Album „O-re-rre” to druga płyta włoskiego projektu Audiofolk. Wesołe, folk-rockwe granie, może przypaść do gustu miłośnikom takich kapel, jak choćby Folkabbestia czy Modena City Ramblers. Myślę, że mimo nieco lżejszej formuły Audiofolk dałby się umieścić pomiędzy tymi dwoma grupami.
Autorem większości piosenek jest tu Leonardo Giagnorio, choć często zespół przyznaje się do tradycyjnych inspiracji.
Momentami folkowe elementy muzyki zespołu odchodzą na nieco dalszy plan, jednak wszystko warto rozważyć, zanim zdecydujemy, czy płyta ta może znajdować się na półce z folkiem. Sporo tu kompozycji nieco dziwnych.
Faktem jest natomiast, że towarzyszący Leonardowi zespół doskonale daje z tym sobie radę.
To bardzo ładna płyta. Momentami oprócz elementów folk-rocka zespół sięga też po rozwiązania rodem z rocka progresywnego. To ciekawe rozwiązanie, godne polecenia. Podobnie jak cały album.
Kategoria: Recenzje (Page 71 of 214)
Folk, rock, blues, country i odrobina hip-hopu. Czy to możliwe na jednej płycie? Pewnie tak. A w jednym utworze? Pytam nie bez przyczyny – od czegoś takiego zaczyana się „The Cocaine Kid”, utwór otwierający album „This Is The New That”, ostatnią jak dotąd płytę Jonathana Byrda. Co ciekawe brzmi to ciekawie.
Później jest już trochę „normalniej”. Generalnie płyta zawiera sporą porcję amerykańskiego country-folk-rocka, na bardzo dobrym poziomie. Sporo tu poczucia humoru i naprawdę przyzwoitej muzyki.
Zawsze uważałem Mary Chapin Carpenter za jedną z młodych boginek amerykańskiego folku. Pamiętam doskonale piosenki w jej wykonaniu, które emitował kiedyś w radio Wojtek Ossowski. To było coś.
Podchodząc do płyty „Stones In The Road” spodziewałem się nieco bardziej celtyckich dźwięków – takie bowiem znałem z radia. Okazało się że to raczej płyta w nieco innym, bardziej balladowym klimacie. Jednak elementy muzyki celtyckiej oczywiście są – nic dziwnego, producentem jest tu przecież sam wielki Paul Brady.
„Stones In The Road” to przede wszystkim zbiór doskonałych piosenek, choć najbardziej podobają mi się tu ballady, to nie pogardzę czasem czymś ostrzejszym. Dlatego też jest to płyta, do której lubię wracać.
Kolejna płyta Rhondy Vincent zaczyna się ostro, bluegrassowo i tanecznie. Doskonale przycinające banjo, świetny rytm kontrabasu i oczywiście wokal Rhondy, to niewątpliwe atuty „Kentucky Borderline”. Doskonale też brzmi tam skrzypcowe solo. Ten utwór to wizytówka wszystkiego co najlepsze na tym albumie.
Aby chwilę odpocząć od tego tempa artystka serwuje nam balladę „You Can`t Take It With You When You Go”. Za chwilę jednak przyspiesza, by w średnim temppie zaśpiewać nam „One Step Ahead of the Blues”. W każdym z utworów instrumentaliści przypominają nam o swoim kunszcie.
„Caught in the Crossfire” to z kolei piosenka najbliższa folkowych korzeni. Po niej wracamy do szybkiego, świetnego technicznie bluegrassu w „Ridin` the Red Line”.
„Pathway of Teardrops” to ballada dla miłośników starego, radiowego country-popu. W nieco spokojnejszym klimacie jest też utrzymana piosenka „An Old Memory Found Its Way Back”.
Ze wszech miar godnapolecenia jest kolejna folkowa piosenka, tym razem to ballada „Missouri Moon”. Zaraz po niej dostajemy tradycyjno-countrowe „Walking My Lord Up Calvary`s Hill”.
„Fishers of Men” ma swoje korzenie w muzyce gospel. Piękny śpiew a capella z dobrze brzmiacym chórkiem, to skarb, zespół grający i spiewający z Rhondą takim właśnie skarbem jest.
Ostro brzmiące skrzypce we wstępie do „Frankie Belle” wprowadzają nas w klimat wiejskiej zabawy. Jest to jednak tylko melodia, sama aranżacja daleka jest od prostactwa. Po pląsach czas oczywiście na balladę, tym razem to „If Heartaches had Wings”.
Na zakończenie dostajemy jeszcze równie żywiołowy jak wstęp utwór „The Martha White Song”, jednak to bardzo krótki kawałek, kilkadziesąt sekund. Dziwnie więc się ta płyta kończy. Nie umniejsza to jednak doskonałego wrażenia jakie po niej zostaje.
Po raz kolejny trafia do mojego odtwarzacza album z muzyką z Indii. Całkiem niedawno był to Baluji Shrivastav z albumem „Shadow of the Lotus”, zawierającym w większości klasyczne indyjskie ragi grane na sitarze. Tym razem pojawił się inny artysta, Pandit Ronu Majumdar i jego album „Master of the Indian Bansuri”.
Bansuri, to rodzaj poprzecznego fletu, używanego głównie na północy Indii. Flet ten wykonuje się z kawałka bambusa i jet to jeden z najstarszych instrumentów indyjskich.
Mimo że na płycie „Master of the Indian Bansuri” również otrzymujemy ragi (choć nie tylko), to warto zwórócić uwagę na to jak różna jest muzyka Ronu Majumdara, grana na flecie, od Baluji Shrivastava, mistrza sitaru. Doskonale pokazuje to jak dalece można posunąć się w interpretacji muzyki indyjskiej, nie tracąc jednocześnie jej charakeru.
Paul & Margie to duet, który tworzą Paul Espinoza i Margie Butler, na codzień podpory zespołu muzyki celtyckiej Golden Bough. Na tym dwupłytowym albumie wspiera ich z resztą również Florie Brown, skrzypaczka z tej formacji.
Pierwszą z dwuch zaprezentowanych tu płyt otwiera radośnie zagrana pieśń „This Land is Your Land” autorstwa Woody Guthriego. Myśle, że trudno o bardziej zasługującego na tę rolę autora. Guthrie z resztą wraca później jako autor w jeszcze kilku innych piosenkach: „Oklachoma Hills” czy „Pretty Boy Floyd”.
Z kolei tradycyjna „All My Trials”, którą znałem dotąd głównie z wersji Joan Beaz wypadła w wykonaniu Margie równie ciakawie. Podobnie zresztą ma się rzecz z przejmującym wykonaniem pięknej ballady „Motherless Child”.
W przypadku wielu popularnych kompozycji grający tu duet zastosował bardzo oszczędne, czasem nawiązujące do klasyki aranżacje. Tak jest choćby z „Sweet Betsy From Pike”, „City Of New Orleans”, „Stewball”, „500 Miles” czy „Irene Goodnight”.
Są tu co prawda utwory, które nie należą do najlepiej zagranych, jak np. „Prairie Lullaby” Jimmy`ego Rodgersa czy „Freight Train” Elizabeth Cotton ale to zdecydowana mniejszość na tej płycie. Doskonale wyszła za to śpiewana przez Margie ballada Pete`a Seegera „Where Have All The Flowers Gone” i dylanowskie „Don`t Think Twice It`s All Right” śpiewane przez Paula.
Nie zapomniano też o folkowych korzeniach bluesa, stąd na płycie tradycyjne utwory, takie jak „John Henry” „The Rock Island Line” „My Gal” czy „Sportin` Life Blues”.
Spośród utworów, które nie były mi dotąd dobrze znane wyróżniłbym przede wszystkim „Thirsty Boots” Arica Andersona.
Moim zdaniem pomysł na płytę był rewelacyjny. Trochę żałuję, że nie nie nagrał jej cały zespół Golden Bough, ale rzeczywiście nie pasowałaby ona w wielu miejscach do repertuaru tej grupy. Może jednak kiedyś nagrają razem album z amerykańskim folkiem o celtyckich korzeniach. To też byłoby ciekawe.
Muzyka ma to do siebie, że w dobrym wykonaniu potrafi urzec nawet najbardziej sceptycznych słuchaczy. Folkowa grupa Sacambaya De Bolivia na swym albumie „En El Alma De Los Andes” odchodzi od ulicznego grania indiańskich zespołów (które preferują światowe przeboje zagrane `po indiańsku` + „El Condor Pasa”). Są tu za to współczesne kompozycje nawiązujące do tradycyjnych brzmień.
Wyjątkowość płyty „En El Alma De Los Andes” polega właśnie na bardzo autorskim podejściu członków zespołu do muzyki z Boliwii. Są to niewątpliwie fachowcy i ich utwory brzmią, jakby były tradycyjne. Jednak autorski charakter kompozycji sprawia, że nie mamy do czynienia z wyświechtanymi schematami muzycznymi, a po prostu z niezłym folkowym graniem.
Takiej płyty jeszcze nie widziałem. Wegrzy, Celtowie, Grecy, Skandynawowie, Rosjanie i różny Latynosi. Wszystko w jednym worku. Kto odpowiada za tą chaotyczną mieszankę? Wytwornia ARC Music, która w ten, nieco nieporadny sposób, próbowała w 1991 roku zaprezentować swój katalog.
Wrzucenie wszystkiego do jednego worka powoduje, że eklektyzm tej płyty sięga zenitu. Nie wiem czy wiele osób zdierży rosyjską „Kalinkę” zagraną tuż po mrocznej norweskiej piosence. Tuż obok z resztą czają się Dublinersi z jedneym ze znanych „rebel songów”.
Momo że płytę próbowano jakoś poukładac tematycznie, to te dwadzieścia utworów wciąż pozostaje składanką bez jakiejkolwiek myśli przewodniej. Cóż, nie wystarczy wybrać jak leci fajne kawałki z istniejacych płyt. Trzeba czegoś więcej, żeby taka płyta miała sens.
Wydawnictwo ARC Music prezentuje nam drugą już składankę z muzyką etniczną grną na rozmaitych rodzajach instrumentów perkusyjnych. Jeśli congi, table czy inne bębny to Wasz świat, to ta płyta poruszy u Was kilka czułych strun.
Tak jak na poprzedniej płycie, tak i tu mamy do czynienia z przeglądem muzykie z różnych krańców świata. Południowa Afryka, Iran, Burundi czy Karaiby, to tylko niektóe miejsca z których zaczerpnięto znajdujące się tu nagrania.
Oczywiście większość płyty, to utwory, które znajdziemy na innych albumach wykonawców należących do „stajni” ARC Music. Batimbo, Hossam Ramzy czy The Taiko Drummers, to dziś już czołówka wykonawców z kręgów muzyki świata. Jednak obok nich na takich składankach zawsze jest trochę miejsca, żeby zaprezentować mniej znanych wykonawców i choćby przez wzgląd na takie właśnie rarytasy, warto po tę płytę sięgnąć.
Możnaby się czepiać, że nie wszystkie zamieszczone tu piosenki są „from Ireland”, ale mimo że znam ta płytę od lat, to wciąż pozostaje ona jedną z najoryginalniejszych składanek z muzyką irlandzką. Dlatego też nie ma sensu odstraszać Was od niej – wręcz przeciwnie od razu zaznaczam, że warto się nią zainteresować.
Wydana przed laty w Polsce wersja kasetowa miała inną okładkę, tu jadnak załączam oryginalną, aktualnie dostępną.
Ważny w tej płycie jest podtytuł – „Best of Irish Songwriters”. Właśnie on świadczy o oryginalności składanki. Mamy tu bowiem do czynienia z wyborem spośród współczesnych utworów, wykonywanych przez mniej lub bardziej znanych irlandzkich wykonawców. Na pewno największą gwiazdą jest tu Dolores Keane, znana choćby z grupy De Dannan. Jej wykonania takich pieśni jak „Feel It in My Bones” czy „Caledonia”, to ozdoba tej płyty. Ostatnia z tych piosenek jest co prawda napisana przez Szkota, Dougiego MacLeana, jednak nie umniejsza to geniuszu wykonania.
Spośród zespołowych wykonawców wyróżnia się grupa Barrowside z ich wykonaniem „Walking on the Moon”. Wśród piosenek śpiewanych przez ich autorów chciałbym zwrócić uwagę przede wszystkim na „Words and the Bottle” Micka Hanly`ego i „Believing” Kierana Halpina. To jedne z najpiekniejszych folkowych ballad jakie słyszałem.
Mimo że składanka pamięta połowę lat 90-tych, to jednak nie zestarzała się ani trochę.
