Kategoria: Recenzje (Page 211 of 214)

Słodki Całus od Buby „Jeszcze raz na żywo znowu we Wrocławiu”

Kaseta którą nabyłem od Krzysztofa „Jurkiela” Jurkiewicza jakoś około 1996 roku. Niniejsza kaseta jest swoistą kontynuacją materiału znanego jako „Na żywo we Wrocławiu”. Zgodnie z tym co widnieje na okładce nagrań dokonano 7 marca 1995 podczas festiwalu Łykend. Z innych rzeczy które możemy znaleźć na ręcznie poprawianej okładce, to informacja „Bardzo słaba jakość”, oraz uroczy tekst do słuchaczy który pozwolę sobie zacytować w całości: „Kaseta przeznaczona jest do użytku. W razie jakichkolwiek wątpliwości prosimy nie utrudniać pobytu tylko udać się bezpośrednio do Częstochowy”. I tyle.
Jakość jest faktycznie nienajlepsza, ale akurat na tyle dobra, by dało się słuchać tego materiału godzinami, co też czyniliśmy z moimi znajomymi. Da się też usłyszeć „co jest grane”, a grane jest dużo i fajnie. Przyznam że sekcja rytmiczna Rzepczyński – Skrzyński robi wrażenie niesamowite. Podobnie z gitarzystą, podejrzewam że będzie to Mariusz Wilke, którego grę podziwiać można było w grupach Smugglers i Szela.
Cóż znajduje się na kasecie ? Materiał sprzed kilku lat i to dość przekrojowy, ale rzadko zdarza się by te piosenki nie znalazły się też w dzisiejszym repertuarze zespołu. Są tu kawałki z których zespół zasłynął jako kapela turystyczno-studencka (pochodzące z oficjalnie wydanej „czarnej” kasety zespołu zatytułowanej po prostu „Słodki Całus Od Buby”), jednak zmieniono je nieco i więcej w nich rockowego ducha, bluesowego feelingu i miejsko-folkowego klimatu. A nowe (nowe jak na 1995 rok) utwory właśnie w tym kierunku zmierzają. Jako rodowity Gdańszczanin uważam że „Pańska” mogłaby się stać folkowym hymnem miasta. „Środę”… no cóż polecam do posłuchania muzykom (folkowo-pubowym zwłaszcza), ten utwór ma dla mnie spore znaczenie, bo mieszkałem zaraz niedaleko miejsca w którym „koleś” z piosenki „psika sprayem…”.
Ludziom którzy znają Trójmiasto łatwo będzie zrozumieć tą kapelę, tym którzy nie znają polecam kilka imprez w Gdańsku, koniecznie w dobrym towarzystwie, oraz koncert SCOB.

Rafał Chojnacki

Capercaillie „Sidewaulk”

Jeśli ktoś poprosiłby mnie o wskazanie najlepszej według mnie kapeli celtyckiej, to bez wachania wskazałbym wczesne Capercaillie. Później z zespołem było już troche gorzej, choć dość wysoki poziom zawsze utrzymywał.
„Sidewaulk” zaczyna się ciekawie zaaranżowaną pieśnią „Alasdair Mhic Cholla Ghasda”. Zmierzył się z nią później zespół Clannad (na płycie „Lore”), ale Capercaillie wychodzi z tej konfrontacji zwycięsko. Instrumentalny „Balindore” z klangującym basem bardzo radośnie zastraja nas przed chwilą zadumy w postaci „Fisherman’s Dream”. Piękna ballada, którą w Polsce wykonywał kiedyś zespół Maidens z Darią Druzgałą (później grupa De Su) na wokalu. Żywszy klimat proponuje nam wiązanka reeli zatytułowana „Sidewaulk Reels”. I za chwilę znów wracamy do spojniejszych klimatów w „Iain Ghlinn’Cuaich”. Wypośrodkowanie między żywiołowymi tańcami a balladami daje kolejna piosenka – „Fosgail an Dorus-Nighean Bhu” z ciakawym gaelickim zaśpiewem i niemal jazzującą wstawką w środku utworu.
W Capercaillie zastanawiająca jest pewna transowość. Widać to wyraźnie w utworach instrumentalnych, takich jak „The Turnpike”, przeplatające się motywy muzyczne, często powterzalne, wręcz zapętlone, nie sprawiają wrażenia monotonii. Muzyka Capercaillie (zwłaszcza ta żywsza) po prostu nie może nużyć.
Ballada „Both Sides the Tweed” jest dość znana, napisał ją Dick Gaughan i przyznam, że mimo iż wersja śpiewana tu przez Karen jest ładna, to wolę surową wersję autora.
W przeplatance piosenek i tańców przyszła pora na instrumentalny „The Weasel”, skoczną wiązankę tańców.
Płytę kończy spokojne i wysiszające „Oh Mo Dhuthaich”, jakby żywcem wyciągnięte z płyt Clannadu z najlepszego okresu.
Szkoda że Capercaillie nie decyduje się na wznowienia starych klasycznych już albumów, takich jak ten.


Taclem

Dolomites „Medicine Show”

Myślałem że wiem coś o muzyce folkrockowej. Niestety okazało się że byłem w błędzie. Ta płyta skopała mnie, pobiła i zostawiła w jakiejś mrocznej spelunce z której pochodzi ta muzyka. Aż trudno uwierzyć że to ten sam zespół, który nagrał płytę „Lovely day for a Hogshead of Whiskey”. I że ta E.P.-ka powstała rok później. Progresja jest niesamowita.
Tytułowy „The Medicine Show” brzmi jakby ekipa Monty Python’a przy współpracy z Nickiem Cave’m robiła soundtrack do „Skrzypka na dachu”. Żydowski klimat zyskujemy przez dźwięki klarnetu, dęciaki sugerują Bałkany, zaś akordeon nawija ani chybi po rosyjsku.
„The Land of A Thousand Bees” miałby w sobie może nieco klimatu wschodnich wycieczek The Pogues, gdyby nie fakt że jest zagrany z niesamowitym poczuciem humoru. Płyta jest wręcz pijana szalonym klimatem. Opentane wokale, jakich nie powstydziłby się Cave w najbardziej orgiastycznych utworach, szalone partie instrumentów i zabawa z konwencjami to przepis na muzykę Dolomites.
Trzeci z utworów „Don’t Bring Me Down” to właściwie swing i to rasowy, rzekłbym wręcz knajpiany. Z kolei „Lizzy Borden” ma w sobie podobny do „The Medicine Show” klimat groteski.
Płytę kończy „In The Bar” zakęcony walczyk, który mógłby brzmieć jak Pogues… gdyby nie to że ani trochę nie kojarzy się z tym zespołem.
Jeśli taką drogę Dolomites wybrali na stałe, to trzymam za nich kciuki, są niesamowici.
Nie wiem czy E.P.-ka jest w normalnej dystrybucji, gdyż jest to cudeńsko wydane przez zespół. Płyta to CD-R, okładkę malowano ręcznie (szablon), płytęz resztą też. Jeśli jednak można ją kupić – nie zastanawiajcie się nawet. Jest szalona i nieprzewidywalna, ale na pewno warto jej posłuchać.

Taclem

Garmarna „Guds Spelemän”

Zaczyna się od mojego, jak dotąd, ulubionego utworu z całej tradycji Skandynawii. „Herr Mannelig” to wspaniały utwór, przesycony atmosferą północy. Co prawda to nie wykonanie Garmarny jest moim ulubionym, ale to również jest świetne.
„Vanner Och Frander” pełen rockowych smaczków, choć niewątpliwie folkowy utwór. Świetnie współgrające wokale to jeden z silnych atutów zespołu. Radosny klimat „Halling Fran Makedonien” kojarzy mi się nieco z naszymi melodiami góralskimi. Kto wie, może nasza muzyka miała ze sobą więcej wspólnego niż podejrzewamy. Szwecja w końcu nie leży tak daleko, a zdarzały się odwiedziny sąsiadó z Północy. W kolejnych utworach: „Min Man” i „Varulven” czuć wyraźnie powiew zimnego nordowego wiatru. Niesie on zaśpiewy i dźwięki muzyki. Niesamowity wokal Emmy Hardelin zdaje się być jeszcze jednym solowym instrumentem.
„Hilla Lilla” zaczyna się spokojnie, ale co jakiś czas niepojące napięcie daje o sobie znać w mocniejszych partiach instrumentów. Wyraźnie słychać że również sekcja rytmiczna to as w rękawie Garmarny.
Niekiedy bardzi zastanawiające dla słuchacza mogą być tempa w jakich grają muzycy. Tak jest i przy „Drew Dusnaar – Idag Som Igar”, jest to zlepek dwóch utworów, łączy je właśnie owo dziwne tempo.
„Njaalkeme” to transowy kawałek oparty na rytmie, pod koniec dopiero pojaiwa się zawodzący wokal i instrumenty.
Historię opowiedzianą w balladzie „Herr Holger” znałem z kolei ze starej wersji Szkockiej.
Tytułowa ballada „Guds Speleman”, czyli „muzycy bogów” kończy album. Wielbicieliom muzyki skandynawskiej nie musze go polecać, ale wszystkim innych, zwłaszcza tym, którzy nie znają dźwięków północy – polecam serdecznie.

Taclem

Kantori „Vitr z Keltie”

Uwielbiam takie ciekawostki. Wszystko zaczęło się od tego że szukałem kiedyś (w sumie to szukam do dziś) coverów mojego ulubionego The Pogues. Zdarzyło mi się natknąć na różne wersje językowe – niemieckie, norweskie i inne. Przy okazji poznałem kilka kapel, które grają muzykę irlandzką, ale nie śpiewają piosenek po angielsku, a w rodzimych językach. Nic to dziwnego, mamy przecież grupy, które robią to samo w Polsce.
Do najciekawszych wykonań zaliczam węgierski M.E.Z. i czeskie Asonance. Teraz wpadły mi w ręce płyty innych Czechów – mowa tu o grupie Kantori. Grają oni naprawdę dobrą muzykę, a jezyk naszych południowych sąsiadów jest bardzo melodyjny, na czym zyskują śpiewane przez nich piosenki. Trudno słuchać tych piosenek i nie uśmiechać się.
Na płycie „Vitr z Keltie” dominują radosne nastroje. Pieśni i tańce z Irlandii, Szkocji i Bretanii wykonane są żywiołowo, dodatkowo okraszono je ciekawymi aranżacjami.
Muzyka zagrana jest bardzo lekko, kojarzy się przestrzennymi łąkami, pląsającymi dziewojami i podobnymi wiejskimi klimatami. W odróżnieniu od innych wykonawców śpiewających te same piosenki (choćby „Mairie’s Wedding” czy „Carrickfergus”) Kantori uciekają od pubowej stylistyki.
Dużą ciakawostką jest tu „Foggy Dew”. Czesi sięgając po ten znany utwór zainspirowali się wersją nagraną przez Alana Stivella, a także wersją The Chieftains z płyty „Long Black Veil” – zamiast dość ogranymi wersjami pozostałych irlandzkich zespołów.
W innym miejscu zaś mamy piosenkę „Lord of the Dance”. Kantori wykonują ją w dość tradycycyjny sposób, zaś po odśpiewaniu całości przechodzą do fragmentów aranżacji z show tanecznego o tym samym tytule. Całkiem sprawnie to brzmi.
Niekiedy w muzykę grupy wkradają się nieco bardziej słowiańskie nutki. W sumie chodzi tu raczej pewne elementy wykonawcze, niż o samą muzykę. W tej ostatniej, to właściwie jedynie partie dud nie brzmią wyspiarsko. Użyto zapewne jakichś czeskich instrumentów, stąd taki efekt.
Mi osobiście płyta kojarzy się z najstarszymi nagraniami naszych rodzimych Krewnych i znajomych Królika. Po pierwsze dlatego, że powtarza się część tematów, po drugie ze względu na wspomnianą już lekkość wykonania.

Taclem

More Maids „Live”

Koncertowa płyta niemieckiej grupy More Maids to porcja naprawdę dobrej muzyki. Znajdziemy tu nawiązania do stylów takich grup jak Cherish The Ladies, czy The Bothy Band. Nalezy pamiętać, że More Maids to kobiece trio, które powstało właśnie jako grupa, która miała supportować niemiecką trasę Cherish The Ladies. Paniom (z trzech róznych zespołów) tak spodobało się wspólne granie, że postanowiły kontynuować granie, tworząc w ten sposób coś na kształt folkowej suprtgrupy.
Możliwości wokalne i instrumentalne tych trzech pań są zdumiewające. Mają też spory potencjał twórczy, o czym świadczyć moze choćby rewelacyjna wersja „Red is the Rose” – z nową muzyką autorstwa Gudrun Walther. Napisala ona też kilka tańców, które świetnie współpracują z tradycyjnymi i współczesnymi melodiami wplatanymi w muzyczne wiązanki.
Na swojej płycie koncertowej grupa prezentuje dość przekrojowy materiał, w któym przeplatają się tradycyjne pieśni i tańce ze współczesnymi kompozycjami uznanych autorów.
Z części tradycyjnej najbardziej zapadają w pamięć dwie piosenki – „The Cruel Sister” i „Susanna Martin”. Zwłaszcza ten drugi utwór sprawił mi wiele radości, gdyż szukałem go, ale znałem tytułu. Odnalazł się dopiero tutaj. Nie jest to utwór w dosłownym sensie tradycyjny (w sensie anonimowości autora), ale opiera się na transkrypcji tekstu z 1692 roku.
Wśród wspołczesnych piosenek warto zwrócić uwagę na nową wersję utworu „Ready for the Storm” Dougie’go MacLeana. Swietne wokalizy, nieco inne niż choćby w wersji śpiewanej przez grupę Deanta. Poza tym to po prostu piękna piosenka.
More Maids to jeszcze jedna grupa, która udowadnia nam jak mało wiemy o muzyce folkowej granej za naszą zachodnią miedzą. A dzieje się tam dużo, i sporo z tego co się tam dzieje jest warte uwagi. Tak jak More Maids.

Taclem

Salsa Celtica „El Agua Se La Vida”

Muszę przyznać że z niecierpliwością czekałem na przesyłkę zawierającą nowy album grupy Salsa Celtica. Trudno mi jednoznacznie określić jakiej muzyki oczekiwałem, ale na pewno otrzymałem coś innego. I muszę przyznać że jestem z tego zadowolony.
Stylistycznie dominują tu dźwięki kubańskie. Zarówno rytmika, jak i melodie, śpiew i instrumentarium zbliżają grupę do klimatów znanych choćby z Buena Vista Social Club. Jednak brzmienie jest tu troche inne, jakby bardziej przestrzenne. Niekiedy pojawiają się wątki hiszpańskie, czy może raczej meksykańskie. W te latynoskie rytmy doskonale wpisują się szkockie elementy. Słychać dudy, flety, banjo.
Członkowie Salsa Celtica to w większości Szkoci, ale muzyka zdaje się temu przeczyć. Nawet tradycyjne góralskie „Auld Lang Syne” brzmieniowo plasuje się bliżej salsy.
Fakt że muzycy tej formacji grywali z takimi formacjami, jak Capercaillie, Old Blind Dogs, Wolfstone i wiele innych, dobrze świadczy o znajomości szkockich korzeni. Rzeczywiście, kiedy już elementy celtyckie dochodzą do głosu są wyraźnie rozpoznawalne.
Trudno jednoznacznie nazwać tą muzykę, chyba rzeczywiście ‚salsa celtica’ będzie najtrafniejszym określeniem.

Taclem

Various Artists „Celtic Myst – Veronica Goes Ireland”

Składanka jakich wiele, a nawet gorzej, bo większość z tych utworów znana jest z conajmniej kilku innych składanek (utwory Clannadu, Maire Brennan, czy choćby Celtic Spirit). Jednak kolejna taka składanka ma swój aspekt pozytywny. Poza znanymi standardami „klimatycznej muzyki celtyckiej” pojawia się tu kilku wykonawców rzadziej spotykanych, co spowodować może że słuchacze sięgną tez po ich nagrania.
Jest tak choćby z Danem Ar Brazem i Mary Black, którzy choć na zachodzie Europy są uznanymi osobowościami folkowego świata, u nas nie są aż tak bardzo znani, jak by na to zasługiwali. Pierwszego z tych wykonawców prezentuje piosenka „Language of the Gaels”, pięknie wyśpiewane przez Karen Matheson, na codzień wokalistkę szkockiej grupy Capercaillie. Z kolei Mary Black śpiewa wspaniałą piosenkę „Song For Ireland”. Wartym przypomnienia utworem jest też „Irish Boy” Marka Knopflera, pochodzi on ze ścieżki dźwiękowej do irlandzkiego filmu obyczajowego „Cal”.
Totalnym nieporozumieniem jest zamieszczenie na krążku piosenki grupy Era. Jest ona chyba równie celtycka, co słowiańska… czyli wogóle. Ale rozumiem że to celem zwiększenia sprzedawalności płyty.

Taclem

Arrogant Worms „Idiot Road”

Kanadyjczycy z Arrogant Worms to grupa wesołków poruszająca się na obrzeżach folku, country, rocka i kabaretu. Ważną sprawą są tu żartobliwe teksty, które dyskwalifikują zaspół w jakichkolwiek próbach poważnego ich zaszufladkowania.
Pastisz nie przeszkadza im jednak bardzo fajnie grać. Tytułowa piosenka „Idiot Road”, to fajny country-rock, choć oczywiście dość szyderczy. Później wyśmiewana jest stylistyka pop-rockowa. Wokale rodem z boys bandu, może dlatego piosenka nazywa się „Boy Band”. Zastanawiam się tylko czy taka piosenka nie byłaby za trudna dla boys bandu.
Folkowy „We Are the Beaver” to jedna z wielu satyr na „doskonałą kanadyjską nację”. Arroganci najwyraźniej kochają swój kraj, ale mają też duże poczucie humoru. Bo jak inaczej mogliby stwierdzić, że Stany symbolizuje orzeł, Rosję niedźwiedź, Australię kangur, Indie tygrys, zaś najlepszą ze wszystkich – Kanadę … bóbr.
Szybka country-folkowa piosenka „Baby Poo”, to utwór w któwym w nieco infantylny sposób potraktowani są politcy.
Latynoska ballada folk-rockowa „Fuzzy Dice” to też pastisz, wymierzony w kierunku piosenek takich zespołów jak Los Lobos, których teksty też nie zawsze należą to zbyt inteligentnych.
Country powraca w „I Ran Away”, to piosenka anty-bohaterska. Utwór nie jest o twardzielu, a właśnie o gościu który ucieka w różnych życiowych sytuacjach. Jest w tym tak dobry, że w ostatniej zwrotce ucieka nawet diabłu.
W podobnym klimacie muzycznym jesteśmy w „Trichinosis”. To medyczne country o włośnicy.
„Billy the Theme Park Shark” to już typowy kabaret. Pieśń o rekinie z ogrodu zoologicznego, który wygląda jak morderca, ale jest miłym kompanem, który lubi się pobawić piłeczką. Piosenka odradza próby „ratowania” go z ogrodu, bo sam zainteresowany stwierdza w niej, że w dzikim świecie pewnie by zginął.
Kolejna folkowa ballada „Stalker Girl” przechodzi w rockowy kawałek. Tym razem to piosenka o tematyce damsko-męskiej, oczywiście potraktowana z przymróżeniem oka.
Piosenka „Worst Seat on the Plane” to z kolei reportażyk z upiornej podróży samolotem do australii w towarzystwie wypachnionych biznesmenów, rozwydrzonych dzieciaków, staruszki umierającej na atak serca i kilku innych rewelacji.
„Really Scary” to utwór w rytmach ska opowiadający o grubaskach. W „Drink With Me” mamy do czynienia z pastiszem pubowych piosenek. Nie zdziwiłbym się, gdyby utwór ten został opacznie zrozumiany i stał się jeszcze jednym pubowym hitem.
Nasze obcowanie z Arrogant Worms kończy się tym razem na piosence „Mrs. Catto Loves Her Budgie”. Właściwie to bonus track, piosenka brzmiąca jak z płyty z lat 50-tych, łącznie z trzaskami płyty. Folk jak cholera. Oczywiście też nie na poważnie.
Płyta dla ludzi z poczuciem humoru. Inni mogą czuć się zniesmaczeni. Chyba że są Kanadyjczykami.

Rafał Chojnacki

Depot „Payday”

Depot to duecik, który tworzą Mat Walklate i Andy Pyatt. Mata znamy z jego solowej plyty, gdzie grał głównie muzykę irlandzką. Tymczasem w Depot gra bardzo tradycyjnego bluesa.
Muzycznie najwięcej tu Andy`ego, który nagrał wszystkie gitary. To on odpowiada za tradycyjne, czasem może nieco ortodoksyjne brzmienie prezentowanych tu bluesów. Mat doskonale wpasował się w konwencje ze swoim wokalem, fletem i harmonijką ustną. Fakt, że tam gdzie pojawia się flet – jak w „In my Sight” – robi się nagle niemal irlandzko.
Harmonijka w „Cold in Hand” też nadaje utworowi ciekawe brzmienie. To bardzo fajna ballada folkowa, a harmonijka brzmi tu jakby skrzyżowano ja z jakimś etnicznym instrumentem pokroju didjeridoo.
O tradycji bluesowo-folkowaj nie dadzą nam zapomnieć zarówno brytyjscy, jak i amerykańscy klasycy. To dobrze że ktoś kontynuuje ich dzieło. Nad płytą unosi się duch Hookera i Van Morissona. To chyba nie najgorzej, prawda ?

Taclem

Page 211 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén