Kategoria: Recenzje (Page 179 of 214)

Oyster Band „Step Outside”

Dość szybkie i wesołe „Hal-an-Tow” wita nas na kolejnej płycie Oysterband. Brzmienie dość typowe dla zespołu. Z drugiej strony trudno znudzić się taką żywiołową muzyczką. Widać że spory wpływ na Oysterband miały czołowe kapele angielskiego folka. Na tej płycie brzmią bardziej angielsko niż dotąd. Już drugi utwór – „Flatlands” – kojarzy się mocno z Fairport Convention, za to chórki w tej piosence z … Electric Light Orchestra.
„Another Quiet Night In England”, lekko niepokojący klimat utworu, gdyby go inaczej zagrac mógłby być wykonywany choćby przez The Smiths. Z kolei „Ashes To Ashes” to znów klimat jakby żywcem wyciągnięty z nagrań Fairport Convention czy Steleye Span. Nie jest to jednak jakaś kalka, a jedynie inspiracja. Z resztą po „Ashes” mamy przydługawą tradycyjną balladę „Molly Bond” – nie przypominającą już nanych zespołów, oraz typowo oysterbandowe „Bully In The Alley”. Kolejne kompozycje grupy nie dają cienia wątpliwości z kim mamy do czynienia, choć pojawiają się elementy spotykane w muzyce brytyjskiej, ale to chyba nieuniknione. Poza tym mamy też delikatne stylizacje, np. „The Day That The Ship Goes Down” z saksofonowym solem ociera się o ska. Z kolei tradycyjna „Gaol Song” brzmi jak kompozycja zespołu. No ale nic dziwnego, zawsze mieli nosa do dobrych aranżacji (np. „Rambling Irishman” zawsze kojarzy mi się z ich wersją).
„The Old Dance” nie jest wcale starym tańcem, a współczesną piosenką. Płytę zamyka znany tradycyjny utwór „Bold Riley”. Znam utwór, ale troche potrwało zanim go rozpoznałem.
„Step Outside” nie jest tak wybitną płyta jak wydana kilka (dokładniej sześć) lat później „Holy Bandits”, jednak już tu mamy ślady tego rockowego pazura, który przysporzył zespołowi tyle popularności.

Taclem

Steeleye Span „Present – The Very Best of Steeleye Span”

Pierwszą wiadomością z obozu Steeleye Span, która musiała zelektryzować każdego fana brytyjskiej muzyki folkowej był powrót do tej grupy jej najlepszej wokalistki – Maddy Prior. Zaowocowało to nagraniem płyty z największymi przebojami tego zespołu. Tak właśnie, nagraniem. Wszystkie piosenki na płycie są na nowo zarejestrowane i prezentuje je aktualny skład, czyli: Maddy Prior – wokal; Rick Kemp – gitara basowa, wokal; Ben Johnson – gitary; Liam Genockey – perkusja; Peter Knight – skrzypce, mandolina, fortepian, wokal.
Nowe wykonania wymykają się jednoznacznej ocenie, jednak wiele rzeczy świadczy na ich korzyść. Jedną z nich jest to, że przez lata solowej kariery (urozmaiconej występami z różnymi formacjami, jak The Carnival Band) świetny głos Maddy nabrał jeszcze ciekawszych brzmień. Paradoksalnie największym plusem nowych wersji jest to, że nie odbiegają aż tak bardzo od oryginałów. Dzięki temu mamy zbiór piosenek ze „złotego wieku” Steeleye Span, które brzmią spójnie, a jednocześnie są łatwo rozpoznawalne.
Większość utworów pochodzi z lat 70-tych, z płyt nagrywanych jeszcze z Maddy. Reszta składu wyglądała wprawdzie wówczas nieco inaczej (przede wszystkim był w nim Ashley Hutchings), jednak brzmienie dzisiejszej grupy przypomina tamto sprzed lat.
Niektóre piosenki nie oparły się jednak zmianom aranżacyjnym, doskonałym przykładem może tu być utwór „Blackleg Miner”, który zyskał mocno rockową oprawę. Steeleye Span nie dają nam w ten sposób zapomnieć że są jedną z grup odpowiedzialnych za popularność folk rocka w Europie.
Jest na tej płycie piosenka, której Steeleye Span nigdy wcześniej nie nagrało. Mowa tu o „Lyke Wake Dirge”. Maddy wspomina, że nagrała ją wywodząca się z tego samego kręgu co Steeleye grupa The Young Tradition. Gwoli ścisłości dodam jeszcze że wykonywał ją też klasyczny skład grupy Pentangle.
Najnowszą piosenką w zestawie jest „Let Her Go Down”, która ukazała się dopiero w latach 80-tych na płycie „Portfolio”, aczkolwiek wiadomo, że już wcześniej zespół wykonywał ją na koncertach, co dokumentują bootlegi.
Warto też napisać kilka słów o przebojach, bo te przecież są motywem przewodnim płyty. Przede wszystkim jest tu rewelacyjny (i chyba najbardziej znany) „All Around My Hat”. Nie zabrakło popularnego także w Polsce (za sprawą imprez rycerskich) utworu „Gaudete”. Jest „Thomas The Rhymer”, brzmiący może nieco mniej zadziornie niż dwadzieścia lat temu. Typowe dla Steeleye Span wyważenie pomiędzy folkiem, muzyką dawną a rockiem słychać w złożonej, ponad sześciominutowej balladzie „King Henry”.
„Present” to bardzo ciekawy album dla każdego kto zna Steeleye Span, a także świetne wprowadzenie w ich muzykę dla tych, którzy jeszcze jej nie znają. Warto też dodać że płytę kończy niespodzianka, ukryta po kilkuminutowej ciszy w ostatnim utworze. Jaka ? To już musicie sprawdzić sami.

Taclem

Woods Band „Music From The Four Corners of Hell”

The Woods Band przeżywa obecnie drugą młodość. Jest to kapela Terry’ego Woodsa, muzyka związanego wcześniej z tak znanymi formacjami, jak Steeleye Span (z którym nagrał w 1970 roku płytę „Hark! The Village Wait”), czy Sweeney’s Men. Jednak największą popularność przyniosło mu granie w kultowej grupie The Pogues.
Pierwsza płtya The Woods Band została nagrana w 1971 roku i w sumie ma niewiele wspólnego z dziesiejszą grupa, poza rzecz jasna osobą Terry’ego. Między pierwszym a drugim albumem sygnowanym tą nazwą minęło 31 lat !
Wokalistą w The Woods Band jest obecnie Shane Martin, młodzieniec któego nie było jeszcze na świecie, kiedy Terry nagrywał poprzednią płytę zespołu. Materiał zarejestrowany na „Music From The Four Corners of Hell” to w większości tradycyjne irlandzkie piosenki, ale pojawiło się też kilka premier, wśród nich „Kilmainham’s Glen”, „DeValera’s Green Isle” i „The Grosse Isle Lament” autorstwa Terry’ego Woodsa. Pierwszy z tych utworów jest genialny, reszta też brzmi całkiem nieźle. Można w nich nawet odnaleźć dalekie echa tajemniczych klimatów z „Hell’s Ditch”. Całość ubrana jest w folk-rockowe szatki, może nie tak drapieżne jak The Pogues, ale z powodzeniem konkurujące z pozostałymi wykonawcami tego nurtu.
Świetnie brzmi piosenka „Love on Tillery”, do której Woods pisał muzykę, to kawałek naprawdę wesołego folk-rocka. Właściwie mógłby się z powodzeniem znaleźć na którejś z ostatnich płyt The Pogues.
Z tradycyjnego materiału bardzo pozytywnie wyróżniają się takie utwory, jak „The Spanish Lady” czy nieco inaczej niż zwykle zaaranżowane „Finnegan’s Wake”. Ciekawostką dla kolekcjonerów może być udział Ronniego Drew (legenda The Dubliners) w „The Dublin Jack Of All Trades”.
Płytę kończy utwór, który można przy odrobinie wyobraźni uznać za ukłaon w stronę publiczności szantowej. Mowa tu mianowicie o nowej aranżacji tradycyjnej pieśni pracy „Leave Her Johnny Leave Her”, znanej również u nas.
To bardzo dobry album, mam nadzieje że zdobędzie też popularność nad Wisłą.

Taclem

Blame Sally „Live No. 1”

Podstawowy atut koncertowej płyty Amerykanek z Blame Sally, to piękne wokale i świetne piosenki.
Wśród wokali prym wiedzie najbardziej doświadczona ze śpiewaczek (trzy solowe albumy na koncie) – Monica Pasqual. Wiernie sekundują jej Jori Jones, Renee Hartcourt i Pam Delgado.
Piosenki sa naprawdę świetne, i to zarówno te napisane przez Monicę, jak i te które napisały pozostałe członkinie zespołu.
Gitara akustyczna, fortepian, gitara basowa i instrumenty perkusyjne, to dość proste instrumentarium, jednak Blame Sally z jego pomocą zgrabnie balansują na granicy folku, poezji śpiewanej i rocka.
Trudno szukać tu etnicznych naleciałości, muzyka zwraca się raczej w kierunku autorskiego folk-rocka, takich tuzów, jak Richard Thompson, Nick Drake, czy Edie Brickell.
Poza folkiem mamy tu też odrobinę swingującego knajpianego bluesa (w „Beat Nouveau”). Jest też odrobinka be-bopu (” Grape”). Ale wszystko brzmi tu bardzo spójnie i cały czas nie tracimy wrazenia że słuchamy jednego zespołu.
Czasem balladowy klimat kojarzyć może się z „morderczą” płyta Nicka Cave`a, ale generalnie nieco więcej tu jasnych barw.

Taclem

Fraser Fifield „Honest Water”

Płytę tą reklamowano mi jako jazz-folkową. Muszę jednak dodać od razu że jest ona dość nowoczesna. Co prawda na pierwszym miejscu są instrumenty akustyczne, jednak jest też trochę miejsca na elektronikę.
Fraser Fifield gra tu na całej masie różnych instrumentów, od klawiszy, klarnetu i saksofonów (altowy i sopranowy), po dudy (small pipes, border pipes, highland pipes), low whistle, gitaręi różne instrumenty perkusyjne. Wspierają go dwaj zaprzyjaźnieni gitarzysci, ale jedynie gościnnie, w paru miejscach. Niemal całą płytę nagrał jeden człowiek.
Autorskie kompozycje Frasera robią wrażenie. Trudno się nudzić słuchając tej płyty. Zarówno fragmanty nawiązujące do muzyki tradycyjnej, jak „Dark Reel”, jak i badziej współczesne, jak relaksacyjny „Softly Spoken” mają w sobie wiele uroku i przede wszystkim nie nudzą.
Jazzujący utwór „Marjan`s” to opowieść o starym lwie z kabulskiego ogrodu zoologicznego. Z resztą to nie jedyna taka wycieczka. Poza typowymi nawiązaniami do muzyki szkockiej mamy tu delikatne wstawki typowe dla world music.
Warto też zaznaczyć że Frasera możemy też znaleźć w składzie międzynarodowej super-grupy Salsa Celtica.

Taclem

Legacy „Factory Girl E.P.”

Pięć utworów w wykonaniu brytyjskiej grupy Legacy to w sam raz by dać jakieś pojęcie o stylistyce w jakiej porusza się grupa.

Dominują lekkie dźwięki muzyki celtyckiej. Za sprawą fletu i tin whistle, na których w grupie gra Clare Sanders, mamy wrażenie ze otwierający płytę set tańców porwie nas zaraz do lotu. Naprawdę wiele energii jest w tej muzyce. Skrzypce Tima Cotterella nie pozostaja dłużne i w chwilę później mamy do czynienia z rasowym folkowym fiddlingiem. Z podobmymi rzeczami mamy do czynienia z resztą w kolejnych utworach. Przy czym w „Mountain Road” mamy nieco elementów jazzu, zwłąszcza w skrzypcowej i fletowej improwizacji.

W balladzie „Stretched” do glosu (dosłownie i w przenośni) dochodzi obdarzona aksamitnym głosem flecistka Clare Sanders. Doskonale radzi sobie ona z folkowym repertuarem. Kto wie, może zagrozi kiedyś pozycji takich gwiazd jak Mary Black, czy Maddy Prior. Drugą piosenkę śpiewa bodhranista Mal Simms. Jest to bardzo fajnie zagrana wersja piosenki o statku zwanym „Diament”. Na zakończenie wracamy do wokalu Clare w utworze tytułowym.

Nie zdziwię chyba nikogo stwierdzeniem że największą wadą płyty jest jej długość. No ale tak to już z E.P.-kami bywa. Płyta pełna feelingu i naprawde dobrze zagrana.

Taclem

Quintessence „Songs for a Winter`s Night”

Ta płyta to rzeczywiście idealna muzyka na długie zimowe wieczory. Można jej słuchać zarówno jako podkładu do dobrej lektury, jak i samej w sobie po prostu wtapiając się w te dźwięki.

Australijska kapela Quintessence postawiła na tzw. „contemporary folk”, na płycie dominują więc utwory współczesne, zaaranżowane z lekko celtyckim nastawienie. Autorzy piosenek też zostali wybrani raczej nieprzypadkowo. Mamy tu utwory takich gwiazd folku, jak Jez Lowe, Nanci Griffith, Dougie MacLean, Si Khan czy Eric Bogle. Do tego mamy kilka piosenek tradycyjnych i cover Chrisa De Burgha „Carry Me (Lika a Fire in Your Heart”.

Muzycznie nikt tu nie dokonuje żadnych spektakularnych odkryć. Nie mamy przyciągających uwagę solówek, ani szczególnie trudnych utworów dających nam obraz wirtuozerii wykonawców. Zamiast tego otrzymujemy solidnie wykonaną i zaaranżowaną muzykę, która może nie powoduje dreszczy emocji, ale też bez żenady można ją polecić każdemu kto lubi delikatne folkowe brzmienia.

Dodatkowym atutem płyty jest to, że nie zawiera ona znanych przebojów. Nawet w przypadku popularnych autorów grupa sięgnęła po mniej oklepane piosenki. W natłoku przeróżnych składanek na których powtarzają się te same utwory w nieco tylko różniących się wykonaniach to duży plus.

Rafał Chojnacki

Two Tall Women „One Of The Woods”

Już na starcie kobiecy duet Two Tall Women miał u mnie plusa i to dużego za piosenkę „Crazy Man Michael”. Ta piosenka, autorstwa Richarda Thompsona i Dave`a Swarbricka, to nie tylko jeden z najlepszych utworów Fairport Convention, ale również (moim skromnym zdaniem) jedna z najpiękniejszych ballad folkowych wogóle. Jeśli ktoś więc sięgo po niego i robi to z takim wdziękiem jak Two Tall Women, to już zasługuje na uwagę.

W muzyce Two Tall Women słychać nawiązania nie tylko do Fairport Convention, ale też do Steeleye Span i innych, głównie brytyjskich formacji. Oczywiście nie chodzi tu o folk-rockowe brzmienie, bo tu mamy do czynienia z bardziej tradycyjnym graniem (z drobnym wyjątkiem w „Edmund of the Hill” i „Woman Washing By The River”), a raczej o harmonie wokalne i pewne rozwiązania mogące się z tymi zespołami kojarzyć.

Pam i Beth Southwell (matka i córka) obdarzone są dość ciekawymi głosami. Na dodatek grają na kilku instrumentach na tej płycie, takich jak: gitara low whistle, djembe, akordeon, saksofon i penny whistle. Oprócz tego na płycie pojawiło się sporo gości, między innymi Rob Menzies grający na małych dudach szkockich. Ten instrument nie jest zbyt często spotykany, dlatego też warto posłuchać go na tej płycie.

Inne ciekawe rzeczy na płycie, to m.in. piękna kanadyjska piosenka „Un Canadien Errant” śpiewana w dialekcie z okolic Quebecku, oraz autorska piosenka Pam Southwell „The River Runs Wild”.

„One Of The Woods” to album pełen fajnego folkowego klimatu. Dużo w tej muzyce pasji i uczucia.

Taclem

Blue Dew „Blue Dew On Irish Grass”

Holenderska grupa Blue Dew (tu podpisana jako The Bright Side of Life) łączy umiejętnie tradycje amerykańskiego bluegrassu i irlandzkiego folku. Wraz z tą płytą można mówić o narodzinach Blue Dew.
Kwintesencją ich stylu jest pierwsza kompozycja, właśnie tytułowa „Blue Dew On Irish Grass”, napisana przez Mariusa Kleina. Bluegrass z wyraźnymi folkowymi wpływami. Czasem tu też bywa odwrotnie.
Dużo tu ciekawostek. Znana piosenka „The Fields of Athenry” nigdy jeszcze nie brzmiała tak „kowbojsko”. Tak właśnie mogłaby zabrzmieć w knajpach gdzieś w Kentucky. Z kolei w „I’m a man you don’t meet everyday” pobrzmiewają gdzieś dalekie echa wersji wykonywanej kiedyś przez The Pogues.
Zarówno współczesne kompozycje („My heart’s tonight in Ireland” Andy Irvine`a, „Kilkelly” Paula Jonesa i „Past the point of rescue” Micka Hanly`a), jak i tradycyjne piosenki irlandzkie (wspomniana „The Fields of Athenry”, czy choćby „Far Away in Australia”) i amerykańskie (jak „Hot corn, cold corn” czy „When the sun of my life goes down”) brzmią tu bardzo spójnie. Cały czas wiemy że to jedna i ta sama kapela.
Najlepszy moim zdaniem utwór na płycie, to piękna ballada „Kilkelly”. Są tu echa Planxty, ale też Fairport Convention, świetna piosenka, świetnie wykonana.
Mam nadzieję że na fali powodzenia tradycyjnej amerykańskiej muzyki (głównie dzięki muzyce z filmu „O Brother Where Art Thou?”) sposób w jaki Blue Dew łączą ją z europejskimi korzeniami zdobędzie im wielu zwolenników. Zasługują na sukces.

Taclem

Volunteers „Whiskey, Love & Distaster”

Irlandczycy ze Stanów Zjednoczonych kochają takie płyty. Kolekcja irlandzkich evergreenów zagrana z folk-rockową werwą na pewno przyniesie kapeli większą ilość fanów, niż poprzednia, w większości autorska płyta. Jednak dla krytyka to niełatwy orzech do zgryzienia – owszem słucha się tego świetnie, bo The Volunteers to dobry zespół, aranżacje są dość pomysłowe… Cóż jednak z tego, skoro większość tych utworów ma w repertuarze niemal każdy zespół grający piosenki irlandzkie – od pubowych kapel po staruszków z The Chieftains.
Warto za to napisać kilka słów o aranżacjach i skojarzeniach z nich wynikających.
Zaczyna się od bardzo poguesowatego (czyli przywodzącego na myśl klasycznych już dziś The Pogues) „The Irish Rover”, w podobnym nastroju utrzymane są również „A Man You Don`t Meet Everyday”.
Najmniej znany utwór – „The Mountains of Mourne” przypomina z kolei The Pogues z czasów „Pogue Mahone”, ale całość urozmaica ciekawe solo skrzypiec.
„Star of the County Down” zagrano z kolei bardziej „po kanadyjsku” – w stylu kapel takich jak Grat Big Sea, czy Spirit of the West.
Zaskoczeniem jest bluesowa wersja „I Tell Me Ma”, jak już wspomniałem aranżacje są tu dość pomysłowe.
W przypadku „The Foggy Dew” można powiedzieć, że zespół rozsiadł się okrakiem pomiędzy tradycyjną wersją The Chieftains a folk-rockowym graniem. Nie jest to najbardziej udana piosenka na płycie. Podobny miks tradycji z nowoczesnością stanowi „Whiskey in the Jar” utrzymany w tradycyjnym tempie, ale z riffem Thin Lizzy granym na skrzypkach i flecie.
Żeby nie było zbyt irlandzko dostajemy przeróbkę brytyjskiego „All Around My Hat” w rytmie starego rock`n`rolla z elementami country. I co ciekawsze brzmi to całkiem nieźle.
„Black Velvet Band” to utwór, który potrafi rozkołysać każdy pub, tak więc z tej konfrontacji zespół bez problemu wyszedł obronną ręką.
Płytę kończy zadziornie wykonany „The Parting Glass”. Nie jest co prawda tak ostry, jak wersja Dropkick Murphy`s, ale jest to ciekawa, folk-rockowa interpretacja z odrobinką bluesowej nutki.
Z tego co napisałem wynika (mam nadzieję) że płyta jest dobra. I rzeczywiście taka jest, pod warunkiem, że nie rażą Was odgrzewane po raz setny standardy.

Taclem

Page 179 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén