Trzecia płyta zespołu ukazuje się w momencie, kiedy Stonehenge jest jedną z najczęściej koncertujących grup folkowych w Polsce. Czy mają więc wystarczająco dużo czasu na układanie nowych wiązanek instrumentalnych? Na nowe aranże? Rzućmy okiem na ta płytę i zobaczmy co tam mamy.
Przede wszystkim mamy dwie nowości – polskie tytuły i piosenki. O ile na koncertach lider zespołu – Arek Wąsik – czasem coś zaśpiewa, o tyle poprzednie dwie płyty Stonehenge`ów były czysto instrumentalne. Na płytę zaproszono natomiast Wojciecha Dudzińskiego, z zespołu Ryczące Dwudziestki, by swym niskim, ciepłym głosem zaśpiewał dwie piosenki.
Na początek jednak mamy wesołą, pogodną melodię „W cztery strony świata”. Zapowiada ona klimaty rodem z kart powieści fantasy, bardzo popularne u naszych zachodnich i południowych sąsiadów, u nas rzadko grane. Po takim wstępie trafiamy pod strzechy karczmy – może się ona nazywać np. „Żółty owoc”. W karczmie – jak to w karczmie – mieszają się różne wpływy. Mamy podniosły wstęp i melodię, która z jednej strony jest na pewno celtycka, ale zagrana jakoś tak inaczej.
Melodie zebrane w całość, jako „Celtic Express” kojarzą się z kolei z graniem spod znaku „Riverdance”. Podejrzewam, że utwór ten pokochają wszyscy fani zespołu, zwłaszcza ci, którzy lubią tańczyć w celtyckich rytmach.
W „Tańcu gigantów” wracamy do bardziej dostojnych rytmów. Jest rzeczywiście coś na kształt marsza olbrzymów, jednocześnie ciężkiego ale na swój sposób ulotnego. Z kolei „Wokół Chieftains” nasycony jest delikatną elektroniką i rockową motoryką. Mimo, że tytuł nawiązuje sto klasycznych The Chieftains, to mamy tu raczej do czynienia z czymś bliższym celtyckiemu rockowi.
Utwór „Kaskady” z delikatnym duetem mandoliny i skrzypiec wprowadza nam łagodniejszy klimat. Można na chwilę odpocząć po harcach. Pewnie ciekawiej brzmiałaby zamiast mandoliny np. harfa celtycka, ale nie wymagajmy zbyt wiele, w końcu nie za wielu w Polsce harfistów.
„Droga do Clare”, to pierwsza ze wspomnianych już dwóch piosenek. Autorem oryginału jest Ralph McTell, twórca kultowej piosenki brytyjskich folkowców – „Streets of London”. Polski tekst napisała Monika Szwaja, szczecińska pisarka, zaprzyjaźniona z zespołem. Piosenka ta to dla mnie rewelacja. Może zespół powinien czasem zapraszać Wojciecha Dudzińskiego na koncerty? Po piosence mamy powrót do klimatów instrumentalnych. „Przemijanie” kojarzy się nieco ze stylistyką Mike`a Oldfielda z okresu jego płyty „Voyager”.
Druga folkowa piosenka na płycie „Celtic Express”, to „Ostatni dzień jarmarku”. Celtycko-rockowa ballada, bardzo fajnie zaśpiewana, z dobrym tekstem… Cóż tu więcej pisać? Zdecydowanie obie piosenki to duży plus płyty.
Pod intrygującym tytułem „Czarny ląd” kryje się celtycka melodia, okraszona rytmami charakterystycznymi dla muzyki calypso. Mam nadzieję, iż nie oznacza to, że w najbliższym czasie Stonehenge zechcą przenieść się muzycznie na stałe w Karaiby. Chyba nie, skoro zaraz potem serwują nam utwór taki, jak „Zawierucha dla ucha”. Jest on chyba najbliższy temu co zespół grał do tej pory. W sumie trochę bliżej mu chyba nawet do pierwszej płyty, różnicą jest chyba tylko perkusja.
Zespół zapowiadał, że takiej płyty jeszcze w Polsce nikt nie nagrał. Pod wieloma względami jest to racja. Zastosowano tu sporo różnych efektów, połączono wpływy wielu stylów, jednym słowem – nieźle namieszano. Przyznać trzeba, że „Celtic Express” od poprzednich płyt wiele różni. Zastanawiam się jednak, czy koncertowe oblicze zespołu również się zmieni? A jeśli tak, to jak zareaguje na to publiczność?
„Auld Lang Syne” to zawsze dobre zakończenie. Wreszcie możemy się tu nasłuchać dud, widocznych na okładce. Jeśli chodzi o aranżację, to znów mamy to coś z Oldfielda, pewnie to przez tą gitarę. Tak czy owak zakończenie doskonale pasuje do płyty.
Ale koncerty pozostawmy już ocenie tych, którzy będą ich słuchać, a my skupmy się na ocenie tego albumu, niewątpliwie innego od poprzednich. Widać, że zespół próbuje oderwać się od swego starego brzmienia. Nie wiem, czy romans z klawiszami to najlepsze rozwiązanie, ale faktem jest, że jest to krok na nowej drodze. Brzmią przestrzennie, czasem niemal w klimatach zbliżonych do szkockiego zespołu Runrig. Widać, że pozbywają się brzemienia typowo knajpianego.
Pozostaje nam czekać na wspomniane koncerty i kolejną płytę. Mam nadzieję, że nagrają wcześniej, niż za cztery lata.
Page 170 of 285
Sasiedzi, to zespół ze sceny szantowej, który świadomie dąży muzycznie w kierunku celtyckiej muzyki folkowej. „Wrócić do Derry” to ich debiutancka płyta. Znalazły się tu głównie utwory dobrze znane z sąsiedzkich koncertów.
Na pierwszy ogień poszedł „Szkuner z Cotentin”, można powiedzieć, że to jedna z wizytówek stylu grupy, która łączy folkowe granie z pomysłami zaczerpniętymi z tzw. śląskiej sceny szantowej. Objawia się to przede wszystkim partiami Pawła Pleskacza, który intonuje często w tle wokalne pochody basowe. Z jednej strony jest to element, który wiele osób kojarzy z młodą gliwicką ekipą, z drugiej jednak dla folkowego słuchacza jest to nieco dziwne. Przyznam szczerze, że miałem nadzieję iż w studio Sąsiedzi z tych basów zrezygnują, na korzyść zwykłego basowego wokalu w tle. „Szkuner z Cotentin” uświadomił mi jednak, że tak się nie stało. Cóż, może miał to być ukłon w kierunku tej właśnie części słuchaczy, którym taki zabieg się podoba. Sama piosenka, to polska wersja utworu francuskiego i słychać to wyraźnie w melodii, ciekawie skądinąd zagranej.
Drugi utwór – „Gorzołka folk” – to autorska kompozycja Dominiki Płonki, flecistki zespołu, nawiązująca nieco do klimatów francuskich, kojarząca się może również nieco z muzyką barokową. Całość zagrana tu jest w stylistyce nieco `karczemnej` kojarzącej się z instrumentalnymi utworami grupy Blackmore`s Night.
Piosenka „Pique la baleine” to folkowa piosenka stylizowana na francuską szantę, również spolonizowana przez Sąsiadów. Mimo, że sam utwór ma mniej przebojowy charakter, niż „Szkuner…”, to zagrano go znacznie ciekawiej, lekko, po prostu bardzo fajnie.
Tytułowa piosenka, czyli „Wrócić do Derry” zabiera nas z kontynentu do Irlandii. Rafał Krzysztoń, autor większości tekstów zespołu, napisał polską wersję tej piosenki, z jednaj strony dostosowując ją do potrzeb zespołu, z drugiej zaś zachowując nieco buntowniczy charakter oryginału. Nie mam wątpliwości, że na dzień dzisiejszy to jedna z najciekawszych piosenek Sąsiadów.
„Powrót”, to autorska kompozycja dwóch członków zespołu – Rafała Krzysztonia (tekst) i Jakuba Owczarka (muzyka). Podobnie jak w utworze Dominiki mamy tu do czynienia z inspiracją klimatami kojarzącymi się z folkowymi melodiami francuskimi, czy też może bretońskimi. Trzeba przyznać, że to udany utwór, choć można się czasem zastanowić, czy nie dałoby się czegoś ciekawszego zrobić z gitarą, która od początku do końca gra jak zapętlona. Szkoda, że zabrakło troszkę pomysłu na bardziej urozmaiconą aranżację.
Drugi utwór instrumentalny, to „Kogut Bażant”, oparty na tradycyjnej muzyce. Co prawda sam tytuł kojarzy mi się bardzo miło – z czeskim piwem, utwór nie nawiązuje jednak do muzyki ludowej zza naszej południowej granicy. Znów mamy tu wykonanie kojarzące się nieco z muzyką dawną.
„Kubański szlak” to cover, piosenkę spopularyzował jakiś czas temu zespół EKT Gdynia i od tego czasu zadomowiła się ona na scenie szantowej. Oryginalnym wykonawcą tej piosenki była przed laty grupa Nijak. W wersji Sąsiadów „Kubański szlak” stał się jakby bardziej folkowy, trzeba przyznać, że to bardzo udana stylizacja.
Kolejna autorska piosenka, inspirowana irlandzką muzyką „Alice Gray” powtarza grzech z pierwszej piosenki – pojawia się tu opisywany wcześniej wokalny bas. O ile można to uznać za kwestię stylistyczną, to już powtórzenie sie problemu z gitarą – wspomniany przy „Powrocie” – nieco drażni.
Oparty na tradycyjnej melodii „Marynarz królewskiej floty” to kolejny ciekawy utwór. Prawdopodobnie spowodowane jest to ciekawym pomysłem na aranż. Tu gitara, mimo, że dość prosta – nie razi. Również partie instrumentalne brzmią bardzo selektywnie. Zdecydowanie jest to jedna z moich ulubionych piosenek na tej płycie.
Ukoronowaniem romansu Sąsiadów z francuskimi piosenkami jest „Tourdion”, znany taniec z kraju Moliera. Pięknie wyśpiewany w wersji oryginalnej stanowi swoisty hołd dla tamtejszego folku. Szybsza część instrumentalna sugeruje, że wcześniejsze porównania do Blackmore`s Night nie są bezpodstawne – przecież tamta grupa na tą samą melodię śpiewa piosenkę „Play Minstrel Play”. W wersji studyjnej partie fletu grał z nimi rewelacyjny Ian Anderson. Dominika Płonka nie pokusiła się niestety o podobną ekwilibrystykę instrumentalną. Ale i tak utwór należy zaliczyć do udanych.
„Panna z Amsterdamu” to znów Sąsiedzi po autorsku. Melodia kojarzyć się może częściowo z tradycyjnymi szantami, częściowo ze współczesnymi piosenkami żeglarskimi. Po raz kolejny gitarze zdarza się zastępować bodhran. Gdyby grupa grała bez instrumentów rytmicznych można byłoby to zrozumieć. Druga część wydaje się być zagrana jakby ciekawiej, ale nie jest to jeszcze to, co można by z tej piosenki zrobić. Mam wrażenie, że nieco zmarnowano tu całkiem niezłą piosenkę. Szkoda.
Wstęp do „Sjaracule” jest niemal magiczny. Kojarzy się ze starymi, natchnionymi nagraniami grupy Open Folk. Później tempo troszkę się podkręca, ale wciąż zostajemy w magicznym kręgu folkowych nutek. Zarówno tytuł, jak i tekst we wkładce jest nieco improwizowany, w każdym razie źródłem tej piosenki jest utwór „Schiarazula marazula”, autorstwa Giorgio Mainerio i Domenico Zanniera, włoskich klasyków XVI wieku.
Ostatnie dwa utwory na płycie, to „Rzucić cumy” i „A hej a ho”. Obie piosenki – co jest nieco zaskakujące – odbiegają nieco od reszty materiału. Są to współczesne piosenki żeglarskie, pierwsza jest nieco stylizowana, ale słychać w niej, że korzenie tkwią tu raczej w piosenkach turystycznych, niż w poetyce folkowej. Drugi utwór poddano podobnej obróbce – „A hej a ho” to na wskroś współczesna piosenka.
Zastanawiam się, czy oceniać Sąsiadów jak debiutantów, czy jak profesjonalną kapelę, którą powoli się stają? Jako debiutanci wypadają bardzo dobrze, wpadki o których pisałem można zrzucić na karb błędów młodości. Ale jeśli mielibyśmy spojrzeć na nich poważniej (grają prawie cztery lata), to warto byłoby jeszcze nad niektórymi utworami posiedzieć. Przede wszystkim nie ma zasady, która mówi, że utwór trzeba grać na wszystkim od początku do końca. Trzeba czasem trochę pokombinować, uspokoić, nie zawsze trzeba grać szybko. A że potrafią zagrać jak trzeba udowodnili tu kilka razy.
Brak tu nieco opanowania, wierzę, że przyjdzie ono z czasem, bo młodzi muzycy są bardzo skromni i z tego co mi wiadomo chłoną wszelkie, zwłaszcza krytyczne opinie.
Mam więc nadzieję, że po niezłym debiucie Sąsiedzi uraczą nas za jakiś czas drugą, znacznie dojrzalszą płytą.
Informacja o ukazaniu się płyty zespołu Samhain bardzo mnie zaskoczyła i dodam, że było to zaskoczenie miłe. Jurek Rogacki, szef Joter Music musiał naprawdę sprawnie działać w tej kwestii, bo płyta pojawiła się krótko po doskonale przyjętym występie lubelskich folkowców na festiwalu „Shanties 2005” w Krakowie.
Samhain nie są zespołem szantowym, to kapela, dla której „maritime folk”, to po prostu jedna z dróg do poznania tradycyjnej muzyki z Irlandii i Szkocji. Śpiewają też rebel songi, grają sporo tańców i mają własne, bardzo dobre aranżacje. To ostatnie jest tu chyba najważniejsze, gdyż gdyby nie to, nad albumem „Folk! Jamboree” zaciążyłoby dość typowe Widmo Pierwszej Płyty. Jak wiadomo na taki album zwykle wybiera się najlepsze kawałki z repertuaru koncertowego. Dlatego też sporo tu dość już ogranych standardów, takich, jak „Star of the County Down”, czy „Ye Jacobites”. Wydawać by się mogło, że trudno z nich coś nowego wycisnąć. Nic bardziej mylnego! Aranżacje i świeżość wykonania Samhainów dają tym utworom nowe życie.
Lublinianie doskonale odnajdują się w nurcie morskim muzyki folkowej. Ich wykonania „Wop! Jamboree” i „Bonnie Ship the Diamond”, to najlepsze utwory na płycie. Nie tylko nogi przy nich same skaczą, ale jeszcze jest czego posłuchać.
Zespołowi nieobcy również nurt rebeliancki. Dwie pieśni Roberta Burnsa, narodowego poety Szkotów mają w sobie wszystko to, co stanowi o duchu Górzystej Krainy. Jedna jest ostrym, wojennym zawołaniem, druga zaś ballada, która snuje się pięknie jak mgła w górskich dolinach…
Nieco inną sprawą jest tu realizacja nagrań. Czasem słuchając zwłaszcza utworów instrumentalnych, mam wrażenie, że całość nagrano mało selektywnie. Nie wiem, czy to kwestia pośpiechu, czy też po prostu wciąż mamy mało fachowców od nagrywania akustycznie grających kapel. Tak czy owak czasem jest tu trochę za „tłoczno”, przez co giną pewne smaczki, a pogłosy wcale tego nie poprawiają.
Zastanawiacie się pewnie, czy warto polecić taką płytę? Oczywiście, że tak! Powiem więcej, warto ją kupić. A to choćby dlatego, że tak kreatywnie grających zespołów jak Samhain mamy niewiele. Dlatego trzeba ich wesprzeć, a ja już zacieram sobie ręce na myśl o drugiej płycie, na której będą musieli udowodnić swoją klasę.
Mini-album „In Lichter Farbe Steht Der Wald”, to płyta zapowiadająca drugi duży album projektu Helium Vola, zatytułowany „Liod”. Trochę długa ta zapowiedź, bo ponad trzydziestominutowa.
Helium Vola, to projekt Ernsta Horna, na co dzień muzyka elektro-gotyckiej formacji Deine Lakaien. Współtworzył on też kultowa grupę Qntal, której brzmienie łączyło folk z muzyką dawną.
Helium Vola to z kolei ekipa neo-medievalna. W ciągu trzydziestu minut zdążyli mnie uraczyć zarówno brzmieniami nawiązującymi do muzyki dawnej, klasycznej, balladami jak i elektronicznymi beatami. Co ciekawsze taka mieszanka zdaje się mieć liczne grono zwolenników.
Tytułowy utwór jest najlepszym studium kontrastów, gdyż przedstawiono go zarówno w natchnionej wersji, jak i w elektronicznej. Doskonale widać tam różnice w podejściu do obu wersji.
Teksty piosenek są w języku niemieckim lub po łacinie, co oddaje w jakiś sposób ducha średniowiecza. Mam jednak wrażenie, że wszystkie te utwory dużo lepiej sprawdziłyby się w konwencji grupy takiej, jak Qntal, niż w wersjach, które mamy tutaj.
Zespół Folkcorn zaskoczył mnie swoją dojrzałością muzyczną. Holenderskie i flamandzkie melodie i pieśni po prostu mnie zachwyciły. „Jan de Mulder” to doskonały album folkowy.
Akustyczne brzmienia, piękne ballady, skoczne tańce i głos Jitze Kopinga, to najciekawsze zestawienie muzyczne, jakie słyszałem w ostatnich miesiącach.
Folkcorn inspirują się ludowymi pieśniami, ale sporo w nich nawiązań do dawnej muzyki flamandzkiej. Część z prezentowanych tu melodii przechodziła z ojca na syna, były śpiewane zarówno w tawernach, jak i na dworach. Dodatkowo znalazła się tu moja ulubiona melodia z tamtego regionu – „Blauw garen en koperdraad”.
Właściwie płytę ta można polecić każdemu, kto choć trochę lubuje się w folkowej muzyce.
Belgowie nagrywający muzykę celtycką w Dublinie? Brzmi to dziwnie, ale faktem jest, że spora część tych nagrań została zarejestrowana właśnie tam.
Grupa Black Velvet na swym debiutanckim albumie „Is a Barnacle a Ship?” serwuje nam tradycyjnie zagrane celtyckie dźwięki. Powiecie, że wszystko to już było? Cóż, trudno nie przyznać Wam racji.
Black Velvet grają jednak bardzo dobrze i chwalę sobie tą płytę. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Belgowie nie ściągają z nikogo. Próbują grać tak, jak lubią i dobrze im to wychodzi. Owszem pobrzmiewają tu echa klasycznych wykonań, ale z drugiej strony wszystko jest dobrze przearanżowane. Nie ma jednak mowy o braku szacunku dla tradycji. Co to, to nie.
Eogan Quinn, jedyny Irlandczyk w składzie nagrywającym ta płytę, jest niezłym wokalistą. Wspiera go Jan Van den Eeden, ze swym nieco bardziej rubasznym głosem. Dzięki tym dwóm wokalom mamy większą różnorodność. Moim ulubionym utworem z tej płyty stała się mniej znana piosenka „The Town of Ballybay”.
Jak na większości płyt z muzyką celtycką tak i tu mamy coś do potańczenia.
Całość jest również zespołową pamiątką, właśnie z pobytu na Zielonej Wyspie.
Pomysł na zespół powstał w pewien majowy dzień 2003 roku, na zielonej trawce i przy piwku.
Ktoś przyniósł gitarę, ktos wydrukowany tekst „Dirty Old Town”, kogoś rzuciła kobieta, ktoś fałszywie zaintonował i wreszcie ktoś z połamana gitara wracał zygzakiem do domu. Za oficjalną datę powstania przyjąć jednak należy dzień 15 lipca 2003 kiedy z premedytacją kupiliśmy akustyczna gitarę basową i rozpoczęliśmy próby. Pierwotne instrumentarium składało się z banja tenorowego, mandoliny, akordeonu, tin whistla, gitary akustycznej, perkusji, bodhranu i basu.
W kwietniu 2004 do składu trafia skrzypaczka Natalia Rula, którą w sierpniu zastępuje Jacek Piekarski. Wyrzucamy również perkusję, mandolinę i banjo na rzecz low whistla i irish bouzouki. Gitarę przestrajamy do DADGAD.
Z ważniejszych występów, które przytrafiły się nam przez 2 lata istnienia wymienić należy: Piknik Europejski (maj 2004 Międzyzdroje), Otwarcie „Galerii Bezdomnej” (Lipiec 2004 Świnoujście), I Konkurs Muzyki Celtyckiej (sierpień 2004 Wolin)
Jeżeli chodzi o nasze brzmienie i inspiracje to na dzień dzisiejszy przypominamy być może wczesne The Bothy Band. Oprócz tego śpiewamy w klimatach średniowiecznych tolkienowskie wiersze i własne teksty
Obecny skład:
Jacek Andrzejewski – śpiew, low & penny whistles, akordeon klawiszowy
Jacek Piekarski – fiddle, łyżki, gitara basowa
Marek Piguła – śpiew, irish bouzouki
Marcin Grulkowski – gitara akustyczna
Bartek Miętkiewicz „Tosiak” – bodhran
GreenWood w Internecie www.greenwood.pl
Fińsko-norweska formacja Frigg prezentuje nam współczesno-tradycyjną mieszankę muzyki folkowej. Pięcioro z siedmiorga muzyków gra tu na skrzypcach, więc dla wielbicieli tego typu skandynawskiego grania, będzie to prawdziwa uczta.
Od otwierającego płytę „Meltaus” po zamykający „Eraana Kauniina Paivana” mamy do czynienia z doskonale wyważoną muzyka. Z jednej strony wszystko jest tu akustyczne i bardzo tradycyjne, z drugiej zaś melodie podano tak, żeby mógł ich słuchać nawet nie przyzwyczajony do takich brzmień odbiorca.
Są też smaczki, jak np. nawiązania do country w melodii „Cross-country”, oczywiście również brzmiącej skandynawsko.
Łatwo wpaść w pułapkę zastawioną przez Frigg. Zanim się obejrzałem płyta kręciła się w odtwarzaczu już trzeci raz.
Ten album kończy ponoć definitywnie karierę norweskiej grupy Einherjer. Przez 11 lat zarejestrowali cztery płyty i dwie EP-ki. Ich muzyka to skrzyżowanie skandynawskiego folku z heavy metalem, a niekiedy nawet z jeszcze cięższymi dźwiękami.
Viking metal – bo tak zwykle określano ich muzykę – w wersji Einherjera, to granie z jednej strony ciężkie i mroczne, z drugiej niekiedy rubaszne i wesołe. Niestety jakiś czas przed nagraniem płyty „Odin Owns Ye All” zabrakło w składzie charakterystycznego wokalisty zespołu – Ragnara Viksa, Jego miejsce zajął dotychczasowy gitarzysta – Frode Glesnes. Prawdopodobnie miał on też więcej do powiedzenia w kwestiach brzmieniowych, bo na kolejnych płytach sporo jest popisów solowych tego muzyka. Niestety, o ile instrumentalistą jest on dobrym, o tyle wokalistą miernym. Brakuje tu siły tubalnego głosu, tak potrzebnego w viking metalu.
Nie wiem, co sprawiło, że zespół się rozpadł, może kłopoty personalne. Szkoda jednak, że na koniec zostawił nie najlepszą płytę. „Bolt” nie ma już tej ikry, co choćby na „Odin Owns Ye All”, pierwszej płycie z Frode w roli wokalisty.
Carlos jest hiszpańskim lirnikiem. Jego repertuar, to przede wszystkim tradycyjne melodie z jego okolic, w większości bardzo stare. Na płycie „Lyra Mendicorum” wspierają go zaprzyjaźnieni muzycy, grający również na ciekawych instrumentach, takich jak: dudy gaita, nickelharpa czy saz.
Lyra mendicorum to odpowiednik naszej liry dziadowskiej, jeśli chodzi o styl grania. Carlos Beceiro stworzył jednak grupę, która brzmi jak cały zespół muzykantów. Z muzyki i śpiewów tej grupy przebijają melodie z czasów wędrownych truwerów i trup muzykantów przemierzających zachodnią Europę.
Nie da się ukryć, że przemycono tu gdzieniegdzie elementy celtyckiego grania rodem z Galicji, ale są to niewielkie smaczki. Całość jest głębiej zakorzeniona w muzyce dawnej.
Bardzo ciekawe są piosenki, które na płycie śpiewa Lucia Martinez. Nie spodziewałem się takich utworów na płycie lirnika.
Całość jest pozycją gównie dla miłośników muzyki z Półwyspu Iberyjskiego (m.in. cantigi) i muzyki dawnej. Dla pozostałych słuchaczy pewnie też coś by się znalazło, ale tego już musicie poszukać sami.
