Kategoria: Recenzje (Page 189 of 214)

Mirosław Peszkowski „Pestka”

Właściwie na płycie jest napisane tylko „Pestka”. Jednak każdy kto choć troche poznał się na historii polskich piosenek żeglarskich wie na pewno że jest to przezwisko Mirosława Peszkowskiego – przed laty założyciela słynnej formacji Packet, jednego z członków pierwszego wcielenia Starych Dzwonów.
W środowisku żeglarskim od jakiegoś czasu mówiło się o wydaniu płyty „Pestki”. Byłem przekonany że będzie to zbiór nagrań archiwalnych (jak w przypadku płyty Janusza Sikorskiego). Okazało się jadnak, że Mirek Peszkowski wszedł do studia i z towarzyszeniem zaproszonych muzyków nagrał nowe wersje utworów które wykonywał z powodzeniem zarówno w długich rejsach, jak i na szantowych estradach. Wśród muzyków znaleźli się również znani instrumentaliści, jak choćby Jacek Jakubowski (Krewni i Znajomi Królika, Gdańska Formacja Szantowa), czy Tadeusz Melon (Zejman i Garkumpel). Dzięki nim momentami nawet współczesne piosenki brzmią jak folkowe standardy.
Z wyjątkiem piosenki „Nieczułe morze” są to kompozycje „pre-Packetowe”. Piosenki są zarówno autorstwa „Pestki” („Już wypływa statek w morze”, „Wielkie okręty”, „Śnieg i mgła”, „Cały dzień na szlaku”), jak i innych twórców. Z tej drugiej kategorii na szczególną uwagę zasługują wymieniane w śpiewnikach, ale rzadko grywane na scenie stare piosenki, jak choćby „Kliper Marzenie”, „Wysoki brzeg w Dundee” i „Bramy Meksyku” (wszystkie trzy to utwory tradycyjne z polskimi tekstami). Są też liczne kompozycje innych autorów, które z różnych powodów znalazły się w repertuarze Mirka (W tym słynna „Itaka”). Kilka utworów to kompozycje autorskie napisane do słów różnych autorów (tytułowa „Pestka”, „Ballada o statku widmie”, „Morska ballada” i wspomniane już „Nieczułe morze”).
Ta płyta to swoiste wydarzenie, powrót na scenę morskiego barda i to w dobrej formie. Mam nadzieję że odbędzie się kilka koncertów z okazji wydania tego krążka.


Taclem

Szela „Pani Pana Zabiła”

Panie i panowie… Z dumą przedstawiam zespół Szela! Nieistniejąca już formacja z Trójmiasta zaprezentowała na swej jedynej płycie muzykę folk-rockową i to pierwszorzędną. Śmiem twierdzić że jeszcze nikt nie potraktował w ten sposób naszej kultury ludowej, choć zespoły takie jak The Bumpers, czy Rzepczyno Folk Band też nieźle sobie z polskim folk-rockiem radzą. Nagrania te ukazały się dość dawno, są obecnie niedostępne, ale może w dobie popularności folka w mediach ktos połakomi się na reedycję tego materiału. Oryginalna kaseta Szeli gdzieś przepadła, ale dzięki uprzejmości Krzyśka Jurkiewicza śpiewającego większość piosenek na tym fonografie, udało mi się dotrzeć do nagrań w formie CD.
Meteriał ten po latach zaskoczył mnie swoim bogactwem. W sumie można by nazwać Szelę zespołem folk-art-rockowym. Większość nagrań to w rzeczywistości folkowe suity. Dzieje się w nich naprawdę wiele, a jednocześnie nie ma mowy o przekombinowaniu. Warto wspomnieć o tym jak ów materiał powstał. Muzycy trójmiejskiej formacji Smugglers już od jakiegoś czasu przejawiali ciągoty w kierunku bardziej słowiańskich klimatów. Do studia weszli jako Smugglers, a wyszli z niego jako Szela, z gotowym folk-rockowym materiałem.
Całość zaczyna się piosenką „Pani Pana zabiła…”, sama historia najbardziej jest nam znana z mickiewiczowskich „Lilji”, jak sie okazuje czerpał on pełnymi garściami (a właściwie pełnymi wersami) z tradycji ludowej pisząc niektóre swe „Ballady i romanse”. Prawie ośmiominutowy utwór jest jednocześnie klimatyczny (spodobałby się sympatykom Nicka Cave’a), ma sporo drapieżności (solidny rockowy pazur), a jednocześnie zawiera zmiany tempa, których nie powstydziłaby się stara Metallica.
Poza piosenkami jest tu kilka utworów instrumentalnych opartych na polskiej tradycji ludowej i to od morza do Tatr. Muzyka ta nosi silne piętno kapel brytyjskich, takoch jak Fairport Convention i Steeleye Span. Nie chodzi tu o nawiązania, ale o podobny sposób myślenia o folku. Sekcja rytmiczna robi tu niesamowite rzeczy, a jadnak najważniejsze pozostają instrumenty etniczne. Nie da się opuścić niesamowitych partii skrzypcowych Józka Kanieckiego, który śpiewa również w wesołym „Józku, Józku”.
Aby nie sprawiać wrażenia że muzyka jest zbyt złożona dostajemy w połowie niemal punk-folkowy utwór „Od Orawy”. Okazuje się że można zagrać w tym stylu nie sciągając z De Press.
W repertuarze Szeli nie zabrakło też standardów. Jednym jest utwór „Matulu moja”. Piękna ballada miała już sporo ciekawych wykonań. Podobnie „Idzie dysc”, jednak kiedy Pomorzanie biorą się za góralskie piosenki, musi wyjść z tego coś intrygującego. W wersji Szeli jest ciężko i rockowo, a jednocześnie czuć tu niesamowicie dużo przestrzeni. Kiedy utwór się kończy naprawdę szkoda że to już koniec płyty. Jeśli ktoś ma dostęp do tego materiału – gorąco polecam. Jeśli ktoś byłby zaimteresowany wydaniem jego reedycji – polecam jeszcze gorecej i proszę o kontakt.


Taclem

Culann’s Hounds „Culann’s Hounds”

Właściwie w tym miejscu mógłbym się rozpisać o nazwie zespołu, o Cuchullainnie i legendach Ulsteru. Jednak chodzi chyba raczej o muzykę, więc oszczędzę wam starych irlandzkich bajd i przejdę do dźwieków generowanych przez młodych muzyków z … San Francisco. Graja tradycyjną muzykę irlandzką bez wpływów rocka, popu, techno, punka czy nawet jazzu. Po prostu folk, ale w sposób bardzo wiarygodny. Zespoły takie można usłyszeć w pubach na całym świecie, ale Culann’s mają w sobie coś wyjątkowego.
Brzmienie nie jest tu specjalnie odkrywcze, grali tak już choćby The Bothy Band czy wczesne Planxty. Jednak wzorce są najlepsze z możliwych. Ostatnimi czasy rzadko zdarza się by młode kapele grały muzykę tradycyjną właśnie w takim stylu. Podczas gdy stare kapele połykają własny ogon Culann’s Hounds pokazują że można tradycyjnie, z ikrą i nie trzeba walić w bęben. No tu może trochę przesadziłem, w końcu jest w składzie bodhran, ale gra w sposób nie zagłuszający reszty instrumentów.
O ile utwory instrumentalne udało się zespołowi dobrać w mierę oryginalne i nieoklepane, to piosenki znamy już z dziesiątek innych wykonań. Prosty aranż „Spancil Hill” ma w sobie wiele uroku, zwłaszcza że bodhranista Frankie Jordan okazuje się byc też utalentowanym wokalista folkowym. „Peggy Gordon” przywodzi na myśla najlepsze tradycje wokalne irlandzkiego folku, zaś „The Fields of Athenry” zaśpiewane jest z lekkością i wdziekiem, jakiego przy tej piosence chyba jeszcze nie słyszałem. Żeby nie było tak fajnie mamy jeszcze całkiem przeciętne „The Black Velvet Band”. Ale z pubowego evergreena trudno więcej wycisnąć.
Niekiedy daje się też zauważyć że nieobca instrumentalistom muzyka irlandzkiej Lunasy, ale w tym przypadku chodzi raczej o grające razem uillean pipes, flety i skrzypce.
Mam nadzieję że o Culann’s Hounds jeszcze usłyszymy.

Taclem

Fairport Convention „Nine”

Zaczyna się od dość żywiołowego „The Hexhamshire Lass”, tradycyjnego utworu w folkrockowej aranżacji Fairport. Od razu widać że brakuje trochę najbardziej znanych fairportowych wokalistow – Simona Nicola i Richarda Thompsona. Kolejna piosenka „Polly On The Shore” to tradycyjny utwór do którego Dave Swarbrick (skrzypek) napisał nową muzykę. Lekka balladka, niczym się zbytnio nie wyróżnia, może jedynie kilkoma partiami skrzypiec. Wiązanka instrumentalnych motywów, które w wykonaniach Fairport często bywały porywające, tu nieco zbyt country’owa. Dalej znów mamy utwór z muzyką Swarbricka to „To Althea From Prison”. Muzyk musiał być chyba w wyjątkowo balladowym nastroju.
Dziwny uwtorek „Tokyo”, autorstwa kogoś z rodziny ówczesnego gitarzysty poprzedza chyba największy przebój z tej płyty – „Bring ‚Em Down”. Dalej mamy słodką pioseneczkę „Big William”. Utwór „Pleasure & Pain” przetrwał w repertuarze koncertowym Fairport. Ostatni utwór – „Possibly Parsons Green” nie miał tego szczęścia.
Ogólnie w dyskografii zespołu który nagrał tyle płyt co Fairport Convention zawsze znajdą się płyty słabsze. Ta raczej do takich nalezy.

Taclem

Hedningarna „Kaksi”

Na tej płycie jest mniej elektroniki w stosunku do akustyki. Więcej utworów instrumentalnych, a rozdzierająco przejmujące głosy pojawiają się jedynie w około połowie kompozycji. Ale jak się już pojawią to przechodzi dreszcz, bo to tak, jakby słuchać zaklinających przyrodę wiedźm. Czasem inkantują one dzikie frazy unisono z lirą lub skrzypcami. Takie emocje, które to wywołuje trudno opisać. Jeden utwór zaśpiewany jest w języku szwedzkim przez męski głos.
Wszystkie kompozycje cechuje raczej wolne tempo, a w kołyszącym rytmie słyszalne są dźwięki nostalgii, smutku i bólu. Jedynie dwie z nich mają słodki, beztroski charakter skocznych piosenek. Wiodącym instrumentem są tu dudy szwedzkie o trochę innym brzmieniu niż tradycyjne. Pojawiają się też riffy gitary elektrycznej, a nuty molowe z łkaniem wypływają ze strun gitary akustycznej, co najlepiej słychać w ostatnim leśnym, przestrzennym hymnie. Czasem tylko tempo narasta, przechodząc w taneczny rytm, zachęcający do pląsów przy świętych ogniskach. I wtedy ta muzyka porywa na dobre, by wkrótce ukoić magicznym, przejmującym wezwaniem do powrotu do korzeni…
Album wydany w Polsce przez „Folk Time”, ale ze zmienioną okładką.

Ahti

Loreena McKennitt „The Mask and Mirror”

Zdecydowanie najlepsza pozycja w dyskografii tej kanadyjskiej artystki. Przez bardzo długi czas był to dla mnie najlepszy celtycki album jaki znałem. Celtycki ? Cóż masa tu kulturowych wpływów, jednak zarówno gra Loreeny, jak i zaproszonych muzyków (Donal Lunny, Davy Spillane) decyduje o takim właśnie charakterze płyty.
Płyta „The Mask and Mirror” to również album który przysporzył artystce największej popularności. Swoisty romans muzyki celtyckiej z art-rockiem, world music i new age dał niespodziewanie dobre rezultaty.
Inspiracji jest tu niesamowicie dużo – od poetów (W.B. Yeats „The Two Trees”, W. Shakespeare „Prospero’s Speech”), przez muzykę tradycyjną („The Bonny Swans”) aż po własne doświadczenia z podróży („Marrakesh Night Market”, „Santiago”). Wiele spośród tych utworów znalazło się później na soundtrackach różnych filmów i seriali. Powód jest prosty – to muzyka bardzo plastyczna.
„The Mystic’s Dream” to chyba najbardziej charakterystyczny utwór z tego zestawu. W tym jednym utworze Loreena bija na głowe czołowe twórczynie muzyki mistyczno-celtyckiej, jak Enya czy Maire Brennan. Nie pozostawia też złudzeń że jest świetną wokalistką.
Kto jeszcze nie słyszał tej płyty – serdecznie polecam.

Taclem

Pat Kilbride „Nightingale Lane”

Płyta solowa Pata nagrana tuż przed jego powrotem do zespolu Battlefield Band (po 23 latach). Przedstawia ona artystę w doskonałej formie. Zarówno jego wlasne kompozycje, covery, jak i utwory tradycyjne odegrane są po prostu świetnie i ani wykonanie ani aranżacja nie pozostawiają wątpliwości na temat muzyki Pata.
Wśród coverow znajdują się tu utwory autorstwa Nanci Griffith („Hard Life”) i Gerry Rafferty’ego („Rickrack”), którego piosenka „Her Father Didn’t Like Me Anyway” byla niedawno sporym przebojem w wykonaniu Shane’a MacGowana.
Wśród instrumentalnych kompozycji prym wiodą te ktore napisal Pat, oraz kompozycje irlandzkiego klasyka – Thurlogha O’Carolana.
Szczególną uwagę chcialbym zwrócić na znaną w Polsce piosenkę „Henry My Son”, ktorej jedną z wersji wykonuje na tej plycie Pat.

Taclem

Tears For Beers „Mud Water Dance”

Zespół Tears For Beers (analogia do Tears For Fears, wczesniej zaś nazywali sie Ten Beers After – od Ten Yers After, jak widać żartobliwe nazwy to ich specjalność) poznałem dzięki portalowi mp3.com. Bardzo ucieszyłem się kiedy w gdyńskim komisie za niewielkie pieniądze udało mi się kupić ich płytę.
Album niemieckiej (bo stamtąd pochodzi kapela) grupy folkrockowej zaczyna się od standardu folkowego „Black is the Colour”. Standardy na tej płycie dominują, ale nowe aranżacje doskonale pokazują nieznane strony tych utworów. „Black is…” brzmi tu troche jakby wykonywał go Mark Knopfler, a podejrzewam że aranżacja mogłaby też przypaść do gustu Van Morrisonowi.
„Cruel Sisters” w wersji TFB nabiera dość niepokojącego klimatu. Muzycy świadomie czerpią ze stylistycznych naleciałości takich zespołów, jak Jethro Tull, czy… Marillion.
Początek „Step It Out Mary” mógłby się kojarzyć raczej z kapelą hardrockową. Zespół nie brzmi co prawda tak ciężko jak ostatnie dokonania Fiddler’s Green, czy Tempest, jednak można odnaleźć tu sporo ciężkich riffów. Wszystko to w folkowym sosie, o który dbają akordeonista Bert Ritscher, oraz skrzypek Stefan Baunmann. Z kolei utwór „Fire Maringo”, znany u nas jako szanta, pomimo tradycyjnego podziału, charakterystycznego dla pieśni pracy, staje się raczej nastrojową balladą. Na rozweselenie otrzymujemy instrumentalny „Over The Moor”.
Niczym nowym nie zaskakuje natomiast „Drunken Sailor”. Może z niektórymi kawałkami nie da się zrobić już nic nowego ? Drugi utwór instrumentalny na płycie to „Athol Highlanders”. Podobnie mamy tu rozbujana sekcje rytmiczna, dosc ciekawa.
Jak sie okazuje za zachodnia granica kwitnie nam niesamowicie prezna scena folkrockowa. Moze czas zaczac z nimi wspólpracowac, chetnie zobaczylbym w akcji takie grupy jak Tears For Beers, a i nasi wykonawcy pewnie chetnie by tam pograli.

Taclem

Young Dubliners „Rocky Road”

Nie ma co ukrywac, ze tytul „Rocky Road” dobrze oddaje zawartosc krazka. Znajdziemy tam wybitnie rockowe kawalki, niekiedy calkiem mozliwie przyprawione przez gitare (osobiscie to nie ukrywam, ze rocku nie trawie latwo ani za bardzo sie na nim nie znam :). Ale nowa wersja „Rocky Road to Dublin” ujela mnie – zdecydowanie tradycjonalistke w folku irlandzkim – za serce :). Utworek 3 „Black & white” polecam do sluchania we dwójke – jest bardzo nastrojowy i mówi o tym, co trzeba.
Mysle jednak, ze nawet dla fanów polaczenia folku z takim rockiem, plyta nie bedzie wielka rewelacja czy odkryciem nowych frontów tej muzyki. Slucha sie jej przyjemnie, ale mimo wszystko jakos malo z niej zostaje w pamieci – chyba jedynie ten luzacki, czasem nastrojowy klimacik. Ona jest po prostu tak sobie do posluchania jak sie komus nudzi… aczkolwiek niektóre piosenki sa jakby stylizowane na hity muzyki rozrywkowej (lub na takie tanczone przez przytulone pary na szkolnych dyskotekach :).
Ogólnie mówiac – nie za wiele tu muzyki czerpanej prosto z irlandzkiego folku. Cala plytka to z reszta tylko lekka przekaska – zawiera jedynie 6 utworów. To pozostawia pewien niedosyt… Pozostaje nam czekac nastepnych krazków… w nadziei, ze przyniosa wiecej utworów oraz wniosa w nie moze troche wiecej… folku ? 😉

Irish

Brobdingnagian Bards „Memories of Middle Earth”

Bezpośrednim impulsem dla powstania tej płyty była pierwsza część ekranizacji „Władcy Pierścieni” J.R.R. Tolkiena, w reżyserii Petera Jacksona. Duet Brobdingnagian Bards (Marc Gunn i Andrew McKee) przez dwa lata pisał piosenki i wreszcie na początku 2003 roku mogą poszczycić się wydawnictwem w pełni dedykowanym prozie Tolkiena.
Z twórczością tego autora grupa Brobdingnagian Bards zetknęła się w swej pracy już dużo wcześniej, na swym albumie „Songs of the Muse” z 2001 roku obok utworów renesansowych zamieścili oni nagranie „Tolkien (The Hobbit & Lord of the Rings)”. To chyba wciąż największy hit zespołu. Pojawiło się ono później również na płytach „A Celtic Renaissance Wedding” i „Gullible`s Travels”.
„Memories of Middle Earth” to zbiór utworów folkowych, ilustracyjnych motywów muzycznych i nieco satyrycznych utworów, takich jak „The Schizophrenic Gollum Blues”. Osobiście uważam że bez tych ostatnich w zupełności by się obeszło.
Najciekawiej wyszły tu utwory folkowe, tam gdzie do głosu dochodzi muzyka ilustracyjna, zbytnio zalatuje to wszystko dźwiękami new age. Za to takie melodie, jak „Hobbit`s Dance”, czy wymieniany już „Tolkien…” to rzeczywiście klasa. Z resztą płyta ogólnie trzyma niezły poziom, można ją uznać za ciekawy hołd złożony mistrzowi fantasy.

Rafał Chojnacki

Page 189 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén