Kategoria: Recenzje (Page 180 of 214)

Atlantyda „Tak jak ptaki na błękitnym niebie”

Folkrockowy zespół Sławka Klupsia po raz kolejny nabiera nas w morską podróż. Co prawda poprzednie płyta formacji (album „Nie tylko Marco Polo”), dokumentująca przejściowy stan grupy podpisana była jako „Sławomir Klupś i Orkiestra Oceanu”, ale mamy do czynienia z tą samą grupą, choć jej skład osobowy uległ zmianom. Niewątpliwym liderem tej formacji jest własnie Sławek i to on jest autorem większości kompozycji i wszystkich tekstów.

Ci, którzy śledzą rodzimą scenę szantową pamiętają zapewne Sławka jako muzyka grupy Mechanicy Shanty – jednego z najbardziej folkowych zespołów żeglarskich. Także w Atlantydzie folka nie brakuje. Bywa, że jest za to ubrany w rockowe szatki. Ale zazwyczaj dominuje tradycyjne brzmienie skrzypiec, akordeonu, gitary i banjo.

Płytę rozpoczyna kompozycja tytułowa, dość spokojny utwór, można rzec że stonowany. Daje się tu usłyszeć echa późniejszych nagrań grup takich jak Albion Band czy Fairport Convention. Oczywiście w bardzo ogólnym ujęciu, gdyż muzyka jest autorska.

„Billy Boy” zbudowano jak szantę, mamy zaspiew i chórki, w aranżacji zaś pobrzmiewają echa amerykańskiego cajun. Fajny ‚fiddling’, banjo i kontrabas sprawiają że gdyby nie morski tekst, Atlantyda mogłaby z tym kawałkiem pojechać do Mrągowa. Podobnie brzmiącym, choć bliżej bluegrass jest utwór „Czy to Nowy York”.

Jedną rzeczą, która trzeba Sławkowi przyznać, to bez wątpienia jest świetnym balladzista. Udowadnia to pieknymi piosenkami, takimi jak „Wiatry północy”, „Irlandzki żeglarz” i „Zabierz mnie”.

W „Opowieściach złotej fali” mamy delikatne nawiązanie do „Portu” Klenczona, kiedy Sławek śpiewa że „…wystrzępione wszystkie żagle, aż po drzewce rej…”. Kompozycje autorskie są w sumie nie do odróżnienia od tradycyjnych, w odróżnieniu od poprzedniej płyty gdzie pojawiały się wyraźne elementy bluesowe i rockowe.

Podobnie za to jest z piosenkami żartobliwymi. Na poprzedniej płycie mieliśmy choćby „Teczowe opowieści”, na tej zaś utwory „Ten kaszalot” i „Polka z Czech”. Nie napiszę nic nowego, po prostu wolę poważniejsze piosenki Sławka.
Płyta różni się od swej poprzedniczki, którą uważam za album lepszy, jednak po kilkukrotnym przesłuchaniu sporo zyskuje.

Taclem

Jakub Żak „Abomej”

Zgodnie z tym co mówił twórca (a ja mu nie wierzyłem) nie jest to płyta folkowa. Sporo tu muzyki klimatycznej, ilustracyjnej. A jednak zahacza momentami o world music i na pewno warto jej posłuchać. Wspomę tu tylko o utworach posiadających folkowy klimat. Należy do nich otwierający album utwór „Droga do Abomej”, do którego teledysk mogliśmy oglądać w TV. Może nie w całości, ale bardziej zdecydowane folkowe akcenty mogłyby nadać tej kompozycji poetyki zblizonej do nagrań Davy’ego Spillane’a. Sporo w tej muzyce też z muzyki Kitaro. Może to troche zbyt sterylne…
Świetnym utworem jest „Trzeci poranek”. Ciekawe rytmy i zabawy z instrumentami. Do tego dochodzą wokalizy Ewy Konopki (w większości kompozycji). Z kolei w kompozycji „Piosenka na przednówek” oprócz typowych dla płyty dźwięków słyszymy też Kapelę Góralską „Ogórki”.
Nawet niefolkowe kawałki warte są wysłuchania. Nie jest to muzyka do końca łagodna i spokojna. Niekiedy bywa troche irytująca, jak w przypadku „Przygody antycznej”, gdzie do czynienia mamy z samym syntezatorem.
Tytułowy „Abomej” lekko orientalizuje. Jak wspomniałem niewiele w tym folka, więcej new age. Ale przyznam że wolę posłychać muzyki Żaka, niż któregoś z albumów z muzyką relaksacyjna.
Mamy też na płycie piosenkę. Śpiewa ją Ewa Konopka, odpowiedzialna za wyżej wspomniane wokalizy. „Flying Into Eternity”. Czemu po angielsku (w tym języku wokalistka nie czuje sięchyba za dobrze)? Reszta tytułów jest przecież po polsku.
Finałowy „Piasek z butów” rozpoczyna się swingującą wersją „Hejnału z Wieży Mariackiej”. Fajne to dosyć.
No i w sumie tak możnaby skwitowaćtą płyte. Fajna. Mam nadzieję że na kolejnej Jakub Żak zdecyduje się pójść tropem muzyki świata.


Taclem

Plebania „Randalena”

Zespół Plebania dał się poznać jako fajna orkiestra koncertowa. Mieli okazję przekonać się choćby bywalcy Przystanku Woodstok, ostatnio (w roku 2001) grali zarówno na dużej scenie jak i w namiocie folkowym.
Ci który ich słyszeli kojarzą zapewne rockowe reggae okraszone silnie symboliką indiańską. Wlaśnie elementy zaczerpnięte od rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej czynią z Plebanii kapelę wyjątkową.
„Randalena” jest bodajże drugim materiałem grupy, pierwszy jak dotąd nie wpadł mi w ręce, ale jak to się stanie, to obiecuję o nim napisać. Płyta ta przynosi teksty w większości niezrozumiałe i muzykę bardzo czytelną. Liryki są najprawdopodobniej indiańskie, co trudno mi ocenić nie będąc znawcą tematu. Muzyka to klimaty folkrockowe ze sporą ilością „regałowania” i odrobiną punkowej zadziorności, ale bez chałasujących gitar.
Z tego co wiem muzyka ta ma gorące grono zwolenników, całkiem słusznie, bo jest to na pewno coś nowego na naszym muzycznym poletku. Wielbicielom przebojowych kawałków polecam utwór „Hey Ho!”, zaś folkowym globtroterom wojenną pieśń Czejenów.
Teraz nie pozostaje już nic innego jak odgrzebać na strychu książki Sat-Okh’a i wrócić do ukochanych krain z dzieciństwa.


Taclem

Trebunie Tutki & Twinkle Brothers „Greatests Hits”

Sesje Trebuni Tutków z Twinkle Brothers sprawiły że muzyką góralską zainteresowali się ludzie dotąd w ogóle tej muzyki nie znający.
Wybuchowe połączenie beskidzkiego folku z jamajską pulsacją stało się sensacją w Polsce. Jednak znacznie większe sukcesy zjednoczone siły obu zespołów odniosły na Zachodzie, między innymi na prestiżowym WOMEX w 1994 roku.
Teraz została też uznana ze najlepsza płytę WOMEX lat 90-tych.
Niewiele da się powiedzieć o samej składance. Jak głosi tytuł mamy do czynienia z największymi przebojami. Myślę jednak że każdy miłośnik góralsko-jamajskiej kolaboracji ma swoje własne „greatest hits”.
Dobór utworów na płytę jest więc sprawą dyskusyjną.
Dobrze jednak że przypomniano te nagrania. TT serwują ostatnio sporo płyt, większość to wznowienia, jak „Folk Karnawał”, „Baciarujciez chlopcy” czy „Zagrajcie dudzicki”, lub składanki, jak płyta w „Złotej Kolekcji”, czy też te nagrania. W oczekiwaniu na nową płytę z premierowym materiałem polecam jednak obcowanie z góralskim reggae.

Deaf Shepherd „Synergy”

„Synergy”, druga płyta Deaf Shepherd przyniosła spore zmiany w składzie. W zespole pojawił się drugi skrzypek i wokalistka, przez co wzrosła ilość piosenek.
Tym razem grupa miała już profesjonalnego producenta, został nim Tony McManus, jeden z najlepszych w Szkocji gitarzystów.
Na CD znalazło się 5 piosenek i 7 setów instrumentalnych.
W niemal szaleńczym tempie muzycy Deaf Shepherd żąglują fragmentami tradycyjnych i współczesnych utworów, tworząc z nich taneczne sety. Doskonały przykład stanowi tu utwór „Father John”, trudno w nim zauważyć gdzie kończy się dany motyw a zaczyna następny.
Zdarza się niekiedy że galopujące instrumenty tworza ścianę dźwięku. Zwłaszcza gdy pojawiają się podwójne partie skrzypiec i dud.
Podobnie jak na poprzedniej płycie pojawia się tu piosenka autorstwa Roberta Burnsa – tym razem jest to „Winter of Life”.
Płyta jest znacznie lepsza od debiutanckiego albumu „Ae Spark of Nature´s Fire”, choć dzieli ją tylko rok od wydania poprzedniej. Styl jaki narzucił sobie zaspół nieco już okrzepł i kapela świetnie się w nim czuje.

Taclem

Flogging Molly „Drunken Lullabies”

Podobała mi się poprzednia płyta („Swagger”) tej grupy. Jednak „Drunken Lullabies” jest jeszcze lepsza. To po prostu zestaw punk-folkowych killerów. Począwszy od tytułowego „Drunken Lullabies”, poprzez hit w rodzaju „Kilburn High Road”, aż po brzmiący niemal jak The Dubliners „Son Never Shines on Closed Doors” – mamy tu do czynienia z niemal perfekcyjnym punk-folkowym graniem. Piszę „niemal”, gdyż nigdy nie wiadomo co grupa taka jak Flogging Molly pokaże nam na kolejnym albumie.
Mimo iż tytuły lub fragmenty tekstów nawiązują niekiedy do kompozycji tradycyjnych, to jednak mamy tu do czynienia z 11 kompozycjami autorskimi, oraz tradycyjnym „The Rare Oul’ Times”, piękną piosenką o Dublinie, nieco podrasowaną przez zespół. Dzięki ostrym gitarom i nieco innemu podejściu do punk-folkowego grania Flogging Molly nie kojarzą się zbytnio z The Pogues. Można powiedzieć że już na poprzedniej płycie wypracowali sobie własny, dość przejżysty styl. Teraz konsekwentnie rozwijają się w tym kierunku.
Muzyka punk-folkowa nie zawsze musi podążać w kierunku celtyckim, co udowodnił nam całkiem niedawno zespół Dolomities (E.P. „Medicine Show”), na tej płycie mamy „Bag of Bricks”, któremu bliżej do klimatu „Turkish Song Of Damned” niż do irlandzkich piosenek.
Jako że bardzo lubię takie mieszanki energetyczne nie ma tu żadnej piosenki która by mi się nie spodobała. Wyróżnić warto natomiast „Cruel Mistress”, którą umiejscowić można na przecięciu się szlaków The Clash (gitary), Nicka Cave’a (klimat) i The Pogues (tempo i podejście do folka).

Taclem

James Galway „The Celtic Minstrel”

Składankowa płyta Jamesa Galwaya, świetnego irlandzkiego flecisty. Gra on głównie na flecie poprzecznym i altowym. Płyta zawiera wybór nagrań z trzech różnych projektów artysty.
Pierwszy i najbardziej znany, to współpraca Galwaya z The Chieftains.
W drugiej odsłonie towarzyszy mu harfistka Emily Mitchel.
Najwięcej jednak jest „solowych” nagrań Galwaya. Piszę „solowych”, gdyż pochodzš one z płyty nagranej wraz z klawiszowcem i aranżerem Tomem Kochanem i jego zespołem.
Mimo różnych składów i lat dzielących te nagrania płyta brzmi nadzwyczaj spójnie, zapewne za sprawą charakterystycznego stylu Galwaya.
Dominują utwory spokojne, choć niekiedy przyjmują wręcz orkiestrowy rozmach. Jednak zdecydowanie najlepiej wypadają tu nagrania z udziałem The Chieftains.

Taclem

Michael Longcor „Drunken Angel”

Ciekawa płyta ze względu na swój nietypowy styl. Większość utworów to takie balladki (mnie to troche przypomina country, zwłaszcza „I Can’t Party”), ale o niesamowicie fajnych i ciekawych tekstach, co, niestety, jest rzadkościa (ja nie mam nic przeciwko starodawnym motywom folkowym, ale urozmaicenie jest jak najbardziej pozadane). Duzo tam zwiazków z Irlandia, w muzyce mniej to przypomina tradycyjna muzyke irlandzka.
Jednak za pierwszyma razem słuchając można odnieść wrażenie, ze niektóre piosenki wydają się być tworzone na jedno kopyto i niczym się nie roznia – to wprowadza lekkie znużenie.
Muszę przyznać, że niektóre utwory są takie sobie, a niektóre całkiem fajne. Mnie osobiscie przypadły do gustu : „Drunken Angel” (pierwszy z tych później powielanych), „The Only Help You’ll Get”, „Tom O’Bedlam”.
Na płytce zabrakło, moim zdaniem, wiekszej róznorodności utworów (to przede wszystkim), no ale w końcu taki jest styl i klimacik tej płyty. Sztukę pisania tekstów facet opanował bardzo dobrze.
Jak ktoś lubi folk-country – to mu sie napewno spodoba. Jak ktoś chce posłuchać czegoś miłego, spokojnego, balladkowego, ale niezbyt rzewnego – to pomyśli, że może być od biedy. Ale jak ktoś lubi radosne piosenki irlandzkie w typie „As I Roved Out” (takie, które się śpiewa po wyjściu z irish-pubu, szybkie, żywe i jakby stepowane) – to radze przesłuchać juz w sklepie.
Ogólnie to od czasu do czasu można posłuchac, bo album jest miły, a autor jest profesjonalistą.

Irish

Rise „Uncertain Wonders”

Na okładce urodziwa pani z miecze w całkiem współczesnej kuchni, w ktorej jakiś facet coś pitrasi. No i ma być folk. „Coż to może być ?” – zapytałęm sam siebie i niecierpliwie właczyłem płytę.
Zaczęło się od klawiszy i elektrycznej gitarki wygrywającej jakąś około-celtycką melodię. Potem kobiecy głos, bardzo ładny. No i i sekcja rockowa. „Bufallo Song” brzmi jak skrzyżowanie nagrań Loreeny McKennitt i Eddie Brickell.
Właściwie cała płyta ma bardzo rockowe brzmienie, mimo fletu i skrzypiec pobrzmiewających w tle. Ale piosenki są niekiedy stricte folkowe, jak choćby genialny „True Love’s Eyes”.
Jak na grupę pochodzącą ze Szkocji to Rise dość daleko odbiega od folkowych standardów. Ale z kolei ich wersja „Wild Mountain Thyme” (jako „Wild Mountain”) jest genialna.
Większość piosenek śpiewa tu wokalistka Debbie Dawson. Ale kiedy do głosu dochodzi Gerry Geoghegan (jak w „Time And Tide”) okazuje się że jest on obdarzony wokalem porównywalnym ze słynnym Dickiem Gaughanem, klasykiem folkowego śpiewania. Również jego interpretacja „Loch Lomond” (z tytułem skróconym do „Lomond”) brzmi bardzo dobrze.
Na zakończenie otrzymujemy dość ciekawy cover – piosenke „Imagine” Johna Lennona. W tej wersji
Grupie Rise najlepiej wychodzą spokojne, nastrojowe piosenki. Na szczęście jest ich tu sporo, warto więc poświęcić trochę czasu bardziej rockowemu odcieniowi folka.

Taclem

Trick Upon Travellers „Where The Skeletons Dance”

Płytę otwiera żywiołowy utwór „Knocker Boys”, ze świetną partią skrzypiec i wokalistą pokrzykującym gromko „oi!”. Wulkan energii. W „Deserve” mamy do czynienia z melodią kojarzącą się nieco z country, okraszoną manierą wokalną Johnny’ego Casha.
Lekki, choć dynamiczny „Spartacus” (z wykorzystaniem tradycyjnego motywu „Rights of Men”) przechodzi do rozbujanego reggae-folka, który świetnie kontrastuje z pozostałą częścią utworu. „Despots Dead” jest już bardziej chałaśliwy i szybszy.
Najbardziej folkowy z utworów z początku płyty to dość wesoły „Lawyers Liars Booze and Sex”, znów z wykorzystaniem elementów muzyki tradycyjnej. Utwór ten najbardziej kojarzy mi się muzycznie z Fairport Convention.
„Rotten To The Core” – spokojniejszy, choć bardzo niepokojący utwór, charakteryzuje się dość rockowymi harmoniami wokalnymi. Dwa kolejne numery na płycie to dwie części „Million Miles”. Pierwsza jest podniosłą melodią, graną na klawiszach, druga, bedąca jej kontynuacją, to już piosenka. Bardzo rockowa, ocierająca się trochę o styl amerykańskiego Black 47. Podobnie „4 Legs Good 2 Legs Bad” jest raczej utworem rockowym, z folkowymi wstawkami.
Niemal tytułowy „When The Skeletons Dance” to utwór spokojny i wyciszony. Jeszcze spokojniej zaczyna się „Our Children Will Thanks Us”, by po chwili przejść w gitarową jazdę.
Płytę kończy skoczny utworek „Blame”, pozostawiający miłe wrażenie. Ogólnie płyta bardzo dobrze nastraja. Jeżeli wasze uszy nie mają z tym problemu, to zastosujcie się do sugestii zespołu – słuchać głośno !

Taclem

Page 180 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén