Formacja Mischief Brew, założona przez Erika Petersena, znanego punk-rockowca z Filadelfii. Zaispirowany starą sceną folkową spod znaku Woody Guthriego powołał do zycia punk-folkową formację, która łączy w sobie rockowe bałaganiarstwo z celtyckimi korzeniami. Czy jednak aby tylko celtyckimi? To za duże uproszczenie. Zawartość tego albumu świetnie mieści się w określeniu, które Erik sam ukuł na potrzeby prezentacji Mischief Brew. Po prostu grają: „pirate punk, Celtic folk, gypsy swing, devilish jazz, American olde-tyme and country”. I trudno się z tym nie zgodzić.
Jest tu duch The Pogues, ale sporo też brzmień spod znaku amerykańskiego ruchu folkowego lat 60-tych. Posłuchajcie „The Lowly Carpenter”, a zrozumiecie o czym mówię.
Amerykanom daleko do wykonawczego mistrzostwa Anglików z Bellowhead, a jednak właśnie w ich towarzystwie muzyka z płyty „Smash the Window” brzmiałaby najlepiej.
Kategoria: Recenzje (Page 52 of 214)
Takiej muzyki powianno się słuchac z winyli! Pierwszy album duetu Derek i Dorothy Elliott ma w sobie starodawny urok, który uleciałby przy cyfrowej obróbce.
Przejmujące pieśni, takie jak „Jack The Sailor”, „Wassail Song” i „Maria Marten”, to prawdziwa siła tych nagrań.
Ciekawostką jest, że w momentach gry brzmienie rozwija się do pełnego zespołu na skrzypcach gościnnie gra człowiek, który w późniejszych latach stał się legendą sceny folkowej – Nic Jones. Ale nie tylko przez wzgląd na niego warto tego albumu posłuchać. To po prostu ciekawe aranżacje dobrych utworów.
Dziś każdy może sobie posłuchać jak brzmiał pierwszy album raczkującej jeszcze wówczas grupy Clannad. Jednal przez lata ta właśnie płyta spędzała sen z powiek wielu miłośnikom celtyckiego folku znad Wisły. O ile bowiem winylowy longplay raczej nie był u nas w sprzedaży, o tyle późniejsza reedycja na CD (wydana gdzieś na Antypodach) okazała się ze względów logistycznych niemal równie niedostępna. Wiedzieliśmy, że płyta istnieje, ale dla polskiego odbiorcy dyskografia tej irlandzkiej grupy zaczynała się od „Clannad 2”. Dopiero rozwój Internetu pozwolił zapaleńcom dotrzeć do tych nagrań. A dziś można je mieć przy niewielkim wysiłku.
Jak brzmiał zespół Clanand w 1973 roku? W porównaniu z późniejszymi produkcjami jest to muzyka ze wszech miar surowa, w dużej mierze akustyczna i właściwie jednoznacznie folkowa. Są tu oczywiście wpływy współczesne (jak na lata 70-te przystało), jednak wciąż mamy tu do czynienia z młodymi folkowcami. Mimo że swoje pierwsze laury konkursowe (w prestiżowym Letterkenny Folk Festival) zdobyli już w 1970 roku, to w trzy lata później, mimo że byli zespołem dobrze ogranym i sprawnym technicznie, nie rozwinęli jeszcze w pełni niesamowitej wyobraźni muzycznej, z jakiej zasłynęli na późniejszych albumach.
Już sama nazwa grupy Lothlorien nawiązuje do Tolkiena i szerzej patrząc do klimatów fantasy. Jeżeli zestawimy to z muzyką folkową, powinniśmy otrzymać coś na kształt muzyki jaką mogłyby grać elfy w swoich leśnych kryjówkach.
Jednak sam zespół określa swoją muzykę jako „Contemporary Celtic Fusion”. Zgodnie z taką deklaracją powinniśmy oczekiwać współczesnych kompozycji opartych o źródła celtyckie, ze wskazaniem na stylistyczne wycieczki w kierunku innych gatunków muzycznych. Cóż zatem otrzymujemy?
Trzeba przyznać że rzeczywiście coś w tych wszystkich deklaracjach jest. Album „Relics 1993-1997” jest tu o tyle reprezentatywny, że to przekrojowy materiał z trzech pierwszych płyt zespołu. Po wydaniu świetnie przyjętego albumu „Saqi” grupa postanowiła przypomnieć słuchaczom swoje starsze utwory, zwłaszcza że minęło już sporo lat i płyty z pierwszych sesji nie były dostępne.
Dobrze się stało, że ukazał się taki składak. Muzyka ta różni się nieco od obecnego oblicza kapeli. Mniej tu folk-rockowych wycieczek, a więcej magicznych dźwięków. Takie fragmenty płyty, jak wstęp do „Orc Mine” kojarzyć się mogą z graniem grupy Clannad z okresu płyt „Legend” i „Magical Ring”.
Duet Eric i Simon Beaudry to muzycy z Quebecku, grający tamtejszą muzykę folkową. Specyficzny klimat French-Canadian, jaki odnajdujemy na tej płycie, to efekt współpracy z grupą zaprzyjaźnionych muzyków, którzy wnieśli swoje pomysły do autorskiej koncepcji Beaundrych.
Simon Beaudry jest znany również ze współpracy ze świetną grupą folkową Le Vent du Nord. Jego prat Eric, to z kolei uznany autor piosenek, występował m.in. ze słynną grupą La Bottine Souriante. Nic więc dziwnego, że w końcu nagrali wspólny album.
Mamy tu zarówno w pełni rozbudowane zespołowe kompozycje, takie jak świetny folk-rockowy utwór „Le petit soldat”, ale mamy też piękną liryczną balladę „Sur le point de partir”. I nie jest tu ona osamotniona.
Wśród gości wyróżnia się tu przede wszystkim obdarzona słodkim głosem Audray Bordeleau, która dobrze znana jest na kanadyjskiej scenie folkowej. Jej głos dodaje barwy wielu piosenkom.
Album „Le sort des amoureux” nieco mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się tak dobrej płyty, choć podejrzewałem, że czeka mnie coś fajnego. Jest to tymczasem jeden z ciekawszych albumów jakie otrzymałem w ostatnich miesiącach.
„Skarpety z lycry” to nietypowy tytuł dla folkowej płyty, ale taki właśnie obrali sobie Belgowie na swój debiutancki album.
To co się tu dzieje to prawdziwe multikulti w lekko folk-rockowym sosie. Inspiracje z Grecji i ogólnie z Bałkanów, ze Skandynawii, krajów słowiańskich, z Hiszpanii i z Irlandii towarzyszą niderlandzkim pieśniom. Co ciekawe często na przestrzeni jednego utworu mieszają się koncepcje. Tak jest z „Blijf bij mij vannacht”, gdzie mamy do czynienia z holenderską wersją greckiej piosenki. Nawet irlandzki reel („Reel du forgeron”) brzmi tu inaczej. Z kolei stary kawałek z repertuaru The Platters („You always hurt the one You love”) zagrano jak folkowy standard.
Skąd bierze sieta odmienność? Prawdopodobnie z własnego stylu, który udało się Belgom wypracować. Mimo różnych inspiracji płyta brzmi ciekawie i spójnie.
Od lat z ciekawością obserwuję poczynania Michała Żaka, od czasu jego pierwszych celtyckich projektów, do dziś. Kiedy pojawił się w składzie Lautari (moja ówczesna wiedza na temat tego zespołu ograniczała sięwówczas do przesłuchania ciekawej acz nie pasjonującej płyty „Muzica Lautareasca Nova”), koniecznie chciałem posłuchać jak razem brzmi ta grupa. Okazało się że to bardzo ciekawy pomysł, zwłaszcza że wystartowali wówczas z programem „O poszukiwaniach ptaka Azarana”.
Muzyka kręgu kultury bizantyjskiej, przetransponowana przez doświadczenia członków zespołu okazała się tematem bardzo nośnym. Efektem pracy nad tym programem jest właśnie płyta „Azaran”.
Jest to na pewno muzyka ludzi w olbrzymią wyobraźnią. Delikatnie wplatane motywy tradycyjne, współczesne kompozycje autorstwa członków zespołu i niesamowity feeling, który pozwala muzykom na bardzo luźne myślenie o muzyce – to przede wszystkim wielkie atuty Lautari na tej płycie. Słychać tu też nić porozumienia jaką nawiązali muzycy z tradycyjnymi motywami.
Sporo tu jazzu, ale raczej w sposobie myślenia o muzyce, niż w samych dźwiękach. To raczej brzmiania otwartych przestrzeni niż zadymionych klubów.
Można już chyba mówić, że grupa Meritum idzie własną ścieżką wydeptywaną sukcesywnie na etniczno-jazzowym poletku. To ich druga płyta studyjna, a od czasu wydanego w 2004 roku albumu „Meritum” udało im się jeszcze zarejestrować koncertowy singiel (zatytułowany „Live single”), który miał zwiastować nowy materiał.
Muzyka zawarta na płycie to autorskie kompozycje, przy których instrumentaliści sporo się napracowali. Nie znajdziemy tu prostych melodyjek w stylu zwrotka-refren-zwrotka. Są za to zmiany tempa, bart i klimatu. Ciekawie jest też w warstwie tutułowej, co nietrudno zaobserwować na pobliskim spisie.
Ciężko jednoznacznie wskazać na utwory bardziej warte polecenia, choć jako miłośnik etnicznych dźwięków nieco rzadziej słucham awangardowo-jazzowych utworów. Za to w pamięć zapadły mi na pewno takie kompozycje, jak „Świerszcz”, „Leszcz” i „Płaszcz”. Warty uwagi jest na pewno również finałowy „Miszcz”.
Jak już wspomniałem zespół ma swoją ścieżkę. Oby starczyło mu woli i determinacji żeby nią podążać.
Już sama nazwa Village Kollektiv kojarzy nam się ze świetną Kapelą Ze Wsi Warszawa. W tym projekcie możemy usłyszeć niektórych muzyków tej formacji, wspieranych przez przyjaciół. Wnikliwi obserwatorzy zapewne zauważą że część z tych osób grywała już razem w innych projektach, choćby takich jak nieodżałowana Stara Lipa.
Village Kollektiv to pomysł na muzykę świata w XXI-wiecznym stylu. Owszem, elektronika i ludowe śpiewy już od dawna chodzą w parze, ale propozycja VK to coś więcej. O ile bowiem otwierający płytę utwór „Powziwaj ziatrecku” kojarzyć się jeszcze może nieco siermiężną propozycją Grzegorza Ciechowskiego (mowa tu o etniczno-elektronicznym albumie „Oj Da Dana”, sygnowanym przez Grzegorza z Ciechowa), o tyle już od „Wyrzundzaj się” rozpoczynamy jazdę po zupełnie innych torach.
Obecnie Village Kollktiv działa dość prężnie, czego efektem jest pojawienie się jednego utworu na kompilacyjnym albumie inspirowanym popularną grą „Wiedźmin”. Mam nadzieję że nagrany na potrzeby tamtej płyty „Sapphire Waters” okaże się zwiastunem nowej płyty.
Amerykańskie płyty z folkiem są zwykle wrzucane u nas na płyty z muzyką country. Podejrzewam, że jeżeli znajdziemy gdzieś album Bondy’ego, to polscy sprzedawcy już przez zam tytuł i okładkę postawią go koło Johnny’ego Casha. A gdzie ta płyta czułaby się znacznie lepiej? Ano pomiędzy akustycznym Dylanem, folkującym Cave’m i bliższymi folku kapelami z nurtu psychobilly (choćby Ghoultown). Mimo ze to akustyczne granie, to psychodelicznego klimatu tu nie brakuje. Czasem można by powiedzieć, że ta muzyka nabiera niemal klaustrofobicznego klimatu, typowego dla zimnych brzmień neo folku. Ale to rzadkość.
Kim jest ten cały A.A. Bondy? – mógłby ktoś zapytać. Nie mam zielonego pojęcia, wiem tylko że jest Amerykaninem, prawdopodobnie Nowojorczykiem. To wszystko. Ale faktem jest że nagrał płytę brzmiącą trochę jak albumy z lat 60-tych (takie są też jego piosenki). Co prawda jest tu nieco współcześniejszych brzmień, gitarowych dysonansów i temu podobnych rzeczy, ale nawet perkusja gdy już gra, to tak jak za dawnych lat.
To najlepszy indie-folkowy album jaki słyszałem od kilku lat!
