Kategoria: Recenzje (Page 187 of 214)

Asonance „Duše mé lásky”

Jest to drugi album czeskiego zespołu Asonance. Zespół ten jest jedną z czołowych kapel grających po celtcku za naszą południową granicą. Co prawda irlandzkie i szkockie piosenki zaśpiewane po czesku mogą początkowo budzić w nas rozbawienie, jednak po jakimś czasie okazuje się że łagodne brzmienie czeskiej mowy świetnie pasuje do muzyki granej przez zespół.
Dominują tu ballady, takie jak „Krásnou vysočinou” („Leezy Lindsay”), czy „Rybářská balada” („Fiddler’s Green”) i nieśmiertelne „Rozkvetlé zahrady mé lásky” („Down By the Sally Gardens”). W takim klimacie zespół czuje się chyba najlepiej, jednak nie brakuje też angielskiej powstańczej pieśni „Povstání Watta Tylera” („Rebellion of Watt Tyler”), a także religijnej pieśni „Vykoupení” („Calvary” Daniela Reada z 1806 roku).
Jak przystaje na kapelę o zacięciu celtyckim Asonance grają też do tańca. Mamy tu set reeli zatutułowany „The Cup of Tea Set” i set hornpipe’ów. Oba utwory brzmią w sposób charakterystyczny dla irlandzkich celidh bandów.
Jak dla mnie najlepszym utworem jest tytułowy „Duše mé lásky” (irlandzki „The Lover’s Ghost”), melodię tą znamy w polsce jako „Stary Wrak” z repertuaru Ryczących Dwudziestek.
Album, bardzo z resztą ciekawy, kończy króciótki „Podzimní vítr” („Westron Wynde”).
Materiał ten początkowo ukazał się tylko na kasecie. W 1995 roku wraz z materiałem z albumu „Dva havrani” został wydany ponownie w formie CD jako „Asonance 1 & 2”.

Taclem

Bonnie Rideout „Scottish Reflections”

Płyta ta może być odpowiedzą na wszelkie pseudoceltyckie albumy z muzyką relaksacyjną z pogranicza new age. Nie mnie tu oceniać który rodzaj muzyki jest bardziej wartościowy, ale słyszę wlaśnie że można zagrać niesamowicie kliamtyczną muzykę na dawnych instrumentach, bez potrzeby wspierania się orkiestrą z klawisza. Tak więc mamy silny cios tradycjonalistów w nos elektro-folkowców.
Bonnie Rideout bywa określana jedną z najlepszych skrzypaczek szkockich naszych czasów. Nawet jeśli byłaby to opinia nieco na wyrost, to płyta ta udowadnia że ma ona świetny warsztat i duże wyczucie muzyki tradycyjnej. Jest to o tyle ważne że na płycie takiej jak ta próżno szukać opętanych ultra-szybkich jigów i reeli. Tutaj najszybszą melodią jest bodajże marsz. Dlatego też klasę skrzypka poznać tu można raczej po pięknych melodiach, zagranych z wyczuciem i szacunkiem dla tradycji.
Szkocką skrzypaczkę wspiera w tych nagraniach kilku muzyków związanych z wytwórnią Maggie’s Music. Jest wśród nich świetna harfistka – Sue Richards, duet Karen Ashbrook & Paul Oorts, zespół Hesperus, oraz sama właścicielka wytworni (która też nagrywa swoje płyty) grająca na dulcimerze. Oprocz tego słyszymy całą masę innych instrumentów, wśród nich : wiolonczelę, viola da gamba, akordeon, różne flety, dudy szkockie, klarnet, mandolinę i gitarę.
Część utworów jest zapewne znana miłośnikom muzyki celtyckiej, ale to raczej ta mniejsza część. Sporo tu kompozycji mniej znanych, a nawet współczesnych. Część starych została przearanżowana (polecam wariacja na temat „Highland Laddie”) specjalnie na potrzeby tego fonogramu.
Wielbiciele spokojnej muzyki, ktorym łza kręci się w oku podczas patetycznych scen z „Breavehearta” muszą mieć tą płytę. Innym też powinna się ona spodobać.


Taclem

Sailor „Z morza, portu i tawerny”

Ostrzegano mnie że zespół Sailor, to jedna z bardziej jajcarskich kapel na naszym rynku szantowym. I rzeczywiście tak jest. Piosenki (z jednym wyjątkiem tradycyjne) z tekstami Izy i Leszka Walkowiaków to typowe opowieści o życiu żeglarzy, miło napisane i dobrze są śpiewane – twardym męskim głosem. Natomiast nietypowo jest w warstwie muzycznej. O ile nikogo nie zaskakują już elementy celtyckiego folku w piosenkach żeglarskich, to w tym przypadku dodać należy elementy cajun i bluegrass, stąd też zapewne utwór „Bluegrassowe banjo”. Przyznam że wykonania te brzmią rewelacyjnie.
Po takim wstępie trudno chyba oczekiwać negatywnej recenzji. Przyznam że to co proponuje grupa Sailor po prostu mi się podoba. „Shantyman” Boba Watsona (znany też z interprertacji Marka Siurawskiego) okraszony wlaśnie cajun, to rewelka. Irlandzko robi się w instrumentalnym „Medley’u”. Jeśli miałbym porównować grupę Sailor do innych kapel naszej sceny szantowej, to nazwałbym ich połączeniem Mechaników Shanty z Czterema Refami. Jednak porównanie mimo iż w moim odczuciu będące komplementem, byłoby też dla Sailora krzywdzące. Zespół po prostu gra swoje – i chwała im za to.
Żartobliwy (jak większość) utwór „Niech żyje Charlie Mops” gloryfikuje wynalazce… piwa! Polecam wszystkim fanom tego napoju. Jednak to nie on jest główną inspiracją członków Sailora. Jak sami się przyznają ich natchnienie płynie z miodówki, czyli krupnika polskiego. Żeby podzielić się ze słuchaczami klimatem tego słodkiego trunku do płyty dołączono przepis na ten zacny alkohol.


Taclem

Ciunas „Celtic Tiger”

Ciunas to kapela powstała w Austrii. Załozył ją Eddie McLachlan, a więc człowiek związany z kulturą celtycką z racji urodzenia, ex-lider grupy The Gravel Walk. Dobrał sobie do nowego zespołu swoją żonę – Sonję McLachlan (wokal, bas, fretless-bass), oraz muzyków austrackich – Regine Schabasser (wokal, akordeon) i Petera Aschenbrennera (multiinstrumentalistę).
Muzyka grupy Ciunas to akustyczny celtycki folk, jednak zdarzają się tu bardzo ciekawe pomysły – jak choćby wykorzystanie saksofonu (w tytułowym „Celtic Tiger” brzmi rewelacyjnie).
Na krążku znaleźć można sporo znanych utworów, jak „I Know My Love” (spopularyzowane niedawno przez połączone siły The Chieftains i The Corrs) „The Long Black Veil” (aranżacja kojarzyć się może z wykonaniem Micka Jagger’a i The Chieftains), czy instrumentalne „Dunmore Lassies”.
Jest też jedna pożyczka – utwór „River of Gems” Davy’ego Spillane’a. To jeden z najfajniejszych utworów na płycie. Świetnie brzmi tam fretless-bass na którym gra Sonja.
Sonja jawi się też jako ciekawa wokalistka. „Siuil A Ruin”, czy „Jug of Punch” w jej wykonaniu to bardzo dobre piosenki. Druga z tych piosenek znacznie odbiega aranżacyjnie od wersji prezentowanej chocby przez The Dubliners.
Eddie jest autorem fajnego instrumentalnego utworu „Celtic Tiger” i piosenki „The Bridge Of Tears”. Nie wiem dlaczego, ale ten drugi, lekko jazzujący utwór jakoś nie bardzo mi odpowiada.
Zaśpiewany a capella „Willie Taylor” to też swoista ciekawostka. Brzmi to jak szanta, z resztą jedna z polskich kapel (nieistniejący wrocławski Chór Wujów) przerabiała ten utwór i prezentowała na rodzimej scenie szantowej.
Płyta ciekawa i dość zróżnicowana, pozostaje mieć nadzieje że Ciunas nie jest projektem jednorazowym.


Taclem

Dremmwel „Glazik”

Jeżeli chodzi o muzykę bretońską, to niewiele trzeba żeby mnie oczarować. Scena folkowa w Bretanii jest na tyle prężna, że zespoły wzajemnie napędzają się, by grać jeszcze lepiej. Dremmwel jest tu dobrym przykłądem.
Zaczyna się od klasycznej celtyckiej harfy, ale już za chwilę mamy kompletną orkiestrę z bretońskimi dudami (biniou koz), bombardą, harmonia. Są też charakterystyczne dla tej musyki zaśpiewy wokalne.
Muzycy nie boją się eksperymentów, dlatego też w oprócz typowych instrumentów perkusyjnych z Bretanii możemy tu usłyszeć np. darabukę. Niekiedy wkradają się czysto jazzowe improwizacje, brzmienia saksofonu i tym podobne historie. Co ciekawsze pasują one doskonale do koncepcji instrumentalnej grupy.
Niekiedy muzyka zespołu brzmi bardzo surowo. Odnosi się to do najbardziej tradycyjnych fragmentów, a takich – pomimo różnych naleciałości – jest tu wiele.
Chociaż iż grupa istnieje na scenie muzycznej 10 lat to dopiero drugi ich album. Zaczynali, jak wszyscy w Bretanii, od grania na Fest Noz (zabawy taneczne), i do dziś często na takich imprezach występują.
Kto wie, może kiedy zainteresowanie muzyką bretońską u nas wzrośnie, zespoły takie jak Dremmwel zaczną pojawiać się także u nas.

Taclem
v

Gilrain „Gold and Blue”

Folkrockowy Gilrain znałem już z albumu „Hallelujah…”, nie była więc dla mnie zaskoczeniem muzyka którą znalazłem na „Gold and Blue”. Tym razem obyło się bez coverów i wszystkie piosenki są autorstwa lidera – Jorga Mullera.
Tym razem jeśli chodzi o inspiracje to zdecydowanie wygrywa Mike Scott i jego The Waterboys. Było kiedyś twierdzenie, mówiące o tym że jeśli gdzieś na świecie powstaje jakaś ciekawa kapela, to Niemcy zaraz mają jakiś swój odpowiednik. Logiczne więc że muszą mieć też swój odpowiednik Waterboysów, choć może to troche krzywdzące dla formacji Jorga Mullera.
Nie mamy tu do czynienia z żadnymi kopiami, są to naprawdę dobre autorskie piosenki, utrzymane w stylistyce „urban folk-rock”. Miesza się tu autorskie granie, blues i kilka innych elementów.
Obok „dylanowskiej” harmonijki, której używa Jorg pojawia się też flet, aczkolwiek epizodycznie. Mam jednak nadzieję że na kolejnych albumach będzie go więcej, bo w takich utworach, jak instrumentalny „Before That All” brzmi bardzo ciekawie.
Piosenek tych posłuchać może każdy, niektórzy pewnie nawet zdziwią się określaniem ich mianem folku.

Taclem

Lady Godiva „Red Letter Day”

Niemcy z Lady Godiva podążają najwyraźniej tropem swoich rodaków z grupy Fiddler`s Green. Grają muzykę nawiązującą do tradycji irlandzkiej, przeplataną własnymi kompozycjami i czasem jakąś pożyczką. Całość utrzymana jest w stylistyce punk-folkowej, w której wiele niemieckich kapel zdaje się dobrze odnajdywać.
Otwierająca płytę piosenka „Remember The Time” przywodzi na myśl solowe dokonania Shane`a MacGowana, prawdopodobnie dzięki pobrzmiewającej w tle gitarze, podobnej do tej jaką dało się słyszeć choćby w „The Snake With The Eyes Of Garnet”. Swoją droga jak na utwór otwierający płytę „Remember The Time” spisuje się znakomicie, przykuwa uwagę słuchacza i chyba o to chodzi. „She Went Away” przypomina najbardziej autorskie utwory Fiddler`s Green z czasów płyty „On and On”, czyli coś na kształt charakterystycznego niemiecko-irlandzkiego punk-folka.
Nie można jednak powiedzieć że muzyka Lady Godiva to same zapożyczenia, choć tych nie brakuje. Zespół wychodzi bardzo korzystnie we własnych kompozycjach, gdyż najprawdopodobniej wkłada w nie najwięcej serca. Piosenki takie jak „Remember The Time”, „The Incredible Story Of A Busker”, czy mocno punkowy i bardzo wesoły „Brazen Rascals” na pewno zdobędą zespołowi wielu zwolenników.
Ciekawie wychodzi w tym zestawie piosenka Boba Dylana „The Death Is Not The End”, znana chyba najbardziej z wykonania Nicka Cave`a i jego znajomych. W Wersji Lady Godiva zbliżamy się trochę bardziej do The Pogues, jest jakby bardziej pijacka, dekadencka.
Mamy tu też coś dla wielbicieli hazardu, „Gambling Again” to takie trochę amerykańskie brzmienie, znów nieco przywodzące na myśl solowego MacGowana.
Spokojniejsze rejony muzyki Lady Godiva możemy poznać dzięki „The Old Man`s Tale” i „Spancil Hill”. Nawet tu daje o sobie znać punkowe podejście do folka – posłuchajcie wokali.
Własną wersję „Whisky Johnny” zespół ubrał w dodatkowe słowa i muzykę, dzięki czemu powstałą niemal nowa piosenka. Przy okazji jest to bardzo energetyczny utwór.
Skoro jesteśmy przy utworach energetycznych, to polecam „The Black Glory”, jednen z najlepszych na tej płycie utworów. Ciekaw też jestem ilu spośród słuchaczy tej płyty rozpozna w finałowej piosence „Rattlin` Bog” jeden z przebojów naszych Mechaników Shanty.
Dobrej jakości punk-folkowy i może nieco folk-rockowy album.

Rafał Chojnacki

Ogam „Il Regno della Sibilla”

Nazwa Ogam kojarzy mi się nieodparcie ze starym celtyckim światem. Wszak Ogam (z gaelickiego „ogham”) to nic innego jak celtycki alfabet runiczny. Okazuje się, że moje podejrzenia sprawdziły się również w stosunku do zespołu muzycznego noszącego tę nazwę. Mimo iż zespół pochodzi z Włoch, to właśnie z muzyką celtycką łączy go najwięcej. Jest tu oczywiście bardzo dużo własnych elementów, gdyż kompozycje na krążku to tematy autorskie.
Ogam to trio, które tworzą : Luciano Monceri (wokal, gitary, harfa, bodhran i kantele), Angelo Casagrande (wilonczela. gitara basowa, darabuka, cymbały, tambura i caxixi), oraz Maurizio Serafini (dudy irlandzkie i szkockie, tin i low whistle, didjeridoo, khaen, klarnet, kaval i fletnia). W nagraniach pomagało im grono przyjaciół, dzięki czemu słychać tu jeszcze inne, czasem egzotyczne instrumenty.
„Il Regno della Sibilla” to idealne wyobrażenie muzycznej podróż. Tematem przewodnim jest tu mistyczny świat Sibilli. Dźwięki płynące z głośników (przy pomocy opowieści przedstawionej we wkładce) przenoszą nas w świat rycerzy i zakonników. Obecne są tam elementy śródziemnomorskie, niekiedy wschodnie, choć poetyka całości nawiązuje do grania celtyckiego,
Mamy opowieści o niemieckim rycerzu, który niejedno miał na sumieniu i jego podróżach. Pojawiają się w nich spokojne wsie, gospody, lecz również nawiedzone jaskinie i samotnie eremitów. Zanim Rycerz pozna tajemnice świata Sibilli musi obmyć się w jeziorze o nazwie Pilatio, co daje mu niesamowitą moc.
Droga rycerza usłana jest niebezpieczeństwami. Kuszą go piękne kobiety, spotyka demoniczne postaci, aż wreszcie po stu trzydziesu dniach opuszcza tajemniczą krainę i trafia do rzeczywistego świata. Udaje się następnie do Rzymu, by uzyskać odpuszczenie win. Papież stwierdza że prędziej jego pastorał zakwitnie niż rycerz otrzyma absolutorium. Rycerz odchodzi z bólem w sercu i nikt go więcej nie spotyka. Po trzech dniach pastorał papieża wypuszcza pierwsze liście.
To piękna opowieść i taka jest też muzyka. To zdumiewające jak zgrabnie udało się zamknąć tych kompozycjach. Polecam zapoznanie się z tymi nagraniami.

Taclem

Siobhan MacGowan „Chariot”

Siobhan to przede wszystkim siostra Shane’a MacGowana, lidera The Pogues. Posenki które (z niewielką pomocą brata) nagrała na swym solowym albumie przypominają jak żywo bałaganiarski styl Shane’a. Zwraca uwagę szorstki jak na niewiaste wokal, nie dający ani chwili złudzeń co do przynależności do rodu MacGowanów.
Siobhan przejawia spory talent w łączeniu elementów tradycyjnych z włąsnymi pomysłami, przykłądów może być sporo, jak choćby „Well Worn Smile”.
Na płycie nie brakuje też elementów epickich, charakterystycznych dla muzyki celtyckiej. Tak jest w przypadku utworu „Celtic Lullaby”, trwającego siedem minut. Bazą do piosenki stał się wiersz Eoghan Rua O’Suilleabhain’a.
Album nie należy do łatwo dostępnych, ale jeśli będziecie mieli okazję się z nim zapoznać – polecam.

Taclem

Various Artists „Masters of the Harp”

O tym że harfa jest instrumentem dość wszechstronnym nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Wystarczy zwrócić uwagę na fakt jak wiele różnych odmian tego instrumentu występuje w różnych kulturach świata.
Na płycie „Masters of the Harp” możemy usłyszeć zarówno harfistów celtyckich, hiszpańskich, jak i przedstawicieli muzyki z Paragwaju i Chin.
Od samego początku mamy do czynienia z kontrastami. Walijski harfista Robin Huw Bowen prezentuje szkołę zbliżoną interpretacją do dawnej muzyki europejskiej, zaś Cuijunzhi to brzmienie chińskiej kongbou, tchnące wschodnią kulturą. W rejony celtyckie wracamy wraz z zespołem Triskell. Ten francuski duet sięgnął po tradycyjny „King William’s March”, ale na codzien wykonuje raczej muzykę bretońską. Muzyka celtycka to również utwory wykonywane przez Robina Williamsona, Margie Butler, duet Elinor Bennett & Meinir Heulyn, Skaila Kanga, oraz oczywiście przez Alana Stivella. Zdecydowanie dominuje ona na płycie.
Emilio Cao pokazuje nam z kolei jak gra się na harfie w Hiszpanii. Jest to jednak zupełnie inna gra, niż robi to Rodrigo Romani, harfista z Galicji.
Zupełnie inaczej od wszystkich poprzednich utworów brzmi muzyka z Paragwaju. Oscar Benito prezentuje muzykę bardziej taneczną, a Alfredo Rolando Ortiz nawiązującą do muzyki klasycznej.
Z kolei najbardziej niesamowite brzmienie ma kora, afrykański instrument na którym gra Ravi.
Wiele różnych harf i niesamowici instrumentaliści, to chyba należy przepisać na sukces tej płyty. Na pewno jest to dość niespotykany zestaw i choćby dlatego warto się nim zainteresować. .

Taclem

Page 187 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén