Na pierwszy rzut oka okładka wygląda, jak byśmy mieli do czynienia z kolejną z setek płyt irlandzkimi pieśniami rebelianckimi. Owszem, są tu również takowe, ale niemal wszystkie nowiutkie i świeżutkie.
Na początek jednak mamy flet i klawisze, robiące klimat jak z filmu „Braveheart”. To tylko intro, już w chwilę później mamy ostrą, celtycko-rockową jazdę. Nie jest to jednak typowo nowoczesne granie, a raczej coś co kojarzyć się może z Fairport Convention. Słychać nawiązania do rocka z lat 70-tych, na dodatek Tommy całkiem nieźle śpiewa.
Wykonawca nie tylko sam napisał niemal wszystkie piosenki, to jeszcze nagrał większość ścieżek. Trzeba przyznać, ze dobrze sobie poradził. Najciekawsze jednak na płycie są piosenki. Wszystkie brzmią, jakby miały niemal sto lat, wpadają w ucho i łatwo można by uznać je za tradycyjne.
Czasem zdarza się, ze nieco dziwnie brzmi tu połączenie instrumentów klawiszowych i programowanej perkusji z folk-rockowym graniem, ale generalnie nie przeszkadza to w odbiorze płyty.
Przyznam, że jestem tym albumem nieco zaskoczony, pewnie jeszcze nie raz do niego wrócę.
Kategoria: Recenzje (Page 96 of 214)
Dobre, folk-rockowe granie, z odrobiną jazzu. Sami nazywają swoje granie celtycką muzyką progresywną. Coś w tym jest, bo pierwiastka rockowego nikt Bretończykom nie odmówi. Z drugiej strony daleko im do łupanki, jaką prezentują niektóre kapele reprezentujące ten nurt. Mimo, że również sięgają czasem po irlandczyznę, robią to ze znacznie większym wyczuciem, niż większość folk-rockowców.
Z kolei nawet głęboko osadzone w tradycji „Fulor ar Roc`h” brzmi tu nowocześnie, a jednocześnie akceptowalnie dla miłośników tradycji. Tornaod nie gubią charakterystycznych rytmów, nie wtłaczają też kultury ludowej tam, gdzie jej nie czują. Sporo na tej płycie niesamowitych fragmentów, gdzie sekcja nieco się wycisza, milknie też, lub cichnie elektryczna gitara i wówczas nie mamy wątpliwości, że graj tu muzycy z pierwszej ligi. Wspomagają ich zresztą członkowie innych kapel, takich jak Clandestine czy Jazz Nurse.
Tornaod to propozycja nie tylko dla znawców sceny celtyckiej, ale również dla tych, którzy z takim graniem dopiero się zaznajamiają. Dzięki płycie „Orin” dowiedzą się bowiem jak można zagrać ambitnie, ale z polotem.
Korzenie tego duetu tkwią w grupach takich, jak Muckle Flugga, czy Serious Kitchen. Vicki Swan jest znaną dzudziarką, używającą szkockich small pipes, gra też na flecie. Z kolei Jonny Dyer to gitarzysta, który czasem grywa też na irlandzkim low whistle.
Jego gitara świetnie podkłada akordy pod solową grę lub śpiew. Słychać to we wszystkich utworach, ale najbardziej podobała mi się jego gra w takich, jak „The Trooper and the Maid”, „Seven Little Gypsies” czy „Scatter Pipes”. Dudy Vicki, to również pierwsza liga.
Jonny okazał się również bardzo ciekawym wokalistą. Odpowiada on też w większości za aranżacje, jest więc ważnym twórcą sukcesu grupy. Czemu piszę o sukcesie? „Scatter Pipes”, to świetny materiał i wierzę, że uda im się tą płytą sporo namieszać w folkowym światku.
Dzięki uprzejmości Vicki nasz portal otrzymał ten materiał przed oficjalną premierą.
Ostre, bardzo zdecydowane folk-rockowe, czasem nawet folk-metalowe granie, to coś, co niemiecka grupa Volkstrott prezentuje nam niemal od pierwszych dźwięków. Trzeba przyznać, że to świetna muzyka na przebudzenie.
Niemcy nie dają nam jednoznacznych sygnałów jakie kręgi etniczne najbardziej ich inspirują. Być może dlatego, że ta EP-ka, to tylko kilka kawałków. Wystarczająco dużo, żebym stwierdził, że takie granie mi się podoba i w sumie dość mało, jak na muzykę tak niejednoznaczną i trudną do prostego sklasyfikowania.
W kolejce na recenzje czeka już jednak kolejna płytka tej grupy, wtedy pewnie będę już mógł napisać o niej więcej. A póki co wracam do świetnego „Sühnenfest”, które działa jak kubeł wody wylany na zaspaną głowę i do „Sühnenfest”, które łączy w sobie piękno gotyckiego rocka z folkowymi skrzypcami.
The Wells Family to kapela bluegrassowa z elementami gospel. Pochodzą z Północnej Karoliny. Rzeczywiście są rodziną, w grupie grają Sara, Eden, Gary, Debi i Jade Wells.
Kompozycje pojawiające się na płycie, to w połowie utwory Debi, a w połowie współczesne piosenki, autorstwa innych wykonawców.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to wokale, nawiązujące zarówno do muzyki gospel, jak i do tradycyjnego amerykańskiego śpiewania. Kobiecy chórek brzmi świetnie. Zespół gra również bardzo fajnie. Słychać tu tchnienie prawdziwego bluegrassu.
Piosenki takie, jak „I Feel the Blues Movin` In” czy „Sandy Ridge”, to utwory, dla których warto tego albumu poszukać. Nie jest on może tak ciekawy i różnorodny, jak płyty gwiazd bluegrassu, ale i tak brzmi dość dobrze.
Ciekawie brzmi też „Talk About Suffering”, jedyna tradycyjna piosenka w tym zestawie. Gdybym zaś miał wskazywać co mi się nie podobało, byłaby to walczykowata ballada „Are the Roses Not Blooming”. Niezbyt odpowiada mi taka niemal biesiadna stylistyka. Reszta płyty jest natomiast całkiem fajna, a przykładem dobrej ballady dla równowagi może być np. „You`ll Never Be the Sun”.
Whisky Priests to dziś już klasycy wyspiarskiego folk-rocka. Charakterystyczny, tubalny wokal Gary`ego Millera sprawia, że nagrań tej grupy nie sposób pomylić z innymi zespołami.
„Bleeding Sketches” to jednak płyta dość nietypowa. Wszystkie teksty nagrane na tej płycie powstały w głowie angielskiego poety – Keitha Armstronga. Recytuje on też fragmenty swoich wierszy przy akompaniamencie zespołu. Wszystkie melodie napisał Gary, a zespół w ciekawy sposób je interpretuje. Cóż więc to jest? Folk-rockowa poezja śpiewana?
Część utworów dotyczy ciężkiego życia górników w Północnej Anglii, jest też coś o futbolu, imprezach i miłości. Folk-rockowa, czy może czasem nawet punk-folkowa poetyka The Whisky Priests pasuje do takiej tematyki, jak żadna inna.
Są tu nawiązania do miejskich, ludowych ballad („Success Road”), znalazłoby się też coś dla naszych rodzimych miłośników pieśni morskich („My Father Worked on Ships”), a nawet brzmienia mogące się kojarzyć z The Pogues („Mother, Waiting”). W gruncie rzeczy każdy miłośnik folk-rocka znajdzie coś dla siebie.
Studyjne nagrania, które brzmią jak wspaniały koncert. Takie założenie przyświecało powstaniu tej płyty i udało się je zrealizować. Już rozpoczynający płytę folk-rockowy wałek „Ranting Lads” pokazuje nam, że będzie ostro i do przodu. Właściwie to album punk-folkowy, taki trochę w stylu The Pogues.
Połowa lat 90-tych, to chyba najlepszy okres w historii zespołu, nic więc dziwnego, że na „Life`s Tapestry” znalazły się jedne z najlepszych piosenek Gary`ego Millera. „Favourite Sons”, „Silver For The Bairn” czy „Ranting Lads” to moim zdaniem utwpry, które warto zapamiętac.
Inne utwory, jak „Legacy Of The Lionheart” czy „He`s Still My Son” mogłyby się znaleźć choćby w repertuarze Fairport Convention.
Jeśli znacie tą kapelę, to właściwie niczym Was tym razem nie zaskoczą, może poza faktem, że to świetna płyta. Jeśli nie, to obok albumów koncertowych „Life`s Tapestry” jest jednym z krążków, od których można zacząć przygodę z The Whisky Priests.
Z tego, co pamiętam, to grupa Zgórmysyny jeszcze kilka lat temu była odkryciem licznych festiwali piosenki turystycznej i studenckiej. A teraz są już jedną z lepiej rozpoznawanych grup tej sceny. Zasługą są niewątpliwie świetne piosenki, których większość pisze Tomasz Jarmużewski. Nie mniejsza jest jednak zasługa wokalistki zespołu – Oli Kazimierczyk, zwanej Zgórjacórką.
Mimo, że materiał z tej płyty to głównie (z dwoma wyjątkami) utwory zarejestrowane na festiwalu Yapa, to jakość jest niezła, a wykonania robią bardzo dobre wrażenie.
Oprócz autorskich piosenek mamy tu dwa „utwory zasłyszane” („Takie małe wniebowzięcie” i „Tatrzańskie wiersze”). Tak to już jest z dobrymi piosenkami, które gdzieś czasem się usłyszy i nie można ich dopasować do znanych nam wykonawców.
Jest tu też regularny cover, piosenka „Sielanka o domu” zespołu Wolna Grupa Bukowina, zagrana na koniec koncertu. Przyznam, że to świetny hołd złożony przez grupę Zgórmysyny tym, którzy byli przed nimi.
Bonusowe utwory, zarejestrowane w studio, pokazują nam, że grupa ta daje sobie radę nie tylko na scenach. Piosenki „Jak okiem sięgnąć” i „Złotym szlakiem” wyglądają jak zajawka studyjnej płyty tej grupy. Mam nadzieję, że dostaniemy ja już niedługo.
Wokale, czasem instrumenty perkusyjne, jakiś flet i okaryna. Oto, co potrzeba do nagrania płyty takiej, jak „Invisible Rhythm”. Najważniejsze jednak są wokale. Zespół Coco`s Lunch przyzwyczaił nas już do dobrych płyt, na których repertuar folkowy z całego niemal świata wykonywany jest a cappella.
W przypadku „Invisible Rhythm” z kompozycjami autorskimi, choć stylizowanymi (w doskonały sposób!) na brzmienia ludowe. Niezwykły kunszt wykonawczy członkiń Coco`s Lunch idzie w tym przypadku w parze ze zdolnościami kompozytorskimi.
Mamy tu przekrój przez różne klimaty, choć większość rytmów kojarzyć się może z Afryką, to raczej z różnymi jej regionami. Czasem coś przywodzi nam z kolei na myśl daleki wschód…
Niewątpliwym atutem płyty jest jej niesamowita transowość. Nawet jeśli ktoś nie jest fanem etnicznych brzmień, to kompozycje Coco`s Lunch mogą mu przypaść do gustu, zwłaszcza, że „Invisible Rhythm” to w mojej opinii najlepsza płyta zespołu.
Norweski FolkPort gra celtyckiego rock z odrobiną innych naleciałością i trzeba przyznać, że robi to bardzo sprawnie. Co ciekawe swoje utwory piszą sami, czasem wspierając się np. tekstem tradycyjnej piosenki.
EP-ka „Come Away”, to tylko sześć utworów. Pierwszy z nich – „City Lights” – ma w sobie klimat lekkiego, akustycznego rocka, podbarwionego nieco folkową melodyjką. Z kolei „It`s Good To see You” jest taneczną melodią, nawiązującą nieco do brzmień muzyki dawnej, oczywiście również w folk-rockowej aranżacji.
Utwór „To His Love” to folkowa ballada, nieco w stylu Fairport Convention, podobnie jak „Still Waiting”, z pięknym solowym pasażem. Nieco żywszym utworem okazuje się być „A Walk In The Highlands”.
Kończąca utwór kompozycja „Fiddler`s Green”, to wesołe granie wykorzystujące tekst znanej rybackiej ballady. To ostatnie nagranie nie należy może do najlepszych, ale generalnie odbiór norweskiej grupy jest bardzo pozytywny.
