Percival to akustyczna odskocznia folk-metalowej grupy Percival Schuttenbach. Sami swoje granie nazywają muzyką historyczno-folkową.
Głównym polem eksploatacji jeżeli chodzi o inspiracje są tu tematy pogańskie, których muzycy grupy Percival szukają w muzyce polskiej i białoruskiej. Melodie i pieśni ludowe przeplatane tu są autorskimi kompozycjami muzyków zespołu, sięgnięto nawet po muzykę z płyty macierzystego projektu członków Percivala, czyli po melodię zatytułowaną „Sargon”. Na jej przykładzie można ciekawie porównać różnice w brzmieniu obu odsłon zespołu.
„Oj Didi” to druga płyta projektu Percival, w odróżnieniu od debiutanckiego albumu więcej tu polskich akcentów. Na „Eiforr” znalazło się więcej zachodnich wpływów. Teraz mamy zdecydowanie słowiański, pogańsko-folkowy album. Co ciekawe warstwa tekstowa płyty powstała w sporej części w oparciu o neosłowiańską lirykę znanych polskich poetów. Znajdziemy tu fragmenty wierszy Juliana Tuwima, Anny Świrczyńskiej czy Tadeusza Lenartowicza
Sporo tu ludowych instrumentów, choć myślenie o graniu na nich czy o aranżacji utworów jest często bardzo współczesne. Słychać, że na muzyków musiała mieć spory wpływ muzyka zespołów grających współcześnie aranżowany folk nawiązujący do korzeni dawnych. Sporo jest takich kapel nie tylko na wschód od Buga, ale również w Niemczech czy w Skandynawii. W muzyce Percivala czuć świadomość muzyczną, która wpisuje grupę w en właśnie nurt. Możliwe nawet, że nie jest to świadoma stylizacja, a po prostu podobna wrażliwość muzyczna, ale efektem jest umiejscowienie Percivala z jednej strony obok takich grup jak Stary Olsa, z drugiej zaś kojarzyć może się z zespołem Krauka czy całą niemiecką sceną średniowieczno-folkową w jej akustycznej odsłonie.
Kategoria: Recenzje (Page 44 of 214)
Pojawienie się tej płyty przemilczały wszystkie szantowe media – zarówno internetowe, jak i drukowane. Myślę, że podstawowym problemem jest tu nie tyle mała dostępność tego krążka (w dobie Internetu nie ma rzeczy niemożliwych), co raczej niechęć recenzentów do pisania o albumach zawierających odgrzewany repertuar.
A przecież takie płyty ukazują się na całym świecie, zwłaszcza w światku muzyki folkowej. Lokalni wykonawcy nagrywają dla swoich fanów, ale zdarza się że takie albumy wypływają nieco dalej, choćby dlatego warto o nich kilka słów napisać. Nie zawsze z wyłącznie kronikarskiego obowiązku.
Piotr „Kostka” Godecki, to legenda warszawskich pubów i knajpek gdzie gra się na żywo. Sam widziałem go jedynie kilka razy, pierwszy raz podczas wizyty w stolicy, około ośmiu lat temu. Już wówczas był postacią, która znali niemal wszyscy warszawscy wielbiciele szant.
Teraz, kiedy mam przed sobą koncertówkę Godeckiego, mogę powiedzieć jedynie, że od czasu gdy pierwszy raz słyszałem, rozwinął się nieco wykonawczo. Towarzyszy mu w tych nagraniach drugi gitarzysta – Andrzej Matusiak. Dodaje to pełniejszego wymiaru muzyce, lecz powoduje, ze momentami obaj panowie są w nieco innych momentach granego utworu. Coś za coś.
A płyta? Rozpoczyna się od rozbudowanego gitarowego intro do klasycznej szanty „Hiszpańskie dziewczyny”, dwie gitary grające coś, co w wyobrażeniu polskiego słuchacza może brzmieć jak flamenco. Podobnie jest z quasi-hiszpańską wstawką pod koniec utworu, której klimat przywodzi na myśl raczej Tercet Egzotyczny, niż rzeczywiste brzmienia z Kastylii czy Aragonii. Samo wykonanie piosenki nie wyróżnia się zbytnio spośród innych znanych mi wykonań. Może tylko ekspresja publiczności warta jest pozazdroszczenia. Choć podejrzewam, że „Hiszpanskie…” stanowią od wielu lat część żelaznego repertuaru Piotra, to niestety wciąż jeszcze nie opanował wymowy zagranicznych nazw geograficznych. Na płycie, nawet koncertowej, nieco to razi.
Godecki najwyraźniej dobrze czuje się w klimatach białego bluesa, w takiej aranżacji proponuje nam bowiem polska wersje „16 ton”. Również kończący płytę utwór „Wczoraj wieczorem” zagrany jest w tym stylu. Z kolei stara szanta „Sally Brown” stała się u niego rock’n’rollem. Na szczęście wyciskacz łez, jakim jest ballada „Biała sukienka”, nie został poddany ekwilibrystycznym przeobrażeniom. Słychać tu, że ballady mogą być również mocną stroną tego wykonawcy. Słychać to w takich utworach, jak „Molly Malone”, „Ławice” i „Stara latarnia”.
Stylistyczna przeróbka nie ominęła natomiast kolejnej szanty – „Emma” jest tu zaśpiewana nieco pod The Beatles. Przyspieszenie „Śmiałego harpunnika” powoduje, że Piotr ledwo wyrabia się (a i to nie zawsze) z mieszczeniem się we frazie. Po cóż więc tak gnać? Wyśpiewana w dużej mierze przez publiczność pieśń „Press Gang” brzmi na płycie niezwykle płasko. To już kwestia realizacji, pewnie wymagałoby to odpowiedniego nagłośnienia publiczności.
Paradoksalnie najlepiej brzmią utwory w których Godecki za dużo nie namieszał. Oprócz wspomnianych ballad nieźle brzmi trochę tylko przyspieszona „Maui”, „Przechyły”, a nawet „Negroszanta”.
W większości utworów Piotr masakrycznie gwałci nazwy własne. Szkoda. Poza tym przydałoby się toszkę ćwiczeń z frazowania, bo nie wszystkie głoski nadają się do przeciągania melodii, a język polski charakteryzuje się dość rygorystycznym akcentowaniem. Wiem, że to proste folkowe granie, ale czym innym jest sympatyczna, nieco ludyczna (nawet w miejsko-folkowym przypadku) fraza, a co innego zwykłe niedbalstwo. Zdecydowanie wolałbym już, żeby Godecki śpiewał te piosenki w warszawskim akcentem. Byłoby to przynajmniej coś nowego.
Jak już wspomniałem płyty takie mają swoich odbiorców głównie w lokalnej publiczności. Pozostałym słuchaczom można polecić ten album jako ciekawostkę. Szkoda, że wykonawca nie przyłożył się do tych nagrań nieco bardziej, bo nawet z takiego repertuaru można by wykrzesać znacznie więcej. Niektóre piosenki brzmią niemal jak przy ognisku, ale w innych widać ślady jakichś aranżacji, własnych pomysłów czy też choćby ciekawych interpretacji. Niestety nie wszystkie piosenki pasują do każdego wykonawcy. Z kilku zawartych tu otworów Piotr mógłby zrezygnować i świat by się nie zawalił.
Wydawca informuje nas we wkładce do płyty, że wykonawca ten komponuje również własne utwory oparte na stylistyce piosenki poetyckiej. Godecki to kawał chłopa, podejrzewam więc, że w tak sporym ciele musi się kryć sporo emocji. Nie tylko tych biesiadno-alkocholowych. W zawartych na tej płycie balladach jest największy potencjał. Jeśli więc miałaby się pojawić kolejna płyta sygnowana jego nazwiskiem, to proponuję właśnie balladowe klimaty.
Patrząc choćby tylko na repertuar, który znalazł się na płycie „Such A Long Way Back Home”, łatwo stwierdzić, że angielską grupę Toein’ in the Dark interesują przede wszystkim współczesne amerykańskie utwory folkowe. Jest tu też miejsce na drobny posmak celtyckiego grania.
Wśród autorów zamieszczonych tu kompozycji znajdują się m.in. Nanci Griffith, Phil Colclough, Ry Cooder czy Woody Guthrie. Znalazło się też jednak trochę innych pomysłów, np. folkowe aranżacje „They Can’t Take That Away From Me” Gershwina czy „Please Please Me” z repertuaru The Beatles.
Toein’ in the Dark znakomicie żonglują nastrojami. Słychać to już od pierwszych utworów. Przejście od szybkiego „Midnight Special” do ballady „Broken Things” pokazuje dwa zupełnie inne oblicza kapeli.
Z dużą przyjemnością wysłuchałem nowej wersji pięknej pieśni „A Song For Ireland” Colclougha, która wyszła Anglikom bardzo ładnie. Inne warte uwagi utwory, to m.in.: „Across the Borderline”, „Down & Out Blues” czy „Such A Long Way Back Home”.
Jak na brytyjską grupę Toein’ in the Dark radzą sobie świetnie z repertuarem zza Atlantyku. Czuć w ich brzmieniu dodatkowo nieco bardziej zachowawczą nutę, typową dla zespołów ze Starego Kontynentu. Daje nam to możliwość innego spojrzenia na młodą amerykańską tradycję folkową.
Kapele, w których o brzmieniu decydują instrumenty dęte blaszane zwykle kojarzyłem dotąd z południem Europy. Tymczasem Va Fan Fahre pochodzą z Belgii.
O samej kapeli usłyszałem już kilka lat temu, głośno o nich było w folkowej prasie muzycznej, a debiutancki album „Romski Robbery” zaistniał z powodzeniem na liście World Music Charts Europe w 2005 roku. Jednak dopiero teraz wpadały mi w ręce ich nagrania. I to od razu w formie nowej płyty.
„Zet Je Maar” to muzyka mocno inspirowana bałkańskimi brzmieniami, jednak pojawia się w niej znacznie więcej elementów. Nic dziwnego, Va Fan Fahre to konglomerat kulturowy, w skład którego wchodzą muzycy wywodzący się z rozmaitych tradycji muzycznych.
Oprócz utworów autorskich trafiła tu tradycyjna melodia „Kajele Tikika Nakarame”. Muzycy jednak tak fachowo zaaranżowali tą kompozycję, że doskonale pasuje do multikulturowej płyty.
Przyjemne i urozmaicone stylistycznie granie, łączące dawne, sięgające rodem nawet do średniowiecza melodie, ze współczesnym myśleniem o muzyce folkowej – tak można było podsumować pierwszą płytę projektu Malbrook Wolfganga Meyeringa. „Qwade Wulf” jest w wielu względach rozwinięciem tego projektu. Przede wszystkim Malbrook jest tu pełnoprawnym zespołem, na dodatek wspieranym przez znamienitych gości, takich choćby, jak grający na dudach Erik Ask-Upmark czy śpiewająca gitarzystka Kerstin Blodig. Już choćby po tych muzykach można się spodziewać, że muzyka będzie zorientowana na północ. I często tak jest, choć północ jest tu rozumiana znacznie szerzej. Zahaczono tu o Estonię („Alamsaksa Poloness”), Fryzję („Störkje Störkje”, „Doodshörn”), Niemcy („Rockhauer”, „Geerd Olberts” i inne) a nawet duńską Jutlandię („Schausterdanz”).
Są też nawiązania do muzyki dawnej, jak choćby XV-wieczna pieśń miłosna „De Wald De Steit Geloved” czy świetnie zaaranżowana ballada z repertuaru minstreli – „De Spölmannssöhn”.
Sporo na tej płycie fascynacji polonezem. Najwyraźniej taniec ten to dla Wolfganga ważna inspiracja. Tytułowy utwór „Qwade Wulf” również wywodzi się z tego tańca.
Album „Qwade Wulf” to nie muzyka łatwa i prosta. To płyta wymagająca skupienia, ale kiedy już damy jej trochę czasu, to odwdzięcza nam się niesamowitymi wrażeniami, jakie pozostają po kolejnych przesłuchaniach. Dla mnie to wciąż album, który odkrywam. Pewnie jeszcze długo będę go smakował.
Ta grupa to niezła zagadka. Cztery wokalistki, śpiewające a cappella muzykę z pogranicza brzmień afrykańskich, jazzu i soulu. Doskonale wyśpiewany album „Singalana” stawia je w jednym rzędzie z najlepszymi wokalnymi grupami, nie tylko z Europy, ale i ze świata.
Wokalistki udowadniają nam swoim śpiewem, że głos jest najbardziej wszechstronnym z instrumentów. To płyta, która przypadnie do gustu zarówno wielbicielom ambitniejszej world music (bez elektroniki, sampli i naiwnych rytmów z komputera), jak i ludzi, którym nieobce są alternatywne brzmienia z wytwórni 4AD.
Świetne pomysły, dojrzałe aranżacje i przede wszystkim doskonałe głosy – oto przepis na sukces Żółtych Sióstr.
Co zatem jest największym zaskoczeniem, o którym pisałem na wstępie. Narodowość wokalistek. Trzy z czterech pań są rodowitymi Czeszkami, a czwarta przyjechała na studia do Pragi z Wielkiej Brytanii i w mieście nad Wełtawą została na zawsze.
Amerykańska artystka nagrywa kolejne płyty z gatunku, który można określić jako ‚fantasy folk’. Heather Alexander to artystka folkowa silnie związana z amerykańskim fandomem – ruchem miłośników fantastyki. Dobrze widać to po jej utworach, w których magiczne tematy sąsiadują z celtyckim folkiem.
W przypadku płyty „A Gypsy’s Home” motywem przewodnim albumu jest włóczęga. Któryś z polskich odbiorców tej płyty nazwał ją nawet zbiorem folkowych piosenek turystycznych, bowiem mimo nieco cygańskiego tytułu, próżno szukać tu ognistych czardaszy. To raczej muzyka inspirowana tym co w duszy gra samej artystce.
W nagraniach towarzyszyli Heather muzycy z grupy Uffington Horse, w której występuje jako wokalistka. Okazuje się że folk-rockowi instrumentaliści równie dobrze sprawdzają się w bardziej tradycyjnych, akustycznych brzmieniach.
Urodzony w Szkocji Australijczyk – już samo to przedstawia nam Johna Munr, jako potencjalnie ciekawą osobowość. Dodajmy do tego, że przez wiele lat grał w najlepszej australijskiej kapeli wykonującej muzykę celtycką – Colcannon. Oprócz tego jest też kojarzony jako wieloletni współpracownik znanego australijskiego barda, Eric Bogle. Sumując jego dorobek muzyczny musimy przyznać, że to znacząca postać na folkowej scenie antypodów.
„Plying My Trade” to bardzo osobista płyta. Przesiąknięta jednak z jednej strony celtyckim graniem z odrobiną bluesa, z drugiej zaś klimatem Australii, tamtejszą perspektywą widzenia świata i tamtejszymi problemami. Jedenaście z dwunastu utworów, które się tu znajdują napisał John, czasem przy współudziale przyjaciół. Całość wieńczy podróż do dalekiej Szkocji i piękna wersja „Wild Mountain Thyme”.
Jak przystało na barda z gitarą (nawet na solowej płycie wspieranego przez grono akompaniujących muzyków) John Munro angażuje się w tematykę społeczną. Pisze o australijskiej historii („Spirit of the Land”, „The Outlaw”), muzycznych włóczęgach („Journeyman”, „She Waits For Me”) a nawet sytuacji w Iranie („Sisters „).
Piękna piosenka „The Border” jest podsumowaniem nie tylko tematyki poruszanej przez Johna w piosenkach, ale właściwie całego jego artystycznego życia w Szkocji i w Australii.
Szwedzki zespół Minstrel Spirit zaczynał jako średniej klasy cover-band, koncentrujący się na repertuarze grupy Blackmore’s Night. Zarejestrowali nawet album zawierający głównie piosenki tamtej formacji – płytę „Tales from the past”.
Jednak na „Enter the Wood” zaprezentowali się już jako normalny, pełnowymiarowy zespół. Przede wszystkim za sprawą autorskiego repertuaru.
Najważniejszymi osobami w zespole są David Braic (śpiewający gitarzysta, autor wielu piosenek) i Carolina Lindwall (obdarzona świetnym głosem wokalistka). Piosenki które wypełniły płytę „Enter the Wood” balansują między renesansowo-folkowym popem spod znaku grupy Ritchiego Blackmore’a, a własnym podejściem Davida do muzyki akustycznej. Podobnie jak Ritchie, tak i David jest muzykiem o rockowych korzeniach, doskonale czującym się w ostrych utworach. Minstrel Spirit jest więc dla niego ucieczką w nieco inny świat.
Gitara, banjo i dwa głosy – to właśnie podstawowe brzmienie z jakim spotykamy się na płycie „Windy Mointain” nagranej przez małżeństwo Wernicków. Oboje należą do Colorado Bluegrass Music Society. Pete znany jest też z występów w grupie Hot Rize, której album nominowany był do Grammy. Obecnie gra też z zespołem Flexigrass.
Album „Windy Mountain” to jednak inna historia. W odróżnieniu od dużych składów, tu mamy raczej do czynienia z pewnym muzycznym minimalizmem. Nie wiem czy to dobre słowo w przypadku gry Pete’a, który nie bez powodu zdobył sobie przydomek „Dr Banjo”, ale jeszcze trudniej byłoby nazwać tą muzykę surową. Jest po prostu oszczędna.
Repertuar jaki znalazł się na tej płycie, to głównie współczesny bluegrass. Utwory takich twórców, jak Olabelle Reed („I’ve Endured”), Jimmie Davis („Nobody’s Darling But Mine”) czy Howard Blake („Walking In The Air”) są jednak tak napisane, że właściwie brzmią jak piosenki o długiej jak Mississippi tradycji. Warto je z resztą porównać do dwóch ludowych utworów („My Love Is A Rider” i „Dark Hollow”), których aranżacje zamykają ten album.
Przede mną jeszcze spotkanie z nową płytą Pete’a, nagraną z grupą Flexigrass. Jeżeli znajdę tam rozwinięcie tego sposobu myślenia o muzyce, to powinienem być bardzo zadowolony. Na razie mam jednak jeszcze w odtwarzaczu świetnie brzmiący duet i delektuję się tą płytą.
