Grupa Doxie Chicks, dowodzona przez Rillian Rauchbach, to amerykański kwartet, w którym pwystępują cztery niewiasty pirackich strojach. Rubaszny humor i marynarskie pieśni – to właśnie ich świat.
Po spektakularnym sukcesie filmu „Piraci z Karaibów” zespoły takie jak ten mają sporo pracy. Nic dziwnego, że niektóre z nich stają się niesłychanie popularne. Piratki z zespołu Rillian to doświadczone muzykantki, które doskonale radzą sobie nie tylko z typowo morskim graniem, ale i z irlandzkim folkiem. Dowodem może tu być tawerniana wersja „O’Neill’s March” i „Gravelwalk”.
Polski słuchacz znajdzie tu sporo melodii, które już zna, ale nie wszystkie zostały odkryte przez nasze rodzime kapele. To cenna informacja, może ktoś się o te utwory pokusi. Zanim jednak przystapicie do tłumaczeń, pamiętajcie, że część dodatkowych tekstów jest tu autorstwa Rillian.
Surowo brzmiący „Sam’s Gone Away”, balladowy „Billy Bones” czy ostry „Rowdy Soul” – to doskonałe matariały do opracowania.
Jesli dodamy do tego ciekawie zaśpiewane „The Jolly Rovin’ Tar”, „The Dreadnaught” i „Rolling Down to Old Maui” okazuje się, że otrzymujemy całkiem ciekawą płytę.
Doxie Chicks mają swój styl, w ich wokalach jest troszkę soulu, co sprawia, że piesni stają się jakby bardziej miękkie. Być może dlatego okażą się dla niektórych bardziej przystępne, niż surowe wersje tradycyjnych szantowych kapel.
Kategoria: Recenzje (Page 80 of 214)
Čompe to siermiężny momentami nieco ciężkawy w brzmieniu folk-rock rodem ze Słowenii. Momentami przypomina to muzykę Bregoviča z czasów „Undergroundu”. Jest tu ta sama bałkańska nostalgia, jaką potrafili wyczarować członkowie jego Funeral & Wedding Bandu.
Miłośnicy zespołu (a tych w Słowenii nie brakuje) podkreślają związki Čompe z kulturą lumpenproletariatu. I rzeczywiście trzeba przyznać, że knajpiano-meliniarskie skojarzenia przy tej muzyce to pierwsze co rzuca się w uszy. Nawet ckliwe melodie, takie jak „Uvodna” mają w sobie ów charakterystyczny sznyt.
Janeza Škofa, wokalista zespołu musi być bardzo charyzmatyczną postacią, zdaje się bowiem panować doskonale nad składem, a jego głos doskonale dopasowuje się do nastroju utworów.
Ponure, mroczne dźwięki zaczynające album „Die Goldene” grupy In Extremo, to zapowiedź bardziej klimatycznego grania, w którym miało się znaleźć znacznie mniej miejsca na tandetną biesiadę, znaną z niektórych nowszych nagrań tej niemieckiej grupy.
Stare nagrania In Extremo to przede wszystkim transowe brzmienia dud, walczących pierwszeństwo z szałamają i lirą. W różnych utworach proporcje różnie wyglądają. Wśród utworów pojawia się w pewnym momencie nawet znane z nagrań Dead Can Dance „Tourdion”, jednak w wersji In Extremo niezbyt przekonuje.
Niestety wydanie po latach wzbogaconej re-edycji jednego z pierwszych albumów In Extremo niezbyt przekonuje. Muzyka momentami nudzi i w porównaniu z czasami obecnymi po prostu się zestarzała. Szacunek budzi za to odwaga zespołu na zmianę drogi, którą zwiastowała ta płyta.
Dopiero gdy pierwsze takty wyśpiewane przez Loreene McKennitt na jej nowej płycie przebrzmiały z głośników, zdałem sobie sprawę jak bardzo brakowało mi tej pani. Minęło sporo czasu od kiedy miałem okazję słuchać jakichś premierowych nagrań sygnowanych przez tę artystkę.
Płyta „Mask and the Mirror” została przeze mnie osłuchana we wszystkie strony. Jej następczynie – mini album „The Winter Garden” i pełnowymiarowa płyta „The Book of Secrets” – mimo że nie zdobyły u mnie aż takiego uznania jak poprzedniczka, też są już za dobrze znane. Koncertowe wersje uznałem raczej za ciekawostkę, a nawet gdyby stwierdzić, że „Live In Paris And Toronto” to pełnoprawna płyta w dyskografii Loreeny, to od jego premiery i tak minęło już siedem lat. A teraz wreszcie jest. Długo zapowiadany „An Ancient Muse” – album mający nieść ze sobą echa homeryckiej „Odysei”.
Po pięknym „Incantation” pojawia nam się zasadnicza część albumu, którą otwiera transowa kompozycja „The Gates of Istanbul”. W bardzo ciekawie zagrane etniczne brzmienia Wschodu wpleciona jest (obok bębnów) również rockowa perkusja. To nowość na płytach Loreeny. Trzeba jednak przyznać, że ciekawie brzmiąca. Dalej takich nowinek jest mniej, choć sama forma muzyczna albumu jest swego rodzaju nowinką.
Celtowie, których dobrze znamy z poprzednich nagrań tej artystki są tu jedynie epizodem. Pretekstem do muzycznej podróży są właśnie poszukiwania celtyckich śladów od Mongolii, poprzez kraje starożytnych cywilizacji Morza Śródziemnego, po Bizancjum.
Aby dobrze to sobie zobrazować wystarczy wsłuchać się i wyszukać celtyckich motywów w doskonałej kompozycji, jaką jest „Kecharitomene”. Nie zabrakło też czegoś bardziej kojarzącego się z poprzednimi płytami. Taka jest choćby ballada „Penelope`s Song”. Generalnie jednak słychać na nowej płycie spory progres i to zarówno jeśli chodzi o kompozycje, jak i o aranżacje i wykonanie.
Nie ulega wątpliwości, że „An Ancient Muse” to najlepsza z dotychczasowych płyt Loreeny McKennitt.
Rozpoczyna się od eklektycznej mieszanki operowo etnicznej w piosence zatytułowanej „Tribe”. Już ten utwór zapowiada, że nie będziemy mieli do czynienia z muzyką łatwą w odbiorze.
Klasyczny sopran Claudii Florio wprowadza nas w świat muzyki dawnej przeplatającej się z neo-klasycyzmem, neo-folkiem, gotykiem i włoską tradycją folkową. Dzięki temu, że na płycie znalazła się kompozycja „The Wind that Shakes the Barley” Lupercalię zaczęto nazywać włoskim Dead Can Dance. Myślę jednak, że to opinia mylna. Głos Claudii różni się znacząco od Lisy Gerrard, a i sama muzyka włoskiego projektu jest jednak zupełnie inna. Znacznie bardziej odrealniona i oniryczna, niż najbardziej tajemnicze nagrania grupy do której się ich porównuje.
Dla miłośników spokojnej, bardziej poukładanej muzyki płyta „Florilegium” może być nieco zbyt twardym orzechem do zgryzienia.
Piękna kolekcja celtyckich melodii zagranych po mistrzowsku przez amerykańskiego harfistę, Aryeha Frankfurtera. Jego wcześniejsze płyty (m.in. interpretacje utwórów Thurlogha O`Carolana), zdobyły wiele nagród, a sam muzyk jest również cenionym wykładowcą i znawcą celtyckiego grania.
Na płycie „The Morning Dew” znalazły się zarówno tradycyjne melodie, jak i klasyki w postaci „Blind Mary” O`Carolana czy „Sandpit” D.H. MacEacherna.
Już dawno nie słyszałem tak fajnie zagranej tradycyjnej muzyki celtyckiej. Co prawda Glen Road to grupa międzynarodowa, ale ich muzyka przynosi najlepsze możliwe skojarzenia z jednej strony z The Chieftains, z drugiej zaś z zespołami z nurtu coel nua (Lunasa, Solas). Czasem możemy odnieść wrażenie że jesteśmy na kanadyjskim hitchen party, innym zaś razem to jak irlandzkie ceilidh. Wciąż jednak unosi się tu stary duch celtyckiej muzyki. Obecny jest nawet tam gdzie jako autorzy podpisani są członkowie Glen Road.
Na główną postać tego zespołu wyrasta Mike Dugger, charyzmatyczny wokalista, autor kilku pieknych piosenek, doskonale czujący się w świecie tradycyjnych irlandzkich ballad. Obok niego w zespole grają Greg Brown i Turlach Boylan.
„Round the Bend” to album dla miłośników solidnie zagranych tradycyjnych dźwięków. Możliwe że niektóre z tych utworów staną się Waszymi ulubionymi wersjami, mają bowiem wiele uroku.
Piękne muzyczne pasaże, dużo przestrzennych brzmień i odrobina etnicznych naleciałości. Wszystko to podkreślone od czasu do czasu eterycznymi wokalizami. Tak właśnie prezentuje się płyta Suzanny Cani.
„Silver Ship” to piękna płyta, doskonale sposowująca się w atmosferyczne brzmienia world music. Co prawda nie ma tu etnicznych instrumentów, jednak momentami przypomina albumy Enyi czy Loreeny McKennitt.
Wydawnictwo ARC raczy nas tym razem zestawem rosyjskich pieśni cygańskich. Przyznam szczerze, że nie zgłębiałem wcześniej tego tematu i album ten był dla mnie swoistą nowinką.
Talisman to trio grające głównie autorskie kompozycje, inspirowane brzmieniami rosyjskich Cyganów.
Vadim Kulitskij, grający wczesniej w zespole Loyko, to najbardziej doświadczony z muzyków, inni nie ustępują mu jednak swoim kunsztem. Pod względem kompozytorskim rywalizuje z nim w grupie Oleksandr Klimas.
Dobre, bardzo naturalne brzmienie sprawia, że muzyka nie brzmi sztucznie, co przy cygańskim blichtrze czasem się zdarza. Nie pozostaje więc nic innego, jak polecić tą płytę.
„Spielsucht” to EP-ka niemieckiej grupy Volkstrott, znanej mi wcześniej z albumu „Lebenswürdig”. Spodziewałem się więc ostrego, energetycznego folk-rocka i właśnie takie coś otrzymałem.
Berlińczycy bez problemów łączą rockowa, a nawet metalowe i punkowe brzmienie z folkowymi elementami, robiąc to niewiele gorzej od kapel amerykańskich. Momentami Volkstrott zbliża się do innej niemieckiej grupy, robiącej karierę w ciężkim graniu połączonym z etnicznymi brzmieniami. Mówię tu o In Extremo, którego echa możemy znaleźć w „Todeskunst”.
