Wyd. Mazurka House
Słuchając pierwszy raz płyty zespołu Madame Neruda doszedłem do wniosku, że to bardzo porządnie skrojona płyta, dokładnie według wzorców wytyczonych lata temu przez kapele takie jak The Dubliners czy The Chieftains. Przynajmniej przez trzy pierwsze utwory wydawało mi się, że mam do czynienia z jedną z licznych kapel, które w brytyjskich lub amerykańskich pubach odgrywają swój repertuar ku uciesze lokalnej publiczności. Okazało się jednak, że moje lenistwo tym razem się opłaciło. Madame Neruda zaskoczyli mnie całkiem solidnie.
Czwarty utwór na liście, „Building up and Tearing England Down”, dał mi już nieco do myślenia. Co prawda kompozycja Dominica Behana znajdowała się już w repertuarze klasyków (The Dubliners), nie należała jednak do najczęściej wykonywanych, niewiele zespołów po nią sięgnęło. Zainteresowało mnie wówczas kim są muzycy. Muszę przyznać, że nieco się zdziwiłem. Eriksson, Johansson czy Modeé to raczej nie są angielskie nazwiska. Okazał się wówczas, że zespół pochodzi z Norwegii, a jego muzyka to rezultat fascynacji irlandzkim graniem. Wkrótce okazało się, że to nie jedyna niespodzianka. Znacznie większą jest tu niemiecka piosenka o antyfaszystowskim wydźwięku, przetłumaczona na angielski. To „Peat Bog Soldiers”, z której pochodzi tytuł płyty. Powstała ona w latach trzydziestych w jednym z niemieckich obozów w których więziono działaczy socjalistycznych. Popularność zdobyła podczas hiszpańskiej wojny domowej, w której niemieccy ochotnicy walczyli po stronie socjalistów.
Dublinersi sięgnęli po tą piosenkę tylko raz, na bardzo rzadkim dziś albumie zatytułowanym „Revolution” wydanym w 1970 roku. Nagrał ją również Pete Seeger, którego lewicowe korzenie znane są wszystkim miłośnikom brytyjskiego grania. To prawdopodobnie z jego wykonania Norwegowie zaczerpnęli inspirację, gdyż niedawno wydano jego zbiór utworów związanych z hiszpańską rewolucją.
„To The Moor” nie jest może płytą rewelacyjna, powalającą słuchacza na kolana. Jest jednak ciekawą propozycją, bardzo urozmaiconą, wartą posłuchania.
Kategoria: Recenzje (Page 46 of 214)
Drugie wydawnictwo warszawskiej grupy Matelot, to zarazem pierwsza pełnowymiarowa płyta tego zespołu. Jak twierdzą sami muzycy jest to podsumowanie pewnego etapu w rozwoju grupy. Dlatego też znalazły się tu również dwa utwory z debiutanckiej EP-ki. „Widzę Cię Tam” i „Ojcze Wietrze” to jedne z najwcześniejszych utworów autorskich w dorobku zespołu.
Kiedy ukazała się zapowiedź tej płyty byłem nieco zaniepokojony terminem jej wydania. Niebezpiecznie zbiegał się on z datą premiery albumu grupy Mordewind, zespołu w którym Paweł Szymiczek, lider Matelota, pełni rolę instrumentalisty, wokalisty i autora części repertuaru. Dlatego też kiedy już zacząłem słuchać jak gra Matelot, próbowałem przede wszystkim zwrócić uwagę na różnice stylistyczne. I przyznam szczerze, że mimo iż sam wokal Pawła jest dość łatwy do rozpoznania, to jednak zarówno niektóre piosenki, jak i sposób ich wykonania różnią się od Mordewindu znacząco.
Pierwsza, z pozoru może mało istotna, ale w rezultacie bardzo ważna dla brzmienia zespołu, to styl gry na perkusji. Zespoły folk-rockowe – a Matelot i Mordewind do takich należą – często lekceważą ten element, przez co muzyka niebezpiecznie zbliża się w kierunku dyskotek w strażackiej remizie. O ile na płycie Mordewindu mamy dobrze brzmiące bębny na których gra Juraj Gergely, o tyle Jarek Piątkowski, perkusista Matelota, daje niesamowity popis selektywnej i konsekwentnej gry we własnym stylu. Obaj muzycy mają jazzowe korzenie, ale brzmią zupełnie inaczej.
Studyjne warunki pozwoliły muzykom Matelota na kilka eksperymentów, dzięki czemu w muzyce pobrzmiewa znacznie więcej instrumentów, niż jest to możliwe do przedstawienia na koncercie. Paweł Szymiczek może jednocześnie grać na dudach i na elektrycznej gitarze, co sprawia, że brzmienie niektórych utworów nabiera niemal punk-folkowego klimatu. Zwłaszcza autorskie utwory instrumentalne zmierzają momentami w tą stronę. Jednak w odróżnieniu od drugiej płyty Mordewindów na albumie Matelota mamy inny instrument prowadzący partie melodyczne. Nie ma tu skrzypiec Marcina Drabika, jest za to świetny akordeon guzikowy Wojtka Polesiaka. To on, obok fletów i dud Pawła odpowiada za folkowy charakter albumu. Czasem zdarza się też, że siada do mniej tradycyjnych instrumentów klawiszowych i tworzy klimatyczne pejzaże w tle piosenek lub wycina ostre partie rodem z organów Hammonda. W balladzie „To była stara drewniana łódź” gra też partie fortepianowe, niemal jak Elton John w słynnym „Candle in the Wind”. Gra Wojtka również charakteryzuje się spora pewnością i zdecydowaniem, cóż takie najwyraźniej są założenia tego zespołu – ma być twardo i mocno, a jednocześnie wszystko to powinno być przemyślane. I chyba rzeczywiście jest, bo grupa zdecydowała z umieszczenia na płycie licznych muzycznych pastiszy, które często pojawiają się na koncertach.
Właściwie o każdej z piosenek można by powiedzieć coś ciekawego, nie ma tu bowiem utworu, który pozostawiłby słuchacza zupełnie obojętnym. Paweł snuje ciekawe opowieści. „Okryty mgłą”, „Harpun”, „Bitwy dzień” czy „Przejście północ-zachód” to piosenki w których zawarto sporą dawkę emocji – zarówno w tekście, jak i w interpretacji. Zwłaszcza ostatni z tych utworów robi bardzo mocne wrażenie, kiedy posłuchamy o czym Paweł śpiewa.
Są tu również utwory, w których do głosu dochodzą znacznie bardziej rockowe, niż folk-rockowe, fascynacje członków zespołu. Tak jest choćby z drapieżną piosenką „Latarnia”, opartą głównie o mocne, gitarowe brzmienie. Trudno jednak po jej wysłuchaniu nie nucić sobie chociaż refrenu o latarni Greifswalder Oie.
To właśnie piosenki są najmocniejszą stroną tej płyty. Nie ma tu ludowych melodii, a jedynie autorskie utwory, często oparte na folkowych harmoniach, ale brzmiące w sposób bardzo swojski i naturalny. To kolejna z różnic jakie moglibyśmy pokazać porównując zespoły, w których gra Paweł – Mordewind świetnie interpretuje również irlandzkie i szkockie utwory folkowe. Do Matelota jednak znacznie bardziej pasuje taki właśnie, autorski repertuar. Być może całość brzmi przez to bardziej surowo, ale jednocześnie spójnie. Matelot po prostu gra swoje. Mam wrażenie, że przy kolejnej płycie nikt już nie będzie próbował porównywać tych dwóch zespołów, choć trzeba przyznać, że to chyba dobrze, że grupy funkcjonują równolegle. Paweł wydaje się być bardzo płodnym twórcą, dlatego też dobrze że grając w dwóch zespołach jest w stanie realizować różne pomysły. Zwłaszcza że muzycy obu grup również wydają się być bardzo kreatywni. Dzięki temu mamy dwa bardzo dobre zespoły zamiast jednego. Czegóż chcieć więcej?
Genticorum, Laura Risk, The McDades czy Matapat to tylko niektróe z zespołów w których praktykował swoją grę Michael Ayles. Na co dzień związany jest z zespołem La Part du Queteux. Jako wokalista i multiinstrumentalista dał się poznać przy bardzo różnych projektach w których interpretował muzykę tradycyjną i tworzył współczesne utwory oparte na folkowych wzorcach. Tym razem przyszła pora na jego solowy album, zatytułowany „Over the Bridge”.
Do nagrania solowej płyty Michael Ayles zaprosił kilku muzyków, zaś sam zagrał na flecie, banjo i skrzypcach. Oczywiście śpiewa tu również wszystkie piosenki.
Znalazły się tu utwory irlandzkie, szkockie, angielskie, amerykański i pochodzące z Quebecku. Do tego wszystkiego dodano odrobinę oryginalnych kompozycji. Sporo tu dobrej, energetycznej muzyki, zwłaszcza w partiach instrumentalnych. Osiągnięto to w dużej mierze za sprawą techniki rejestracji. Michael zaprosił bowiem muzyków do studia i zaczęli tworzyć aranżacje na żywo. Wszystko to rejestrowano, a później wybrano najciekawsze wersje. Rozwiązanie okazało się bardzo dobre, słychać to bowiem studyjną dbałość o szczegóły i koncertowy żywioł.
Mark Gilston to artysta, który stał się specjalistą od nietypowego instrumentu, jaki jest mountain dulcimer, strunowe cymbały, które w Europie są już nieco zapomniane, ale odżyły za to w amerykańskiej. Oprócz nich możemy na płycie Gilstona usłyszeć również cały arsenał etnicznych instrumentów, takich jak whistles, dudy czy koncertina.
„Travels With Dulcimers” to już piąta produkcja w dyskografii amerykańskiego muzyka.
Zarejestrował tu tematy z Anglii, Irlandii, Francji, Szwecji i z Bałkanów. Zdumiewająca jest niesamowita ilość energii jaką ma muzyka Marka. Ważny jest też talent, który powoduje, że płyta oparta o kompozycje z różnych regionów brzmi spójnie.
Gilston oddaje hołd tradycyjnym instrumentom i tradycyjnym brzmieniom, nie zapominając jednak, że żyjemy w XXI wieku i że kompozycje powinny być zaaranżowane w sposób atrakcyjny dla współczesnego słuchacza. Wcale nie potrzeba do tego olbrzymiego instrumentarium czy nowoczesnych środków wyrazu. Wystarczy porządna folkowa realizacja.
Meredith McFadden proponuje nam oryginalne celtyckie pieśni śpiewane w języku gaelic, oraz odrobinę autorskich utworów, wykonanych w stylistyce zbliżonej do tradycyjnego grania. Przewija się tu jednak czasem odrobina mistycznego klimatu rodem z nagrań Loreeny McKennitt czy wczesnego Clannadu.
Podstawowa oryginalność piosenek Meredith McFadden wypływa przede wszystkim z faktu, że część inspiracji muzycznych pochodzi z innego niż celtycki źródła tradycji. Słychać to bowiem korzenie amerykańskie, nawiązania do muzyki Indian.
Meredith dysponuje doskonałym głosem, nic więc nie stoi na przeszkodzie, aby w przyszłości mogła zagrozić pozycji dzisiejszych gwiazd klimatyczno-folkowego grania.
„Sala” to album na którym czaruje nas swoimi piosenkami Mircan Kaya, turecka artystka, uznawana za jedną z najlepszych w swoim regionie artystek w stylu singer/songwriter.
Mircan pochodzi z Gruzji, ale jej muzyka nawiązuje do rozmaitych wpływów, sama zaznacza że inspiruje się tradycjami dawnego Imperium Osmańskiego, zwłaszcza okolicami basenu Morza Czarnego.
Niesamowite jest to, że obok tureckich zaśpiewów pojawia się czasem nagle język angielski. Mircan wybrała nieprzypadkowo bardzo klimatyczne fragmenty wierszy Edgara Allana Poe i Alfreda Tennyson.
Zachodni krytycy zgodnie twierdzą, że gdyby Mircan była mężczyzną, to zrobiłaby ze swoją muzyką zawrotną karierę w świecie world music. Na szczęście my nie musimy się przejmować rolą kobiety w tureckim świecie i możemy chwalić muzykę zawartą na tej płycie.
Węgierska Fonó Records specjalizuje się w wydawaniu nie tylko najbardziej znanych wykonawców z Węgier, ale również w odkrywaniu muzyków bardzo obiecujących, lub czasem po prostu nieco zapomnianych.
Grupa Parno Graszt to kolejna potencjalna gwiazda muzyki romskiej. Pochodzą ze wschodniej części Węgier, a ich nazwa w przekładzie na polski znaczy tyle, co „Biały Koń”.
Oczywiście podstawą repertuaru Parno Graszt są cygańskie pieśni i tańce, jednak to nie wszystko co można w ich graniu usłyszeć. Pomiędzy tanecznymi galopami da się bowiem wysłuchać, że muzykom nie obce są choćby elementy bluesa, czy współczesnego akustycznego grania.
Śpiewają tu o zabawie i pijaństwie, o dziewczynach i chłopcach, ale też o rozstaniu i o miłości, która nie może znaleźć spełnienia. Może to typowe tematy, ale tutaj mamy do czynienia z zespołem, który podaje je w wyjątkowo ognistej konwencji.
Porządnie zagrany bluegrass potrafi zrobić wrażenie nawet na osobach nie przepadających za amerykańskim graniem. Grupa Flexigrass, którą dowodzi tu Pete Wernick, proponuje nam jednak coś więcej, niż tradycyjny bluegrass. Słychać tu wpływy starego rocka, a nawet dixie. Niekiedy pojawiają się też jazzowe smaczki, choć w tym przypadku możemy mówić jedynie o bardzo tradycyjnie (żeby nie powiedzieć „folkowo” pojmowanym jazzie).
Wzbogacenie brzmienia kapeli o nietypowe dla tej muzyki instrumenty (klarnet, wibrafon) dodaje smaczków i sprawia, że album „What The” staje się nie lada ciekawostką.
Kolejny atut, to niesamowite zdolności muzyków tworzących grupę Flexigrass. Podstawa, to oczywiście banjo Pete’a Wernicka, wirtuoza, który przez kilkanaście lat był prezesem International Bluegrass Music Association. W zespole śpiewa jego żona, Joan, której wokal świetnie uzupełnia grę muzyków, zwłaszcza w utworach wykonywanych przez nią w duecie z mężem.
Na uwagę zasługuje też gra znanego jazzmana, Billa Pontarelli’ego, którego partie instrumentów dętych można usłyszeć również w znanych kapelach jazzowych.
Obcowanie z muzyką zawartą na „What The” to niewątpliwa przyjemność.
Podobno na początku istnienia zespołu Charmer, czyli gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, jeden z recenzentów określił tą grupę jako „doskonały zespół do grania w kawiarni”. Większość nagrań tej rozwiązanej w 1989 roku grupy pochodzi z początku lat osiemdziesiątych, a „The Perfect Cafe” to doskonały przewodnik po najlepszych piosenkach zespołu dowodzonego przez Briana Smitha, znanego z późniejszej twórczości w celtyckim zespole Smithfield Fair.
Grupa Charmer wykonywała głównie akustyczny folkowy repertuar, oparty na celtyckich korzeniach, lecz składający się w większości z oryginalnych, autorskich kompozycji.
Album „The Perfect Cafe” ma przede wszystkim wartość archiwalną, choć z przyjemnością posłuchają ich pewnie fani takich grup jak Pentangle czy wczesne Fairport Convention.
Grupa Cimbaliband pochodzi z Węgier, ale ich muzyka przekracza granice. Większość tematów pochodzi z szeroko pojętych Bałkanów. Oprócz tradycyjnych motywów węgierskich („Selyemcsárdás”) zdarzają się tu tematy serbskie („Ciganskolo”), rumuńskie („Velencei álom”, „Oppadirida”, „Megyek az úton” i „Lautar din Bacau”), bułgarskie („Oriental Mahala”) a nawet macedońskie („Siciliana Karsilama”) i transylwańskie („Ez a világ”). Brzmi to może nieco enigmatycznie, ale przecież wszędzie tam mieszkają Cyganie, a to właśnie ich muzyka stanowi sedno brzmienia grupy Cimbaliband.
„TransBalkan Express” to płyta która przypadnie do gustu zarówno wielbicielom dobrego (to znaczy nie kojarzącego się z cepelią) cygańskiego grania, jak i wszystkim, którzy rozmiłowali się w brzmieniach znanych z płyt z muzyką do filmów Emira Kusturicy.
Zgodnie z nazwą zespołu niebanalną rolę odgrywają tu popularne w Karpatach, ale dziś już nieco zapomniane cymbały.
