Szkocki girlsband ? W pewnym sensie tak. Pięć młodych i urodziwych Szkotek gra i śpiewa po celtycku. I trzeba przyznać że robą to naprawdę nieźle.
Podstawowe skojarzenia muzyczne to przede wszystkim Altan i Capercaillie z wczesnego okresu. Możnaby też dodać Lunasę. Nie są to skojarzenia krzywdzące, bo Dochas to młoda kapela, jeszcze na dorobku.
Bardzo ciekawi mnie jak na żywo prezentuje się Carol-Ann – dudziarka zespołu. Nie przypominam sobie bym widział kiedyś kobietę grającą na tym instrumencie.
Jeśli chodzi o repertuar, to szkockie pieśni i tańce mieszają się tu z irlandzkimi, zespół nie jest więc jednoznacznie szkockim zespołem folkowym, ot po prostu grają muzykę celtycką.
Słowo „dóchas” w języku gaelickim znaczy tyle co „nadzieja”. Młode Szkotki są niewątpliwie nadzieją folkowej sceny.
Kategoria: Recenzje (Page 201 of 214)
Kiedy dostałem do ręki płytę z okładki której spogląda na mnie leciwa dama, być może starsza od mojej babci – nie byłem zachwycony. Podejrzewałem że to jakiś szkocki odpowiednik Ireny Santor. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko Irenie Santor, ale zapraszanie jej jako gościa na etniczny koncert festiwalu w Sopocie uznałem niegdyś za sporą pomyłkę.
Tymczasem jednak owa leciwa dama nazwiskiem Flora MacNeil zaskoczyła mnie nieco. Śpiewa ona tu piękne gaelickie pieśni. Z resztą nie tak zupełnie mi obce, sięgali już po nie tacy wykonawcy jak Capercaillie czy Clannad. Wszystkie aranżacje śpiewanych a capella pieśni dokonane zostały przez panią Florę, w niektórych momentach wspiera ją grająca na harfie córka – Maggie MacInnes.
Zgodnie z tym co sugeruje wydawca właśnie pieśni odkrywane w ciągu 50 lat scenicznej działalności wokalistki zainspirowały innych, młodszych wykonawców. Musi to być prawda, gdyż podobieństwo linii melodycznej (aranżowanej przecież właśnie przez ową wiekową już dziś wokalistkę) do tego co śpiewały w swoich zespołach Maire Brennan i Karen Matheson jest dość duże.
W przypadku „Orain Floraidh” mamy do czynienia z czymś w rodzaju składanki, jednak nie jest to składanka zwykła. Wybrano tu piosenki, które Szkotom najbardziej kojarzą się właśnie z tą wykonawczynią. Jest to więc coś w rodzaju sprecyficznego „The Best of…”.
Sporą pomocą w przypadku tej płyty jest wkładka. Wokalistka wyjaśnia w niej okoliczności poznania części utworów, ale co ważniejsze mamy tam anglojęzyczne tłumaczenia tekstów, co pozwoli większej ilości ludzi zrozumieć pieśni śpiewane przez Florę MacNeil.
Wokalista Yes nagrywa całkiem niezłe płyty solowe. No a już ta musiała mi się spodobać, gdyż zawiera muzykę celtycką. Co prawda figuruje na płycie również jako autor melodii, to chyba chodziło o aranżacje. Choć niektóre melodie być może są jego autorstwa, spora częśc jest jednak tradycyjna. Za to teksty są niewątpliwie autorstwa Andersona. W większości piosenek śpiewa z artystą jego żona – Jane Luttenberger Anderson.
Zaczyna się od pubowego gwaru i melodia porywa nas do tańca. Nic dziwnego – utwór nazywa się „Born To Dance”. W podobnym klimacie jest kolejny utwór „Flowers Of The Morning”.
Troche spokojniejszy jest „This Timing Of The Know”. Należy przyznaćże teksty Andersona są nieco natchnione i nie dziwię się, że w czytanej niegdyś recenzji zaliczono płytę do new age. Ballada „True Life Song” mogłaby się spokojnie znaleść w repertuarze normalnego zespołu folkowego.
Skoczne „Are You ?” (w tle brzmi wyraźnie „Reel świętej Anny”) znów wiedzie nas do tańca. „My Sweet Jane” to kolejny radosny utworek. Troche zbyt przearanżowany jak na pubowe granie, ale ciekawy. Piosenka „True Hands of Fate” kryje w sobie zwolnioną nieco melodie „Star of the County Down”. Trzeba przyznać że tym razem taka aranżacja wpłynęła zdecydowanie na korzyść.
„The Promise Ring” skonstruowano troche jak gospel, ale dobrze brzmi z irlandzkim podkładem.
Na zakończenie otrzymujemy piękną balladę „O’er”. Momentami słuchając płyty ma się wrażenie że muzycy grają swoje, a wokaliści śpiewają swoje. Ale mimo to jest to dość fajna płyta i może się okazać że sięgną po nią nie tylko miłośnicy muzyki celtyckiej.
Folkrockowy zespół Molly Maguire zasłynął głównie jako wykonawca piosenek irlandzkich, oraz własnych utworów stylizowanych na pubowe granie podobne do The Pogues.
Płyta „Aerobics & Cigarrer” jest trochę inna. Mimo że muzycznie dominuje tu irlandzki folkrock, to piosenki zaśpiewane są tym razem po szwedzku. Dodaje to płycie sporo kolorytu, choć trudno powiedzieć, czy w szwedzkich wersjach piosenek takich jak „Paddy Works on the Railway” („Hus pĺ landet”), lub „Ye Jacobites by Name” („Sylvia och ondskan”) mamy do czynienia z tłumaczeniami tekstów. Do tego trzebaby poznać barbarzyński szwedzki język.
Świetnie wychodzi zespołowi nawiązanie do bliższych im etnicznie klimatów w „Näckens visa”.
Stylistycznie Molly Maguire najbardziej przypominają mi obecnie naszych rodzimych Smugglers. Jest w tym trochę irlandzkiego i brytyjskiego (Fairport Convention !) folkrocka, lecz całość ma coraz bardziej rodzimy charakter.
Polecam, o ile nie przestraszycie się języka.
Runrig to folkrockowa gwiazdka ze Szkocji. Zespół prowadzą bracia MacDonald. Grupa ma swój charakterystyczny styl, trudna ją pomylić z kimś innym. W cenie jednej płyty otrzymujemy dwupłytowy album. To zawsze napawa optymizmem. Tym razem mamy do czynienai z albumem retrospektywnym. Pierwsza płyta dzieli się na dwie części – cztery nagrania studyjne pod chasłem „In session witch Nicky Campbell”. Wśród nich jest udany cover Boba Dylana „The Times They Are Changin'”, oraz spory przebój Runrig „Hearts of Olden Glory”. Druga częśc płyty to 9 utworów zarejestrowanych podczas koncertu w Royal Concert Hall w Glasgow 24 lutego 1996 roku. Z bardziej porywających utworów wymienić należy m.in. świetne „Road And the River”, niepokojące „Ard (High)”, czy taneczny „Medley”.
Druga płyta to osobne wydawnictwo. Co ciekawsze sprzedawane osobno nie jest tańsze od „BBC Archive”. Nosi ono tytuł „Long Distance – The Best of Runrig”. W sumie większość utworów zasługuje tu na uwagę, choć niektóre tylko ocierają się o folk.
Są tu moje ulubione utwory z repertuaru Runrig, takie jak: „Alba”, „Protect And Survivie”, „Hearthammer”, ale przede wszystkim fenomenalny „Siol Ghoraidh” i koncertowe wykonanie „Loch Lomond”. Jako że zespół to w Polsce stosunkowo nieznany – polecam. Ciekawa pozycja, która może zachęcić do sięgnięcia po dalsze pozycje.
Pośród wielu składanek z muzyką celtycką płyty wytwórni Narada World wyróżniają się bardzo pozytywnie. Nie mamy na nich tych samych utworów co na innych, nie mamy tuzów w rodzaju Dublinersów czy The Furey. Mamy zazwyczaj dość nowoczesną muzykę celtycką. Każdy kto przesłucha kilka płytek z Nardy dowie się, że na scenie tej dzieje się wiele ciekawych rzeczy.
Album „Celtic Dance” ukazał się w serii Szmaragdowa Wysla (Emerald Isle). Całość zaczyna się od kompozycji „The Landlord’s Walk” w wykonaniu Blair Douglas, która mimo iż współczesna (i współcześnie zaaranżowana) brzmi jakby minęły wieki od jej powstania. Z kolei John Whelan raczy nas tradycyjnymi kompozycjami przeplatanymi z jego twórczością. Artysta pojawia się na płytach amerykańskiej Narady na tyle regularnie, że zastanawiam się czy nie jest związany jakoś personalnie z wytwórnią. Alasdair Fraser i Paul Machlis proponują z kolei muzykę bardzo stonowana (piękne skrzypce w „Calliope House / The Cowboy Jig”). Z kolei Old Blind Dogs, to kapela, którą osobiście bardzo lubię, była w Polsce kilka lat temu i zagrała m.in. żywiołowy koncert w radiowej Trójce. Jego echa łatwo odnaleźć w instrumentalnym secie umieszczonym na tej płycie.
Jako że album to z muzyką taneczną (jak inaczej określić ją by nie myliła się ze współczesnym „dance” ?), przez kolejne nagrania przewijają się melodie, które przywodzą na myśl pląsające dziewoje. Mamy reele, jigi i inne tańce, których nawet nie próbuję nazwać. Co najważniejsze to duże zróżnicowanie aranżacyjne. Płyta nie nuży, nawet jeśli włączymy jej repeat i przeleci w odtwarzaczu kilka razy. Artyści przedstawili materiał na tyle różnorodny, że może się spodobać praktycznie każdemu, bez popadania w klimaty popowe, co niekiedy wydaje się być modą wśród wykonawców folkowych.
Moim osobistym numerem jeden na tej płycie jest Alasdair Fraser, występujący na płycie w trzech odsłonach, dwóch z Paulem Machlisem i jednej solo. Zwłaszcza solowe wykonanie jego kompozycji „Spirit of the Gael” uważam za strzał w dziesiątkę.
W sumie płyta naprawdę dobra, a jak na składankę to już znakomita, ale żeby się zupełnie nie wzruszyć, to wymienię choć jeden gorszy utwór. Za taki uważam finałowy „Medley” w wykonaniu Into Indigo.
Andy Casserly znany mi był przede wszystkim jako członek angielskiego ceilidh bandu Captain Swing. Tymczasem trzymam w ręku jego solową płytę zatytułowaną „A Curious Age”. Wypełniają ją piękne angielskie i irlandzkie piosenki, świetnie zaśpiewane i zagrane w tradycyjny sposób.
Andy śpiewa i gra na concertinie, instrumancie kojarzonym u nas przede wszystkim z żeglarskim graniem. Rzeczywiście sporo tu morskich klimatów. Tak jest choćby z piosenką otwierającą płytę, opowiadającą o porcie w Birmingham. Zaśpiewany a capella utwór „George Collins”, to już typowe skojarzenie z morskimi balladami. Słuchając go mam przed oczyma takich wykonawców jak Ian Woods czy Johnny Collins, którzy mając mocne głosy potrafią nadać im niesamowitą łagodność.
Dalej jest „Master Kilby”, gdzie spotykamy się z tym z czym żeglarze chcieliby spotykać się najczęściej – z piękną kobietą. Dla odprężenie Andy serwuje nam dwa slip jigi, niestety okładka nie zawiera informacji na temat towarzyszących mu muzyków. Ciekawie brzmią tu współgrające z concertiną dźwięki klarnetu.
„Come all you worthy Christian men” to pieśń, którą Andy podczas przygotowywanego przes siebie Misterium w katedrze w Birmingham w roku 1997. Jest to ostrzeżenie dla wszystkich nie przestrzegających nakazów wiary.
Piękna miłosna pieśń „Through Lonesome Woods” to kolejny utwór a capella. Nietrudno sobie wyobrazić, że ta stara angielska piosenka tak samo mogła brzmieć wieki temu.
Piosenka „Dragon and the Lady” to utwór o nieszczęśniku, który porzucił wojsko, by założyć rodzinę i odtąd musiał toczyć codzienne batalie ze swą żoną. Znacznie mniej zabawnie jest w piosence „Two Butchers”, gdzie mamy jedną niewiastę i dwóch rzeźników.
„Game of all Fours” to znów pieśńa capella, dość znana, bo wykonywali ją wcześniej tacy artyści, jak Ewan McColl (autor słynnego „Dirty Old Town”), George Dunn, czy Charles Parker. Podobnie jest z pieśnią „Clerk Saunders” z repertuaru Penny Gillis.
Instrumentalny utwór „Rosline Castle” to renesansowa melodia z pogranicza szkocko-angielskiego, bardzo ładnie zaaranżowana.
„Searching for Lambs” to piosenka znana przede wszystkim z rewelacyjnego wykonania Steeleye Span, Andy Casserly przedstawia nam ją w bardziej surowej formie.
Piosenkę „Jack Ashore” znamy w Polsce dobrze, jako „Kiedy z morza wraca Jack” z repertuaru Czterech Refów. Wersje różnia się dość mocno, ale to dobrze, bo pozwala to spojrzeć na piosenkę pod innym kątem.
„Death and the Lady” to tradycyjny ludowy lament, czyli pieśń o żalu i utracie kogoś ważnego.
Stary zeglarski taniec „Lord Nelson`s Hornpipe” pochodzi z zapisów Thomasa Hardy`ego, prawdopodobnie rzeczywiście powstał w czasach admirała Nelsona.
Utwór „Sealskin Jones” został napisany przez przyjaciela Andy`ego – Goeffa Hughesa i opowiada o jego wuju, który zajmował się rzeczną żeglugą.
Na zakończenie dostajemy pieśń górniczą z tekstem Jona Ravensa (z XIX wieku), melodia zaś zaczerpnięta jest z „Opery Żebraczej”.
Płyta daje ciekawy obraz tradycyjnej muzyki folkowej głównie z okolic Birmingham. Mamy więc do czynienia rownież z muzyką portów i żeglarzy, którzy na swych łodziach przewozili towary po kanale. Ciekawostką jest, że docierały tam też pieśni takie jak „Jack Ashore”, znacznie bardziej morskie. Warto posłuchać, zwłaszcza że większość tego materiału jest u nas praktycznie nieznana.
Pierwsze dźwięki płyty skojarzyły mi się od razu z naszą rodzimą kapelą o nazwie Słodki Całus od Buby. Ale nie, okazuje się, że to amerykańska grupa Craic Wisely, grająca tak swojego akustycznego folk-rocka. Z resztą głównie w celtyckim sosie. Pelno tu tradycyjnych piosenek, dość żywiołowo zagranych. Kojarz mi sięto nieco z inną kapelą zza oceanu, mianowicie zespołem Amadan.
Piosenki irlandzkie brzmią tu bardzo koncertowo, czuć, ze zespół ma spore doświadczenie jeśli chodzi o granie takich numerów na koncertach. Fajnie brzmi urozmaicenie irlandzkiego instrumentarium harmonijką ustną.
Wokalista grupy, Todd Herring spokojnie radzi sobie za równo z żywiołowymi „drinking songami”, jak i z balladami, które kołyszą pubową publicznością.
Gdyby repertuar był trochę mniej oklepany była by to bardzo dobra płyta. Tak jest tylko niezła.
Największym pozytywnym zaskoczeniem na tej płycie jest dla mnie głos Boba Foxa. Niekiedy mam wrażenie że słyszę w nim surowe brzmienie Dicka Gaughana, innym razem ciepły, niski głos Simona Nicola. Z resztą właśnie do Fairport Convention najłatwiej byłoby porównać formację The Hush, która towarzyszy Bobowi.
Dość niespotykanym instrumentem w brytyjskiej muzyce folkowej jest saksofon. Jego brzmienie i nieco jazzujące niekiedy aranżacje wplatane w tradycyjne brzmienia charakterystyczne dla angielskiego folka, to swoista wizytówka grupy.
Utworom tradycyjnym towarzyszą tu bardziej współczesne kompozycje stylizowane na muzykę folkową. Dzięki ciekawym aranżacjom nie sposób odróżnic jedne od drugich. Autorem większości aranżacji jest tu Jed Grimes grający na gitarach i bouzouki.
W czasach kiedy Fairport Convention wydają głownie koncerty i składanki warto zwrócić uwagę na The Hush.
o sześciu latach od ukazania sie debuitanckiego albumu „Time Calls My Name” Moira Nelson powróciła w 2001 roku z nową płytą. Jej muzyka niec się zmieniła, rozrósł się skład – dziś nie gra już sama, towarzyszą jej: Elena Jubinville (wiolonczela, wokal), Kathryn Moses (flet i flet altowy) i Rick Shadrach Lazar (instrumenty perkusyjne). Sama Moira gra na harfie, klasycznej gitarze, instrumentach klawiszowych i śpiewa.
Właśnie harfa najbardziej zmieniła brzmienie nowych kompozycji pani Nelson. Nie jest to co prawda muzyka taka jak gra choćby Loreena McKennitt, ale jest już znacznie bliżej do takiego grania niż do tego co prezentowała artystka na poprzedniej płycie.
Dzięki nowemu instrumentarium na płycie poza folkowymi klimatami brytyjskimi pojawiają się też drobne smaczki celtyckie.
Generalnie efekt kilkuletniego poszukiwania własnego brzmienia wyszedł Moirze Nelson na dobre. W miejsce bluesowych ballad pojawiają się elementy nawiązujące do stylistyki neopogańskiej, jednak zmiana ta okazuje się być zmianą na lepsze. Niektóre pieśni pełne klimatów nieco mrocznych, acz uduchowionych na pewno spodobają się miłośnikom takich wykonawców, jak choćby Hagalaz` Runedance.
Z drugiej strony bliżej tej płycie do tradycyjnego angielskiego brzmienia, może więc też usatysfakcjonować folkowych purytan.
