Album Irlandczyków z North Cregg zaczyna się bardzo ludycznie. Żywiołowe brzmienie starej polki ma nas wprowadzić w klimat dawnych potańcówek. Jednak w pewnym momencie pojawiają sie powoli inne instrumenty i okazuje się, że nie zmieniając stylistyki grania melodii grupa zaczyna nagle frazować jazzowo. Wszystko to jest bardzo delikatne, niemal zmysłowe, a przede wszystkim bardzo ciekawe.
„The Dark Eyed Sailor” to piosenka, któą ja znam z repertuaru Steeleye Span. Szkoci bazowali jednak na wersjii Christy Moore`a. Ta piękna, bardzo nostalgiczna ballada, śpiewana przez Claire-Anne Lynch, to jeden z najciekawszych punktów płyty.
Skoczne melodie taneczne przeplatają się tu z piosenkami. W tych pierwszych dominują dawne klimaty, ale jest też często powiew nowoczesności. Z kolei w tych drugich postawiono głównie na spokojny nastrój. Nawet dość okrótna tematycznie pieśń o Barbarze Allan ubrana jest tu w piękne, muzyczne szatki.
Ciekawie wypada tu też cover. Chodzi o piosenkę „Go Your Way” napisaną przez Annie Briggs, która w wykonaniu North Cregg nabiera nowych barw.
Słychać, że irlandczycy mieli na tą płytę jakiś spójny pomysł i to się chwali. Być może dzięki temu sięgną po ten krązek nie tylko miłośnicy celtyckich brzmień.
Kategoria: Recenzje (Page 75 of 214)
Pochodzący z północnej Portugalii projekt Sangre Cavallum to specyficzna wizja neo-folkowego grania w połączeniu z muzyką ambient i industrialem. Potężne brzmienia instrumentów perkusyjnych, tajemnicze śpiewy, klimatyczne pasaże, a do tego wszystkiego sporo elementów etnicznych – tak właśnie prezentuje się oferta Sangre Cavallum na tej płycie.
Warto jednak zaznaczyć, że projekt ten różni się od innych kapel neo-folkowych. Podstawowa różnica polega moim zdaniem na olbrzymiej dojrzałości muzycznej muzyków. Sporo tu bardzo łagodnego grania, które nie zawsze kojarzy się z neo-folkiem. Czasem nawet można mówić o bardzo jasnych brzmieniach. Wychodzi więc na to że wśród alternatywnych w swej formie kapel neo-folkowych Sangre Cavallum są nonkonformistami.
Zespół doskonale wpisuje się również w panteon gwiazd sceny neopogańskiej. Co ciekawe są świadomi tego co dzieje się również na wschodzie Europy. Słuchając „Pátria Granítica” nietrudno dość do wniosku, że są znacznie bardziej świadomi swoich korzeni, niż grający podobne dźwięki muzycy zza Oceanu.
Czas, gdy anioły uczyły poetów kochać – cóż to za piękny tytuł! Na dodatek wyrażony w śpiewnym języku naszych zachodnich sąsiadów. Telenn Gwad to bowiem kapela z Rosji, która upodobała sobie własną drogę w muzyce celtyckiej.
Flet, gitara, kontrabas i wokal – takie instrumetarium towarzyszy nam na tej płycie. I myiłby się ten, kto sądziłby, że ten minimalizm umniejsza w jakiś sposób geniusz muzyczny zespołu. Wręcz przeciwnie. Oszczędne, ale wciąż piękne granie, to znak rozpoznawczy Telenn Gwad.
Zdarzają się tu fragmenty o ejazzowej strukturze, dominuje jednak spokojne, balladowe granie. Czasem słowiański duch wymyka się muzykom spod kontroli i powstają takie folkowe perełki, jak „Medvyano-Koril`on” – jak dotąd muzykę celtycką w ten sposób grał chyba tylko Kwartet Jorgi.
Rosjanie z Troll Gnyot El nazywają swoją muzykę piwnym folk-rockiem. Z jednej strony rzeczywiście sporo tu pubowych klimatów, świetnych do zabawy. Jednak nie można tu mówić o typowo remizowym graniu, jakiego moglibyśmy się spodziewać po piwnej biesiadzie. Grupa gra już na tyle długo, by mieć ciekawe, własne brzmienie. Składają się na nie inspiracje celtyckie, skandynawskie i rosyjskie, połączone z rockiem, punkiem i metalem.
Świetne kompozycje autorskie, mogące kojarzyć się często z klimatami fantasy, to dziełka doskonale pasujące do piwnej stylistyki z zespołu. Nie darmo patronem zespołu jest troll. Muzyka ta brzmi czasem, jak by była folk-rockiem trolli.
Sporym atutem jest fakt, że w momencie gdy dochodzi do szybszych, bardziej agresywnych partii, niemal stricte metalowych, zespół nie traci swojego uroku. Co prawda metal jest tu raczej spod znaku heavy, a na dodatek cały czas towarzyszą mu folkowe instrumenty, to jednak bywa że jest czasem dość mrocznie. Momentami muzyka Rosjan kojarzyć się może z amerykańskim Tempestem, który w podobny sposób sięga do tradycji.
Mister Sam Bartlett (tak bowiem artysta podpisał się tym razem na płycie) nagrał kolejny album, na którym jego mandolina i tenorowe banjo mają szerokie pole do popisu. Spodziewałem się nagrań zbliżających się bardziej do bluegrass, tymczasem zaskoczyła mnie bardziej folkowa, a czasem nawet celtycka stylistyka, która tu dominuje.
Rozmach z jakim Sam podszedł do tematu budzi mój szacunek. Zaprosił liczne grono muzyków (razem z nim gra na płycie trzynaście osób), ciekawie rozpisał aranżacje i wyszedł obronną ręką z trudnej sztuki opanowania stylistycznego eklektyzmu.
Muzycy zespołów z którymi Sam Bartlett grywa (m.in. The Clayfoot Strutters, Uncle Gizmo, The Sevens i The Reckless Ramblers) dali z siebie wszystko, by zrealizować wizje autora. Dlatego też mamy tu niesamowicie ciekawe partie instrumentalne. Na pierwszy plan (obok Sama oczywiście) wysuwa się spośród nich Christopher Layer, grający na irlandzkich uillean pipes. Trzeba przyznać, że dźwięki tego instrumentu elektryzują.
Autorskie kompozycje Bartletta (a takie wypełniają ten album) plasują się stylistycznie pomiędzy brzmieniami z Nowej Anglii a światem muzyki celtyckiej. Wszystko to podlane jest akustycznym sosem, czymś co za oceanem określa się jako Americana. Przygotowane w ten sposób danie smakuje wyjątkowo dobrze.
Całkiem niedawno recenzowałem tu nową płytę duetu Jeff Berkley i Calman Hart. W porównaniu z „Pocket Change” nieco starsza „Wreck `N Sow” jest odrobinę bardziej bluesowa. Wciąż jednak dominuje na niej lekki, balladowy klimat w konwencji amerykańskiego folku i country.
Obaj panowie to znakomici songwriterzy. W przypadku Jeffa dochodzi czasem do głosu jego indiańskie pochodzenie, co dodaje piosenkom wyjątkowego uroku. Pobrzmiewające od czasu do czasu dylanowskie dźwięki harmonijki sprawiają, że człowiek znów odzyskuje wiarę w proste granie z pozytywnym przesłaniem. Nawet jeśli ta wesołość
Swego czasu animatorzy ruchu country lansowali teorię, że ich piosenki są po prostu śpiewaniem o życiu – dla wszystkich. „Tutaj nikt nie śpiewa o kowbojach”, jak to kiedyś ujął Cezary Makiewicz w słynnym przeboju „Wszystkie drogi prowadzą do Mrągowa”. Myślę, że płyty duetu Barkley Hart mogłyby się stać wzorem dla wszystkich którzy w te hasła wierzą. To muzyka dla wszystkich, na dodatek bardzo fajnie zagrana.
Niemieckie święto Allerseelen to tyle co nasz Dzień Zaduszny – przypada drugiego listopada i jest świętem, kiedy wspominamy wszystkich zmarłych, nie tylko tych świętych. Austriacki zespół który przyjął sobie taką nazwę nie może być zwykłą grupą.
Zalicza się ich w poczet grup neofolkowych, choć sami wolą o swojej muzyce mówić „industrial folklore”. Klimatyczny, nieomal wesoły, a na pewno dość żwawy i przede wszystkim folkowy wstęp do albumu, to próba zmylenia przeciwnika. Później znacznie bardziej eklektycznie. Pojawiają się elementy psycho-folku, rzeczywiście nieco tu industrialnych brzmień, trochę jakby spod znaku grupy Laibach. Płacządze dżwięki skrzypiec, czasem zapętlone („Gondellied”), czasem zaś lekko płynące – to ciekawy atut ze strony Austriaków. Również obecność kompozycji nieco żywszych, niż przeciętne utwory neofolkowe (choćby „Cordon Dorado” czy „Sonne golthi-ade”) to spory atut na korzyść tego albumu.
Myślę, że jeśli uda mi się dotrzeć do poprzednich płyt Allerseelen, to obraz będzie znacznie pełniejszy. Tu spotykam się z pojedynczym albumem formacji która już jakiś czas funkcjonuje w świadomości słuchaczy. To co proponują na „Edelweiss” potrafi przekonać do ich koncepcji. Mimo, że elementy folkowe (obecne w większości kompozycji) są tu tylko szafarzem, to jednak całość sprawia wrażenie przemyślanej kompozycji przestrzennej.
Próbka możliwości angielskiego kwintetu The Clay Faces daje nam odpowiedź na pytanie dokąd zmierza autorski folk-rock na Wyspach. Z płytki wynika, że w kierunku piosenki autorskiej, jednak głęboko osadzonej w tradycyjnych brzmianiach. W tych piosenkach dobrze odnajdą się zarówno miłośnicy Fairport Convention jak i the Whiskey Priests („Will You Come Away With Me?..”). Czasem do głosu dochodzi stare dobre The Pogues („Mississippi is Burning (In This Town)”) czy nawet The Levellers („Love is Bleeding”). Największym zaskoczeniem jest tu osadzony w konwencji westernowej „Whiskey Train”. Brzmi nieco jak pastisz, ale jest najfajniejszym utworem na płycie.
Mimo tak wielu wpływów The Clay Faces zachowują indywidualny charakter swojej muzyki. Wszystko to dlatego, że kompozycje są ciekawe, niebanalne i zagrane z dużą dozą wyobraźni.
Amerykańskie granie w bardzo dobrym stylu – tak pokrótce można by w skrócie opisać materiał nagrany na tej płycie. Jednak tak lakoniczna recenzja krzywdziłaby z pewnością album Jonathana Byrda. Warto więc zaznaczyć, że to album ciekawy i różnorodny. Na dodatek piosenki można nazwać współczesnymi pieśniami morza, większość bowiem dotyczy morskich, lub nadmorskich klimatów.
Ballady takie jak „True Companion”, „I`m So Lost” czy „The River Girl” urzekają poetycką nostalgią i spokojnym, pełnym opanowania wykonaniem.
Z kolei szybsze, bardzo folkowo brzmiące utwory, jak „The Young Slaver” czy „The Sea And The Sky” przynoszą nam kawał dobrze zagranej muzyki do zabawy. Troszkę tu country i bluegrassu, w sam raz by folk zza Oceanu nabrał swego niepowtarzalnego klimatu.
Jonathan Byrd okazuje się świetnym songwriterem w kategorii folk. Posłuchajcie piosenki „I`ve Been Stolen” i oceńcie czy nie brzmi stylowo, jak dawne utwory folkowe. Dużo ludowego mieszania, aczkolwiek w bluegrassowo-jazzującym stylu znajdziemy też w instrumentalnej kompozycji „Gold Coast”.
Nieco psychodelii w rozbudowanej kompozycji „Verdigris” dodaje płytce artystycznego smaku. Po chwili jednak, wraz z utworem „Little Bird” wracamy na folkowe podwórko. Inna wycieczka, to instrumentalny utwór „The New World”, kojarzący się nieco z muzyką ze starego filmu.
Zarówno Byrd, jak i towarzyszący mu w tych nagraniach muzycy, to starzy wyjadacze. Nie powiedzieli jednak ostatniego słowa i mam wrażenie, że jeszcze nie raz przyjdzie mi na dłużej zatrzymac się przy ich płycie. Tak jak przy „The Sea & The Sky”.
Trzynaście piosenek w stylu country i folk z lekkim rockowym wspomaganiem – tak wlaśnie prezentuje się album „Country`s All I`ll Ever Be” nagrany przez Poodle Lynn i jej the Backstage Band. Co ciekawe niemal wszystkie piosenki napisała rodzina: Poodle, jej dwóch synów i córka. To własnie młodsze latorośle artystki tworzą akompaniujący jej zespół. Zdarza się, że matka dopuści ich do głosu, dzięki czemu płyta jest nieco bardziej barwna.
Zawarty na płycie utwór „Squeeze Box” jest kompozycją Pete`a Townsenda, napisaną w czasach gdy przewodził grupie The Who. W tym zestawie cover jednej z czołowych brytyjskich kapel wczesnego rocka. Tu brzmi jakby napisano go dla zespołu grającego country. Inna niespodzianka to ukryta ścieżka zawierająca piosenkę „Mama Don`t Allow” folkowy standard obecny przy wielu odniskach i rodzinnych spotkaniach.
Jest tu kilka piosenek do posłuchania i kilka do zabawy – w tych ostatnich zwykle świetnie brzmią skrzypce. Płyta jest całkiem nieźle wyważona, słucha się jej ze sporą przyjemnością.
