadę ze płytę te powinno się słuchać od początku do końca. Każdy utwór stanowi jakieś przesłanie i omijając go sprawić możemy ze płyta ta nie wywrze na nas tak głębokiego wrażenia jak może.
Nie trzeba chyba przekonywać tych którzy zetknęli się z cudownym aksamitnym głosem Maire. Charakterystyczny sposób w jaki wykonuje ona swe utwory sprawia ze nabierają one wręcz mistycznego znaczenia, piosenka to w końcu tylko muzyka i słowa, Maire udało się uczynić z tych utworów prawdziwe modlitwy które zawierają w sobie cos co każe nam ich słuchać i słuchać…staja się one potem częścią naszej codzienności. Nie wiem czy błędnym byłoby tu użycie słowa ze można się wręcz „uzależnić’ od tej muzyki(sama nie wyobrażam sobie dziś wyjścia z domu bez walkmana z WTTWW 😉 .
Jak już wcześniej wspomniałam płyta nie jest jednostajna choć niektórym po usłyszeniu fragmentu piosenki wdaje się ze płyta jest „usypiająca”. Nie wiem co wspólnego ma z sobą muzyka z WTTWW ze spaniem no ale to nie moja opinia! Na płycie można znaleźć tak energiczne utwory jak tytułowy „Whisper to the wild water” (oczywiście energiczność ta jest na miarę tego rodzaju muzyki-nie mylić z ostrym brzmieniem punk-rocka !) poprzez spokojne jak „To the water”, wreszcie jedna z moich ulubionych kompozycji na płycie czyli „Peacemaker” w którym to „głównym głosem” jest synek Maire Poul Jarvis .Jeżeli ktoś kiedyś miąłbym ochotę posłuchać modlitwy w języku gealickim powiedzianej przez 5 letniego chłopca a w tle słuchając jego cudownej mamy to po prostu nic lepszego już nikt nie wymyśli;-)
Tak wiec w oczekiwaniu na kolejna płytę Maire Brennan która miejmy nadzieje już wkrótce się ukaże słucham sobie” Whisper To The Wild Water” i myślę czy jest jeszcze ktoś jest w stanie na tyle wysilić swe zmysły by odczuć ile piękna można zawrzeć w muzyce.
Z muzyką Indian Ameryki Północnej miałem jak dotąd kontakt sporadyczny W pozytywny sposób nastroiła mnie do tej muzyki polska Orkiestra Świtu. Sięgnąłem po dwie płyty, z których pierwsza okazała się kontemplacyjną muzyką new age z lekka tylko ocierającą się o dźwięki indiańskie. Podobnej muzyki oczekiwałem po reklamowanym w folkowej prasie zagranicznej albumie Roberta Mirbala. Gdyby tak było, prawdopodobnie poprzestałbym na takim kontakcie z muzyką indiańską. Na szczęście Mirbal proponuje coś ciekawszego.
Płytę „Music from a Painted Cave” można nazwać indiańskim folk-rockiem. Elementy rocka progresywnego i popu, zmieszane z tradycyjnymi wokalami i magicznym dźwiękiem fletu dają świetny efekt. Muzyki tej nie powstydziłyby się i radiowe stacje komercyjne i wyspecjalizowane w muzyce etnicznej audycje.
Płyta dobra i zaskakująca. Warto zaryzykować kontakt z indiańskim folk-rockiem.
Sampler wytwórni Park Records to jednocześnie swoiste „The Best of…” brytyjskiego folka. No bo jak inaczej nazwać płytę, na której sąsiadują ze sobą nagrania Steeleye Span, Pentangle, Maddy Prior i Davey’a Arthura ? Tak więc wytwórnia ta zebrała pod swoimi skrzydłami bardzo dobre kapele.
Jednak cel jest przecież inny – chodzi o coś w rodzaju prezentacji. Muszę przyznać że w tej roli płyta sprawuje się dobrze – przekonałą mnie do grupy, któej nie znałem i po którą chętnie sięgnę w przyszłości.
Mowa tu mianowicie o zespole Lindisfarne. Zwłaszcza ich utwór „Born At The Right Time” przypadł mi do gustu.
Na płycie dominuje Maddy Prior. Pojawia się dwukrotnie w wersji z płyt solowych (w tym w wyśmienitym „Sheath & Knife”), raz w duecie z mężem – Rickiem Kempem (z którym nagrywała kiedy opuściła Steeleye Span). Z The Carnival Band też wykonuje tu dwa utwory. Przyznam że ten etap kariery Maddy nie specjalnie lubie, nic więc dziwnego że akurat te piosenki zbytnio do mnie nie przemówiły. Wokalistka pojawia się też w „Golden Vanity” – jednym z dwóch utworów Steeleye Span na tej płycie. Razem sześć utworów na szesnaście na całym krązku – niezły wynik.
Oprócz Prior i wspomnianych już Lindisfarne i Steeleye Span z przyjemnością słucha się też grupy Pentangle. Co prawde dziś formacja ta (podpisująca się jako Jacqui McShee’s Pentangle) różni się znacznie od tej którą prowadził niegdyś Bert Jansh, ale przynajmniej słychać że nie stojąw miejscu. Aranżacje z odrobiną jazzowego feelingu dają dużo ciekawych smaczków tej płycie.
Warto wspomnieć też o Davey’u Arthurze, człowieku, który znalazł się na czele irlandzkich śpiewaków dzięki płytom i koncertom, któe zagrał z legendarnymi The Clancys. Niewątpliwie piosenka „Hail Mary Full of Grace” w jego wykonaniu potwierdza wysoką klasę tego wykonawcy.
Instrumentalną stronę katalogu Park Records reprezentuje Kathryn Tickell, której utwory pełne są pięknego brzmienia dud. Naprawdę ciekawe nagrania „Raincheck” i „Rothbury Hills” mogą zachęcić do zapoznania się z jej twórczością bliżej.
Do kompletu brakuje tu jeszcze dwóch podmiotów wykonawczych. O ile The Falcons niczym się według mnie nie popisali (przynajmniej porównując do reszty wykonawców, którzy reprezentują wysoki poziom), to The Guitar Orchestra wydaje się być ciekawym projektem. Można by to nazwać art-folk-rockiem, lub folk-rockiem progresywnym, gdyż takie właśnie dźwięki w ich muzyce pobrzmiewają.
Ta płyta to zaproszenie do Parku. Mam nadzieję że z większością spotkanych w nim osób jeszcze się spotkam.
Almost Heaven to taka hippisowska grupa folkowa. Pochodzą z Niemiec i graja swoje wersje przebojów folkowych, country, a nawet rockowych. Całość utrzymana jest w klimatach folk i country.
O tym że piosenka Kurta Cobaina może znaleźć się obok piosenki Richarda Thompsona, czy Steve`a Earle można przekonać się właśnie słuchając „14 Favourite Lovesongs”. Niemieckie trio proponuje aranżacje dość oszczędne, dzięki temu dość łatwo osiągnąć jednolitość brzmienia.
Wyciszony w porównaniu z oryginałem „Smells Like Teenspirit” otwiera płytę. Zaraz po nim mamy amerykański folkowy przebój „Cats in The Cradle”, w wersji wyraźnie inspirowanej wykonaniem grupy Ugly Kid Joe. Przez jakiś czas pozostajemy na amerykańskim zachodzie z piosenkami „Montana Cowgirl” Ray`a Park`a i „Long Gone Lonsome Blues” Hanka Williamsa. W pierwszej z nich dochodzi do głosu Simone Reifegerste grająca na mandolinie. Druga piosenka kojarzy mi się nie tyle z Williamsem, co z Bobem Dylanem, pewnie dzięki zaciągającej manierze wokalnej śpiewaka Almost Heaven – Petera Jacka
„He Lifts Me” i „Blue Chalk” to jedne z najlepszych piosenek na płycie. Z kolei „Angel From Montgomery” znacznie lepiej brzmiał w wykonaniu Bonnie Raitt.
Amerykański standard „Ghostriders In The Sky” chyba trudno kiepsko zagrać, bo to naprawdę świetny numer. Nic więc dziwnego, że grupie Almost Heaven wyszedł dobrze. „Mercenary Song” Steve`a Earle to znów maniera wokalna Petera. Nic na to nie poradzę, że co facet zaśpiewa, to zaraz kojarzy mi się z Dylanem. Lubie Dylana, ale może właśnie dlatego wolę, jak „dylanowsko” śpiewa właśne on. Na szczęście większość piosenek na płycie „14 Favourite Lovesongs” śpiewają kobiety.
„Willy The Chimneysweeper” opatrzono w knajpiane brzmienie, wyszło to nawet dość ciekawie. Znane również u naz (z wykonania EKT-Gdynia jako „Małe piwo”) „Sunny Afternoon” z repertuaru The Kinks także wypada dobrze.
Grupa musi chyba lubić piosenki Hanka Williamsa, bo przebój country zatytułowany „Jambalaya” to już druga jego piosenka na tej płycie. Prezentowana tu wersja brzmi dość fajnie, można powiedzieć, że saloonowo.
Piosenka Richarda Thompsona „From Galway To Graceland” to ukłon w stronę klasyka brytyjskiego folku. Trzeba przyznać że piosenka jest pięknie zaśpiewana. Na koniec mamy piosenkę „Come From The Heart”. Właściwie to kwintesencja wyważonego, akustyczno-folkowego stylu Almost Heaven.
Płyta właściwie bez rewelacji, za to bardzo rzetelnie zagrana i zaaranżowana. Uwagę zwracają zwłaszcza świetne żeńskie wokale.
Myślę że płyty tej powinien posłuchać każdy, kto kocha lirę korbową i dobrego folk-rocka.
Stéphane Durand grający na tej płycie napisał w liście do mnie „Wiesz, na płycie nie ma żadnych gitar elektrycznych, to tylko moja lira korbowa…”. Muszę przyznać że mocno mnie to zaskoczyło. Ale jeśli dokładnie posłuchacie, to rzeczywiście instrument ten nie brzmi jak gitara.
Oprócz przesterowanej liry mamy tu też partie czyste, a także inne instrumenty, które sprawiają, że Celtic Drone staje się art-folk-rockowym projektem. Źródeł koncepcji takiego grania szukać można choćby w angielskim zespole Jethro Tull, ale nie wiem czy muzycy zgodzą się z takim porównaniem.
Autorem niemal wszystkich kompozycji jest Stéphane. Są tu zarówno wesołe i taneczne utwory, jak „Orokhan”, jak również bardziej nastrojowe, jak tytułowy „Cosmic Drone”, czy „St. Denis en Valse”.
Elementy folkowe, to nie jedyna inspiracja, słychać tu wyraźnie, że mzycy lubią jazz, ale nieobce im też funky (sporo tu połamanych rytmów).
Z kolei wstęp do „La Belle Etoile” brzmi jak muzycha organowa, z resztą cały utwór jest podniosły i patetyczny.
„L`Arrogante” i niesamowity mix tego utworu to wprowadzenie liry korbowej w XXI wiek. Doskonały pomysl na połączenie dość smutnej melodii tanecznej z odrobiną elektroniki przyniósł bardzo dobre rezultaty.
„Cosmic Drone”, to płyta zarówno dla wielcicieli muzyki celtyckiej, jazz-folku i art-rocka, ale przede wszystkim dla każdego, kto chce posłuchać mistrzowskiej gry na lirze korbowej.
I think that everyone who loved hurdy gurdy must listen this record. Stéphane Durand, hurdy-gardy player wrote me in letter : „On the cd there`s no electric guitar you know, it`s only my hurdy-gurdy …”. I must say, that I`m very surprised. But if you listen very precisely, you can tell, that this instrument really doesn`t sound like the electric guitar.
Beside overdrived hurdy-gurdy, there is also much pieces with clean tones. This, and also other music instruments construct very art-folk-rock sound. I think, that one of sources for Cosmic Drone`s inspiration may be Englis group Jethro Tull, but the musicans may not consent me.
Almost all compositions was writen by Stéphane. There is funny dances (like „Orokhan” for example), but also more ambience tunes (like „Cosmic Drone” or „St. Denis en Valse”).
Folk music elements it`s not only one music, that inspired Stéphane Durand i his compositions and arragments. I think, that musicans from Cosmic Drone like also jazz and probably little funky (there is so much `broken` rythms).
Begining of „La Belle Etoile” sounds like church-organ theme, whole tune is also very pathetic.
„L`Arrogante” (and their amazing mix) takes hurdy-gurdy into 21st Century. There is a fusion of minor dance melody and a little bit of electronic, and it`s give very succesful results.
I can recommend „Cosmic Drone” CD for everyone who like celtic music, jazz-folk and art-rock, but in first place for everyone who want to listen mastery hurdy-gurdy playing.
Carol i Dick Holdstock, wraz z gitarzystą Gregiem Prattem i zaproszonymi gośćmi nagrali płytę, która nawiązuje do amerykańskich i brytyjskich tradycji morskiego folku. Zebrano tu pieśni z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, część z nich jednak znana jest jeszcze z Europy.
Muszę przyznać że zaskoczyli mnie już pierwszą piosenką. Pod tytułem „Aye Susana” ukrywa się hiszpańskojęzyczna wersja znanego „Oh, Susana”. Jak się okazuje jest to jedna ze starszych wersji pieśni, zapisanych przez pierwszych osadników w Californi.
Z kolei „Heave Away Cheerily O`” to tradycyjna pieśń pracy odnaleziona w zbiorze Stana Hugila „Shanties of the Seven Seas”. „Bound for the Promised Land” to hymn, który towarzyszył tym, którzy udawali się na zachód, zarówno lądem, jak i morzem.
Piosenkę „Away Susanna” znamy z innym tekstem jako angielskie „Can`t You Dance The Polka” (dobre polskie tłumaczenie to piosenka „Co się zdarzyło jeden raz”). Smutna ballada „California Boy” opowiada o tym, że droga na zachód nie zawsze kończyła się szczęśliwie.
„Off to Sea Once More” to piosenka, którą znamy jako „Już nie wrócę na morze” w wersji grupy Cztery Refy. Nieco inne podziały rytmiczne sprawiają, że jest to niemal zupełnie inna piosenka. Dopiero dokładniejsze wsłuchanie się w tekst i melodie pozwala znaleźć punkty współne. Również „Bound for California” jest jedną z bardziej znanych pieśni, choć nie przypomnę sobieteraz raczej czy posiada polską wersję.
Piękna ballada wielorybnicza „The Grave of Napoleon” śpiewana przez Dicka opowiada o czasach, kiedy wiele okrętów wielorybniczych zatrzymywalo się w drodze na Horn przy wyspie Św. Heleny.
Najmłodszym utworem w zestawie jest „Fishing with John”, współczesna piosenka napisana przez Billa Gallahera i Micka Jonesa z Kolumbii Brytyjskiej po lekturze książki o tym samym tytule. Ta ballada rybacka doskonale wpasowuje się w pozostałe utwory, nie słychać, że od niektórych piosenek dzieli ją kilka wieków.
„Liverpool Judies”, utwór znany też jako „Row, Bullies Row” również pojawił się u nas w wersji Czterech Refów (jako „Żeglarski los”), a ostatnio już jako „Liverpool Judies” gra go folk-rockowa grupa Smugglers.
Irlandzką piosenkę „Goodbye Muirsheen Durkin” usłyszeć można w każdym pubie. W czasach Wielkiego Głodu w Irlandii wraz z olbrzymią falą emigracji trafiła ona na morze.
Pochodzącą z 1939 roku piosenkę „Song of the Sockeye” grupa The Holdstocks znalazła w zbiorze „Songs of the Pacific Northwest” Phila Thomasa, zaś „On Board the Steamer” w książce „The Songs of the Gold Rush” Dwyera i Lichenfeltera. Obie są przykładami folkowych utworów z Zachodniego Wybrzeża.
Melodia „Rivers of Texas” posłużyła śpiewaczce Margaret Batt z Oakland do napisania piosenki „Follow the Rivers”, tym razem o rzekach Północnej Kaliforni.
Utwór „Goldmine in the Sky” można potraktować na tej płycie jako „pieśń pożegnalną”. Doskonale się w tej konwencji sprawdza, pozostawia po sobie dobre myśli i każe mieć nadzieje na kolejne spotkanie. Oczywiście z muzyką The Holdstocks.
Piosenki brzmią bardzo surowo. Nie ma tu rozbudowanych aranżacji, jest za to dbałość o szczegóły. Co prawda gdzieś tam daleko w tle pojawia się czasem keyboard, lub gitara basowa, ale usłyszałem je tylko dlatego, że wiedziałem, że tam są.
Bardzo fajny i dobrze brzmiący materiał.
Kanadyjska formacja The McGillicuddys to jeden z ciekawszych zespołów grających celtyckiego punk-folka. Album „Kilt By Death” to z kolei soidna pigułka skocznej i żywiołowej muzyki.
Dość proste, ale niesłychanie chwytliwe utwory mogą kojarzyć się przede wszystkim z kapelami znajdującymi się w czołówce takiego grania – Flogging Molly i Dropkick Myrphy`s.
Folkowe elementy za sprawą akordeonu, tin whistles i mandoliny pojawiają się niemal cały czas, gitarę elektryczną schowano nieco, dzięki czamu stanowi ona tylko tło, właściwie kolejny instrument rytmiczny. Pierwszy plan należy do wspomnianych instrumentów i wokalu.
W kilku miejscach zespół mierzy się z repertuarem tradycyjnym. Niekiedy, jak w „Lady Owen” jest to wplecenie tradycyjnej melodii (tu „Rattlin` Bog”), innym razem cała tradycyjna piosenka (jak „Nancy Whiskey”, czy „The Leaving of Liverpool”). Czasem zagrają też do tańca, jak w wiązance „Father Jack Favourite”, ale trudno powiedzieć, czy do takiej muzyki powinno się tańczyć jiga, czy pogo.
W „Nancy Whiskey” z punkową energią i folkową melodią miesza się momentami rytmika ska. Z reszta takie rytmy pojawiają się również w autorskich kompozycjach McGillicuddys.
„Pożegnanie Liverpoolu” w punk-folkowych aranżacjach już kilka razy słyszałem. Ta jest dość typowa, jak na razie pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu należy do szczecińskiego Emeraldu, który nota bene gra muzykę dość podobną, no podobnym poziomie.
McGillicuddys grają swoją muzykę nowocześnie. Takie są obecnie wymogi punk-folka i Kanadyjczycy nieźle sobie z tym radzą. Czasem żywiołowością nadrabiają pewne braki, ale podejrzewam że za jakiś czas będą w ścisłej czołówce.
Tańce i piosenki irlandzkiej grupy Sliotar potrafią rozweselić nawet w pochmurny dzień. Tradycyjne instrumentarium z gitara, tin whistles, irlandzkimi dudami i bodhranem stawia ten zespół w jednej linii z innymi młodymi kapelami grającymi żywiołową muzykę, nie wspieraną elektrycznymi brzmieniami (choć w części utworów słyszymy perkusję).
Grupę tworzy dwóch Irlandczyków (Ray MacCormac i Des Gorevan) i Fin (J.P. Kallio). Obcokrajowiec nie wnosi może zbyt wiele w warstwę repertuarową, jest za to doskonałym gitarzystą. Odpowiada on też za organizacje festiwalu muzyki irlandzkiej w Helsinkach, na który udało mu się sprowadzić takie zespoły, jak Nomos, Dervish, czy Altan.
Poza żywiołowym folkowym graniem są tu też piosenki. Śpiewa je J.P., który nie tylko zaskakuje mocnym, głębokim głosem, ale też bardzo dobrym angielskim.
Czasem grupa przestaje galopować w tańcu i wtedy robi się naprawdę nastrojowo, zwłaszcza za sprawą irlandzkich dud.
Mam wrażenie że o grupie Sliotar jeszcze usłyszymi i że będą to dobre wiadomości. Warto poszperać gdzieś w sieci za ich płytą.
Willy Porter to gitarzysta i wokalista, który prezentuje tu jedenaście autorów. Większość z nich napisał sam, w reszcie jest współautorem. Ciekawostką jest ze w poszczególnych piosenkach Willy używa różnych strojów gitary.
W pierwszym momencie można odnieść wrażenie że na płycie śpiewa Bruce Springsteen, ale oczywiście jest to Willy Porter.
Płytę otwiera żywiołowy „Breathe”, dobry materiał na radiowy przebój. Po nim następuje „If Love Were An Aeroplane” z refrenem przypominającym stare piosenki U2.
Kolejne piosenki balansują na krawędzi rocka i tego co u nas nazywa się „poezją śpiewaną”.
W utworach Willy`ego Portera znajdujemy zarówno słodycz, tak często spotykaną u folkowych bardów, jak i folk-rockowego „kopa”. Trudno doszukiwać się tu elementów etnicznych, jest to więc raczej współczesna, akustyczna muzyka folkowa.
