„Platform” to najbardziej znana płyta francuskiego muzyka. Alain Amouyal skomponował ją z myślą o muzykoterapii. Jednak sprawuje się ona całkiem nieźle również w oderwaniu od funkcji użytkowych.
Pojawiają się tu nawiązania do muzyki etnicznej, choć nie ma ich zbyt wiele. Jeśli jednak chcecie wypocząć przy muzyce, to płyta idealna. Jeśli zaś drażnią Was instrumentalne pasaże – unikajcie jej jak ognia.
Kategoria: Recenzje (Page 99 of 214)
Atlántica to celtycka kapela z Cantabrii. Grają więc hiszpańską muzykę celtycką, nie stroniąc czasem od subtelnych wycieczek do innych krain.
W ogólnym zarysie przypominają brzmieniem inną hiszpańską grupę – Felpeyu, jednak niektóre pomysły mają zupełnie inne. Tak jest np. z zaproszeniem dziecięcego chóru do nagrania „Mi Tierra”,
O tym, że są tu utwory irlandzkie nie trzeba nikogo informować, widać to już po spisie tytułów. Bardziej zaciekawiła mnie w tym zestawie obecność włoskiej „Taranteli”. Co ciekawe jest ona zagrana tak, jak pozostałe utwory, nie zmieniono ani instrumentarium, ani technik grania. Od asturyjskich tańców odróżnia się więc głownie rytmem i melodią, ale nie wykonaniem.
Zastanawiam się, czy coś łączy piosenkę „Tacon Punta” z angielską „New York Girls”. Jeśli tak, to mamy ciekawe połączenie, jeśli nie to niesamowitą zbieżność tematów.
Atlántica to kapela interesująca, choć nie powala na kolana swoim kunsztem. Mimo, że są tu ciekawe utwory, to całość albumu nie jest najłatwiejsza w odbiorze. Mam wrażenie, że zawiodły nieco proporcje między klimatycznym, a żywszym graniem.
Bardzo zaskakująca płyta włoskiej grupy. Przede wszystkim swietne wrażenie robi wydanie książkowe. Spora książka z kieszonką na płytę i informacje w trzech językach, na dodatek naprawde ładnie jezt to wszystko poskładane.
A sama płyta. Równie zaskakująca. Zaczyna się od opowieści i gregoriańskiego śpiewu przy wtórze liry. Później dostajemy piosenkę, która mogłaby pochodzić z nowego albumu Malicorne, gdyby oczywiście zespół ten zainspirował się nagle nie Bretanią, a folklorem północno-wschodnich Włoch.
Klimaty na płycie zmieniają się, ale nawet ktoś nieobeznany z brzmieniem grupy Calicanto szybko poradzi sobie z wyodrębnieniem części wspólnej, charakterystycznej dla tej grupy. Nic dziwnego, jeśli się weźmie pod uwagę, że to jedenasta płyta Włochów, to mieli sporo czasu na wyrobienie sobie rozpoznawalnego brzmienia.
Na „Isole senza mar” mamy sporo rozmaitych nawiązań. Są rzeczy bardzo etniczne (choć zaaranżowane odpowiednio) i stosunkowo współczesne. Główny trzon inspiracji muzycznej stanowią badania muzykologiczne we Wzgórzach Euganean. Są jednak równiez nawiązania do muzyki dawnej i to nie tylko sakralnej (wspomniany chorał w „La pastora e il lupo”), ale również dworskiej i tej pisanej przez trubadurów. Teksty odwołują sięz kolei czasem do Francesco Petrarki, Pearcy Shelley`a.
Za pierwszym razem słuchałem tego albumu na raty, ale okazuje się, że to spory błąd. Dopiero w całości płyta nabiera barw.
Wokalne world music w wykonaniu pań z Coco`s Lunch, to przykład na to, że kobiety potrafią ciekawie śpiewać zespołowo. Nie brak tu oczywiście wokalnych popisów wokalistek, ale wszystko przebiega w odpowiednim porządku. Jeśli lubicie mieszanie ze sobą różnych rytmów i tradycji, to ta płyta z pewnością Was uwiedzie, choćby piękną pieśnią „Thulele Mama Ya”, w której akcenty zuluskie łączą się z jazzem.
Nie tylko jazz może do tego albumu przyciągnąć słuchaczy na co dzień nie obcujących z folkiem. Są tu elementy soulu, popu i R&B. Podejrzewam więc, że zadowoleni będą raczej fani Stinga, czy „Graceland” Paula Simona, niż prawdziwi miłośnicy folku.
Dan Gibson, to facet, który masowo produkuje new age`owe płyty, okraszone dźwiękami natury, mające nas skłonić do rozważań nad harmonią świata. Może nieco przesadzam, ale tak go generalnie odbieram. Już sam fakt, ze podpisuje swoje płyty jest jakimś wyróżnikiem, bo w takiej muzyce dominują produkcje pół-anonimowe. Gibson natomiast to wyrobnik, ale z pierwszej ligi.
Na jego płytach znajdziemy różne style muzyczne, na szczęście są one gromadzone osobno. Są więc albumy jazzowe, klasyczne (np. fortepianowe), ilustracyjne, czy też folkowe. „Echoes in the Glen” to płyta z muzyka celtycką.
Znajdują się tu instrumentalne melodie, w których dominuje brzmienie fletów i irlandzkich dud. Pojawia się też harfa, akordeon, mandolina, gitara, bouzouki i dudy szkockie. Niby wszystko wygląda jak na normalnej folkowej płycie. Co jednak różni ten album? Dźwięki natury. Pełno tu ptaszków, szumu drzew i śpiewających w tle strumyków.
Dan doskonale spełnił się tu w roli producenta, aranżera i klawiszowca. Zebrał niezłych muzyków i powstał w ten sposób bardzo dobry produkt. Produkt, bo trudno tu mówić o artyzmie. Mimo to jednak słucha się tego albumu ze sporą przyjemnością. Może tylko tych ptaszków za dużo.
Gdyby istniał grunge-folk, to pochodząca z Seattle grupa The Bad Things należałaby do klasyki tego nurtu. W swojej muzyce łączą oni bowiem undergroundowy, knajpiany sound z muzyką cygańska, klezmerską z folkowymi balladami, które swoje korzenie mają w hillbilly. Dekadencki, może nawet nieco apokaliptyczny nastrój prezentowanych piosenek kojarzyć może czasem z Tomem Waitsem, w innych zaś momentach z Kultem w repertuarze z „Taty Kazika”.
Są ty różne rytmy, zwykle dość proste, żeby nie powiedzieć prostackie, ale taki właśnie, dobrze dopracowany kicz jest wizytówką zespołu. Czasem, jak w „Drinking My Devils Away” zespół zbliża się nieco do pijackich klimatów The Pogues. Innym razem proponuje nam polkę, zagraną jakby na zabawie w strażackiej remizie pojawił się zespół złożony z nieboszczyków. Ostro przerysowane, mroczne klimaty to kolejny element wyróżniający zespół na tle innych folk-rockowych kapel. Pod tym względem bliżej im raczej do klimatów horror-rockowcy, czy też psychobilly. Same tematy oscylują jednak wokół bardziej folkowych melodii. Ma to miejsce zwłaszcza w przypadku standardów, takich, jak „Long Black Train” czy „Ochi Chyornie (Dark Eyes)”. Ten ostatni utwór, to oczywiście słynne „Oczi cziornyje”.
Bad Things to kapela dla miłośników folk-rocka, ze szczególnym tych, którym nieobce klimaty Nicka Cave`a.
Amerykanie z Emerald Rose mocno podkreślają swój etos zespołu związanego ze sceną muzyki pogańskiej. Sami wykonują akustyczny celtycki folk-rock. Na tej płycie odeszli jednak trochę od takiego grania, na korzyść własnych kompozycji, jedynie inspirowanych celtyckimi brzmieniami.
Inspiracje mitologią i literaturą fantasy, to podstawa tekstów, które piszą. Na tej płycie znalazło się kilka kawałków znanych juz z innych aranżacji. Całość jednak jest podporządkowana bardziej pogańskim klimatom (poprzednia płyta skupiała się raczej na celtyckich korzeniach).
Co by nie mówić o całej przybudówce ideologicznej, to Emerald Rose grają po prostu niezłą muzykę. I choćby dlatego warto śledzić ich kolejne płyty.
Pierwsza płyta amerykańskiego tria St. James`s Gate nagrana została na żywo w jednym z pubów w Portland. Większość repertuaru grupy to folkowe standardy, zarówno te tradycyjne, jak i współczesne.
W takim składzie można zagrać fajnie, ale raczej nie odkrywczo. „Whiskey In the Jar”, „Star of the County Down” czy „Finnegan`s Wake” odgrzewano już setki razy. Nie zmienia to fakty, że St. Jamesom idzie całkiem nieźle, przede wszystkim grają z humorem. Spodobała mi się zapowiedź ostatniej z wymienionych piosenek, gdzie Cronin Tierney pyta publiczność czy czytali książkę, a jego zespołowy kolega, Griff Ocker wspomina że jest lepsza od piosenki.
Ciekawie wychodzą współczesne utwory, takie, jak „Ride On”, „Fisherman`s Blues” czy „If I Should Fall From Grace With God”. Najlepsza jest jednak piosenka, to „Cesky Krumlov”, świetna opowieść o pobycie Irlandczyków w Czechach. Polecam tą nostalgiczna piosnkę zarówno miłośnikom celtyckich ballad, jak i piękna czeskich miast i zamków.
Oj zaskoczył mnie ten zespół. Owszem, spodziewałem się folk-rockowego grania, ale nie na aż tak dobrym poziomie. Nie mam pojęcia jak to się stało, że Hambawenah nie wypłynęła wcześniej na szerokie wody.
Aluzja o wodach jest o tyle na miejscu, że jest to grupa, która poprzez własne aranżacje piosenek flisackich stała się jedną z ciekawostek rynku szantowego. Moim zdaniem zasługują jednak na znacznie szerszą prezentację.
Prezentowane tu demo, to wybór nagrań z koncertu, zdarza się więc czasem, że nie wszystko brzmi na nich tak, jak muzycy by sobie tego życzyli. Jednak nawet biorąc to pod uwagę, mamy do czynienia z bardzo sympatycznym, świetnie zagranym i zaśpiewanym materiałem.
Już otwierający stawkę utwór „Byśki” stawia słuchacza na baczność. Wiele się tu dzieje – warto posłuchać. Później mamy mieszankę znanych i mniej znanych piosenek, z których większość ma w sobie coś takiego, co z miejsca kwalifikuje utwór jako hit – czy to ze względu na pomysł, czy też sam dobór materiału.
Hambawenah, to nie tylko dobrze zagrana muzyka, ale również świetne, czytelne wokale. To spory atut, bo na rodzimej folkowej scenie niewiele grup tak dobrze śpiewa.
Duet Shannan Sullivan i Bruce Burton twierdzi, że grają celtyckiego folk-rocka. Owszem, ich muzyka ma sporo tzw. drive`u, ale to wciąż stricte akustyczne granie, ot takie do pubu. Na pewno nie folk-rock.
Shannan ma ładny głos, co udowadnia w piosence „Sweet Thames Flow Softly”. Niestety pozostałe dwie piosenki śpiewa Bruce, a z jego głosem nie jest za dobrze. Ot taki sobie pubowy przeciętniak. W naszym kraju też takich nie brakuje.
Płyta niczym nie zaskakuje, a pięć zawartych na niej utworów potrafi… znużyć. Nie jest to kompletna beznadzieja, ale raczej odradzam.
