Kategoria: Recenzje (Page 168 of 214)

Crossing „Look Both Ways / Rise and Go”

Wczesny materiał grupy The Crossing, który ukazał się niegdyś na kasetach. „Look Both Ways” to pierwszy materiał zespołu, zarejestrowany w 1988 roku, żaś „Rise and Go” to nagrania z roku 1990. Całość jako płyta ujarzała światło dzienne w 1997 roku. Tyle tytułem dat, teraz słówko o samym zespole. The Crosing grają muzykę celtycką, ale podkreślają też obecność pierwiastka chrześcijańskiego w przesłaniu które głoszą. Z celtycką muzyką chcrześcijańską spotkałem się już w przypadku zespołu The Carpenter’s Son. The Crossing to nieco inna kapela. PRzede wszystkim znacznie głębiej tkwią oni w muzyce celtyckiej. Świadczy o tym zarówno instrumentarium, jak i dobór temarów wplatanych przez zespół między pieśni.
Płytę otwiera zywiołowy zestaw jigów i reela. Nie ma watpliwości że już na pierwszym wydanym materiale The Crossing byli bardzo sprawnie grającą kapelą celtycką.
Tony Krogh, wokalista The Crossing pisze też piosenki, lecz zdarza się że pisze też teksty do już istniejących melodii. W sumie nic to dziwnego, przecież nie godzi się żeby zespół chrześcijański śpiewał nieprzystojne pubowe standardy. Tak jest z piosenką „My Son”, która wykorzystuje melodie jednego z wariantów „As I Roved Out”. Do piosenek pisanych przez zespół dołączane są też utwory instrumentalne, poprawia to zdecydowanie ‚folkowość’ utworów, jak w przypadku piosenki „Carpenter” do której dołączono znany „Ten-Penny Bit”.
Piosenki The Crossing powstają czasem też tak jak „The Cold Within”, gdzie mamy anonimowy tekst z muzyką Tony’ego.
Na uwagę zasługuje świetna wersja „Haughs of Cromdale” zagrana na dudach, piekny instrumentalny utwór „Roslyn Castle” i wolna wersja „Star of The County Down” z nowym tekstem, ukrywająca się pod tytułem „None But One”.
Tony nie jest jedynym członkiem zespołu który bawi się w komponowanie i pisanie tekstów. „November Child” to kompozycja Pata Patersona, bodhranisty zespołu. Spokojna, klimatyczna melodia znajduje swoistą kontynuację w instrumentalnym „Lovely Joan”.
Druga część płyty charakteryzuje się dużą dbałością o brzmienie, jednak jest ono jakby minimalnie ostrzejsze. Zespół chciał osiągnąć brzmienie zblizone do koncertowego. Utwory takie jak „Rise Ye Up and Go” brzmią tu naprawdę zadziornie.
Z kolei w utworach lżejszych, spokojniejszych mamy do czynienia z brzmieniem bardzo łagodnym, niemal filmowym. Dotyczy to zarówno melodii instrumentalnych, takich jak „Aran Boat”, jaki piosenek („Parting Song”, nowa wersja pieśni „Stand on Shore”).
Płytę zamyka utwór „Deliverence”, będący coverem piosenki Rodneya Cordnera.
Dla ludzi chcący posłuchać niezłej muzyki tradycyjnej The Crossing z wczesnych lat powinno być zadawalającą pozycją. Sięgną też po nią pewnie ciekawscy, by posłuchać chrześcijańskiej muzyki celtyckiej.

Taclem

Enya „A Day Without The Rain”

W zasadzie za całą recenzję wystarczą słowa: nowy album Eithne Ní Bhraonáin.
Artystka nie zmieniła stylu, w jakim tworzy. Wciąż zachwyca przepięknymi kompozycjami i cudownym głosem. Ponownie jej utwory trafiają wprost do serca i wyobraźni, wzruszając i malując prześliczne, bajkowe obrazy.
Czy więc jest to „The Memory Of Trees II”? Czy jest to, jak to określił Billboard, „to samo ciastko tylko z inną polewą”?
Nie. Wprawdzie Enya nie zmieniła swego stylu, nowy album tworzyła ponownie z Nicky`m i Romą Ryan, ale coś się zmieniło. To atmosfera.
Dominującymi tematami na nowym albumie są pierwsza miłość i życie. Niby nic nowego i wyjątkowego, ale Enya jak zwykle mówi o tym inaczej niż wszyscy. Są tu przepiękne, nastrojowe piosenki („Only Time”, „Deora Ar Mo Chroi”, „Pligrim”, „Fallen Embers”), jak i utwory szybsze, porywające („Wild Child”, „Flora`s Secret”, „One By One”, „Lazy Days”). Co ciekawe, nieoczekiwane i wspaniałe, w tych szybszych wyczuć można, nawet jeśli mówią o rozstaniach („One By One”), ogromne szczęście i radość życia. No i jest jeszcze „Tempus Vernum”, cudo samo w sobie. Piosenki tak przepełnionej grozą i uczuciem nadciągającego niebezpieczeństwa dawno nie słyszałam.
Zwykle było tak, że na każdym albumie miałam kilka swoich ulubionych utworów. W tym przypadku naprawdę nie jestem w stanie wybrać ulubionych… Kocham je wszystkie. Na płycie tej Enya udowadnia ponadto, że ma bardzo dużą skalę głosu – od „Fallen Embers” do „Pilgrim”.
Są tu piosenki, wywołujące łzy, są piosenki wywołujące śmiech. Są piosenki, które sprawiają, że tańczysz. Enya powiedziała w wywiadzie, że utwory te opisują to, co spotkało ją w ciągu ostatnich dwóch lat. W takim razie jej dni w ciągu tych dwóch lat z pewnością były bez deszczu…

Sześć gwiazdek w skali pięciogwiazdkowej.

I jeszcze recenzja wg. mojego taty: nowy album to nic nowego… I to jest właśnie najcudowniejsze.

Siobhan

Greenland Whalefishers „Loboville”

Nie jest to debiut, aczkolwiek to pierwszy materiał Norwegów, który pojawił się w szerszej dystrybucji. Album jest doskonałym przykładem na to jak na korzeniu The Pogues można wznieść własną odnogę i nie narazić się na stylistyczny plagiat.
Autorem wszystkich piosenek jest wokalista Arvid Grov, w trzech kompozycjach wspomagali go koledzy z zespołu. Piosenki brzmią świeżo, oprócz rasowego punkfolkowego wokalu Arvida mamy też znacznie delikatniejszy śpiew Agnes Slollevoll. Większość z nich brzmi jakby napisano je dla The Pogues, są też jednak fragmenty nietypowe, choć całość mieści się w konwencji celtyckiego punkfolka.
To doskonały prezent dla fanów takiej muzyki, zwłaszcza w czasach gdy Poguesi skupili się na odcinaniu kuponów od swojej legendy (bez względu na to jak fajne by te kupony byly, to wydawanie kolejnej składanki nie ożywi fanów). Muzyka oscyluje gdzieś pomiędzy klimatami z „Hell’s Ditch” a „If I Should Fall From Grace With God”.
Niekiedy zespołowi udaje się zabrzmieć nieco inaczej, jak np. w „Janes Tragedy”, gdzie mimo „shane’owego” wokalu mamy też sporo autorkich elementów. Kto wie, może zespół powtórzy historię grupy Dolomites i na punkfolkowym drzewie odnajdzie nie tylko własną gałąź, a i osobny szczep z którego powstanie nowa jakość.Jest też kawałek „jIm jAm” pasuje bardziej do Nicka Cave’a niż do Pogues.
Niekiedy można mieć wątpliwości czy nie są to tradycyjne kawałki irlandzkie, Aż dziw bierze z jaką łatwością Norwegowie tworzą typowy irlandzki klimat. Zdarza się że minimalnie korzystają z gotowców, podobnie jak Shane często podkradał tradycyjne melodie. Refren „Magic Town” w paru frazach korzysta z „Auld Lang Syne”, zaś partia instrumentalna w tak samo delikatnym stopniu ociera się o motyw ze „Streams Of Whiskey” znanego zespołu.
Mimo iż lubię wszystkie płyty Pogues, nawet dwie ostatnie, bez Shane’a, to przyznam że na tej płycie brzmi więcej Pogues niż na tych albumach, a nawet więcej niż na solowych płytach MacGowana.

Taclem

Levellers Acoustically with Rev Hammer „Drunk in Public”

Akustyczny bootleg Levellersów wydany przez fan club. Nagrania pochodzą z czterech różnych sesji w angielskich pubach w roku 1997.
Płytę zaczyna „Together All The Way”. Nienajlepszy utwór na początek, zbyt dramatyczny, choć ogólnie świetny. „Robbie Jones”, jak zwykle bardzo fajny, choć w tytule zniknęło mu „Ballad of…”. Śpiewana przez Reva Hammera „California Bound” ładnie współgra z muzyką graną przez Levsów (zwląszcza brawka dla Jona!).
„Boatman” spokojnie transportuje nas w rejony znane z pierwszych albumów zespołu. Następnie mamy jeden z rzadziej wykonywanych na koncertach utworów – „CardBoard Box City”. Mam wrażenie że Mark miał drobne problemy z tekstem. „Healing” – kolejna piosenka w wykonaniu Reva. Rev kokietuje publiczność wesołą gadką o Van Morissonie, a następnie z powodzeniem go parodiuje.
Do starych piosenek wracamy za pomocą „No Change”, jednej z najlepszych piosenek jakie napisali Levellersi. Z kolei „Is This Art?” to kolejny przykład ciekawej akustycznej wersji utworu elektrycznego. „Julie” – bardzo podobnie do oryginału.
„Caledonian Rain” napisane przez Hammera, a potem juz hity Levellersów. Na zakonczenie wiazanka instrumentalna i przebojowe „One Way”.
Warto poszukac, nie jest to z znów tak trudne do zdobycia wydawnictwo.

Taclem

Oyster Band „Deserters”

Zespół Oysterband (znany też jako The Oyster Band) przyzwyczaił swoich fanów do wysokiej jakości produkcji. Albumy tej kapeli przesycone są naprawdę świetnym folk-rockiem, którego swoiste apogeum nastapiło na płycie „Holy Bandits”.
Niefortunnie zaczęłem znajomość z Ostrygami właśnie od najlepszej płyty i na każdym innym albumie czegoś mi brakuje. Na tym np. trochę mało jest zadziornej folkowej przebojowości. Jest tu dużo ciekawych utworów i fajnych aranżacji. Muzyka nie jest jednak tak energetyczna jak mogłaby być. W zamian otrzymujemy nieco ambitniejsze piosenki, jak choćby „We Could Leave Right Now”.
Nie brakuje szybszych numerów, „Elena’s Shoes”, czy „Diamond For A Dime” to świetne kawałki, choć trudno porównywać je choćby do „Road to Santiago”. Należy jednak pamiętać że „Deserters” to płyta starsza.
W piosenkach na „Deserters” niekiedy pojawia się maniera brzmiąca niemal jak nawiązanie do muzyki new romantic. Niestety nie jest to komplement, podobnie jak w przypadku szkockiego Runrig denerwuje mnie taka delikatna naiwność.
Mimo iż nie można powiedzieć że to zła płyta, bo, jak przystało na jeden z najlepszych folk-rockowych bandów angielskich, po prostu nagrać złej płyty nie mogą, to najlepszy wciąż pozostaje „Holly Bandits”.
Za to jest tu piosenka, której mogę słuchać długo i namiętnie – „Fiddle or a Gun”.

Taclem

Steeleye Span „Below the Salt”

Jak przyznają sami muzycy kiedy zaczynali swoją przygodę z folkrockiem istniała tylko jego amerykańska odmiana. The Byrds i The Mamas & Papas były na szczytach list przebojów. W 1967 w Wielkiej Brytanii pojawiło się Fairport Convention, a w 1970 Steeleye Span (założone m.in. przez Ashleya Hutchingsa, ex-członka Fairport). Ten drugi zespół od razu skoncentrował się na typowo brytyjskiej muzyce. Podstawą był angielski folk z niewielką dozą utworów irlandzkich i szkockich.

„Below The Salt” to pierwszy album nagrany bez Ashleya (który w tym czasie formował The Albion Country Band), jednak zdumiewająco dobry. Nad całością zespołu wyraźnie dominuje Maddy Prior, wykonująca większość partii wokalnych na płycie. Właściwie wszystkie utwory są tradycyjne, zespół „wykopał” je z prywatnych zbiorów m.in. Billego Bartle’a i Ewana McColla. Muzycznie jest to folkrock zawierający rozwiązania harmoniczne charakterystyczne dla Steeleye. Mamy tu partie skrzypiec przeplatające się z przesterowaną gitarą elektryczną, skoczne partie grane na ludowych instrumentach przy wtórze basu i perkusji. Z utworów wyróżniłbym przede wszystkim „Spottes Cow”, wesołą piosenkę z Norfolk, oraz „Royal Forester”, której zapis pochodzi z 1293 roku. W bardzo dobrym stylu zrobiono aranżację (a capella) łacińskiej kolendy „Gaudete”, niestety dyskredytuje ją nieco angielski akcent. Płyta urzeka nie tylko doborem materiału, ale przede wszystkim aranżacjami i wykonaniem. W jednej chwili mamy muzykę ludową, po chwili doskonałą partię elektrycznej gitary, czy wspaniały śpiew Maddy. Mimo użycia rockowych środków wyrazu dominuje stylistyka średniowiecza, czytelna również w warstwie tekstowej. Jest to niewątpliwie płyta warta polecenia i nie wacham się stwierdzić, że jedna z lepszych w dyskografii zespołu.

Taclem

Wolfstone „Unleashed”

Wolfstone to doskonały przykład tzw. celtyckiego rocka. Zespół nie stroni ani od orkiestrowych brzmień, ani od tradycyjnej muzyki. Niekiedy można uznać że zapuszcza się w rejony art-rockowe.
Debiutancki album „Unleashed” daje nam niezłe pojęcie o tym co zespół grał na początku swej muzycznej kariery.
Płyta jest nieco dziwna, niepokojąca. Otwiera ją urocza piosenka „Cleveland Park”, przechodząca w tanecznego jiga. Jednak o klimacie całości krążka decydują pejzaże klawiszowe. Zbliżają one muzykę Wolfstone do… new romantic. Nie mamy tu co prawda charakterystycznego beatu, ale wlaśnie w takie rejony zdają się oscylować zainteresowania muzyków. Sprawia to że piosenka np. „The Silver Spear” wydaje się być bardzo mistyczna, eteryczna. Można się zastanawiać, czy inspiracją dla brzmienia Wolfstone nie była muzyka new age.
Niestety nie najlepiej wypadają wczesne autorskie kompozycje Wolfstone, takie jak „Song for Yesterday”, czy „A Hard Heart”. Razi nieco ich monotonnia, zwłaszcza wokalista Ivan Drever stara się momentami oddać swoim śpiewem zbyt wiele uczuć. Wolfstone zbliża się wówczas w rejony penetrowane przez grupe Runrig. Pamiętać jednak należy że to debiutancki album szkockiej formacji, a kolejne, bardziej dojrzałe albumy skutecznie rekompensują niedoskonałość debiutu.

Taclem

Beyond The Fields „Home”

Pierwszy z dwóch singli Beyond The Fields jakie dostałem nosi tytuł „Home”. Ta szwajcarska kapela specjalizuje się w autorskiej folk-rockowej muzyce celtyckiej. Mimo że wszystkie kompozycje są autorstwa lidera grupy – Andre Bolliera, to słychać w nich wyraźnie folkowe nawiązania.
Piosenka „Home” to granie zbliżone nieco do stylistyki The Levellers. Mamy tu dość ciężko brzmiący bas i mandolinę wygrywającą w tle skoczną melodyjkę. Wokal Bolliera też kojarzyć się może właśnie z taką folk-rockową stylistyką.
Piosenką „Nothin` to Say” grupa udowadnia, że gdyby tylko chcieli mogliby też zaistnieć na listach przebojów.
Ballada „Any Time” wprowadza trochę niepokojący nastrój. Wciaż blisko stad do punk-folkowców z Brighton, ale też np. do niemieckiego Across The Border.
Jak już wspomniałem trochę tu The Levellers, a nawet trochę The Waterboys, ale nie zabrakło miejsca dla Beyond The Fields, a to chyba najważniejsze.

Rafał Chojnacki

Four 2 The Bar „Four 2 The Bar”

Niemiecka formacja Four 2 The Bar prezentuje muzykę z pogranicza folku, akustycznego rocka i popu. Grają współczesne kompozycje, niekiedy można odnieść wrażenie że nie obce są im takie kapele jak The Waterboys, czy Hothouse Flowers. Niewątpliwy jest też wpływ wyknawców, po których piosenki grupa sięgnęła. Wśród przeróbek znajduje się choćby piosenka „Got To Get You Into My Life” spółki autorskiej Lennon/McCartney.

W Polsce piosenki takie, jakie wykonuje grupa Four 2 The Bar zakwalifikowalibyśmy pewnie do poezji śpiewanej. Tymczasem sami widzą w sobie zespół folkowy, tak też postrzegają ich zachodni krytycy. Myślę że u nas po prostu zbyt wiele rzeczy dzieli się na poszczególne podgrupy.

Four 2 The Bar znajdzie sobie pewnie zwolenników w naszej „Krainie łagodności”, trzebaby tylko zadbać o odpowiednią promocjętej grupy.

Taclem

Steve Lalor „Airs on the Acoustic Guitar”

Tej płycie od początku do końca przyświecała wizja, która pchnęła starego folkowaca po zmierzenie się z celtyckim materiałem twarzą w twarz. Tylko Steve i jego gitary. Żadnych dadatkowych partii muzycznych, żadnych gości, wokali – nic z tych rzeczy.
Są tu utworki grane oryginalnie na skrzypcach, dudach, harfach i całej masie innych instrumentów. Steve zaaranżował je wszystkie na gitarę akustyczną. Ciekawie to brzmi, giedy w podobnej stylistyce mamy tu zagrany szkocki marsz („El Alamein”), utwór szkockiego skrzypka Johnny`ego Cunninghama („The Wedding”), wioślarską pieśń („Mingulay”) i utwór Jana Sebastiana Bacha („Sheep May Safely Gaze”).
Dobrze też brzmią w takiej aranżacji melodie takie jak „Midnight Walker” Davy`ego Spillane`a, „Sheebeg and Sheemore” Thurlogha O`Carolana, czy szkockie
Jak przystało na udany eksperyment, jest to płyta ciekawa, do której warto czasem wrócić.

Taclem

Page 168 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén