Płyta „Amors” to drugi album włoskiej grupy InChanto. Zgodnie z tytułem jest to płyta o miłości. Miłości do ziemi, nieba, do życia. I można się w tej płycie zakochać.
Sporo tu łagodnego brzmienia, właściwie to InChanto można by określić jako taki włoski Clannad (zwłaszcza celtycko-brzmiący „If I were”) skrzyżowany z Loreeną McKennitt. Nie wiem jednak czy nieco by to nie skrzywdziło omawianej tu kapeli. Faktem jednak jest że wokal Micheli Scarpini kojarzyć się może właśnie z tą drugą artystką.
Spore instrumentarium i niebanalne aranżacje to kolejny atut grupy. Długie i rozbudowane kompozycje, sporo nawiązań do muzyki dawnej („Le jongleur”) i ludowej („Scottisch a bergere”), oraz wspomniany już piękny śpiew, to powody dla których „Amors” stał się jedną z moich ulubionych płyt już po pierwszym przesłuchaniu.
Monumentalny „Aquae noctium”, nostalgiczny „Vago tremor” i nieco płaczliwy „Amoricordi” to najbardziej „jesienne” opowieści z tych które snuje zespół. Blisko im w tym momencie do skandynawskiego projektu Secret Garden.
Piękna płyta, pełna przejmującej muzyki. Polecam wszystkim, którzy poza decybelami cenią w muzyce coś jeszcze.
Kategoria: Recenzje (Page 162 of 214)
Pieśni zawarte na albumie „Witch of the Wild Woods” można klasyfikować na wiele sposobów. Może to być neopogański folk, akustyczna muzyka new age, czy nawet folk rock z magicznym przeslaniem. Wszystko to gdzieś tu się mieści.
Opowieści prezentowane tu są płne magii, czarownic, pogańskich świąt i uwielbienia dla dualizmu Boga i Bogini.. Środki wyrazu są dość różne. Folkowa pieśń „The Burning” poprzeda tu rockowy utwór „Witch of the Wildwoods” (kojarzący się nieco z The Who).
„Just a Rib” jest lekkos swingującą ballada, a „What Should We Do For Our Lord and Lady” to znów transowy folk. Mimo iż mieszają się stylistyki, to płyta jest jednak dość spójna.
Większość piosenek wykonywanych na tej płycie to utwory, które zespół wykonuje na różnych zlotach i uroczystościach związanych ze Starą Wiarą (jak nazywają swoje wierzenia neopoganie).
Choć mogłoby się wydawać że taka muzyka powinna być dość ponura, to jest wręcz przeciwnie, Nad kompozycjami granymi przez Moonstruck unosi się zgoła hippisowski duch radości i miłości.
Ciekawostką dla polskich słuchaczy może byc utwór „We All Come From the Goddess”, swoisty neopogański standard, który kilka lub kilkinaście lat temu wykonywała w polsce dziewczęca grupa szantowa Kogoto jako „The Return”. Bardzo ciekawie wychodzi zestawienie tych dwóch wersji, zwłaszcza ze równie wiele tu podobieństw, co i różnic.
Nieco kuriozalnie brzmi w tym zestawie zagrany na prostym przestrze rock`n`roll „Beltane Boogie”, ale pokazuje on dobitnie, że pogańskie święta można obchodzić na różne sposoby, rownież nowocześnie.
Na płycie jest ciekawie i różnorodnie, choć nie bnrakuje niedociągnięć. Wątpie żeby w Polsce poza kręgami neopogańskimi zespół zdobył popularność, ale warto zaznaczyć że jest to kapela która nie musi sie wstydzić swojego grania, a to i tak wiecej niż w przypadku niektórych innych grup folkowych.
Płyta „Stirrin` It Ip” wywołała spore zamieszanie na folkowym rynku w Szkocji. Od dawna żaden zespół o tak klasycznym brzmieniu nie zdobył tam popularności. Stairheid Gossip to kapela żeńska, ktora śpiewa folkowe pieśni a capella. Z rzadka tylko zabrzmi tu gitara, whistles, albo bodhran.
Obok tradycyjnych pieśni, które już kiedyś miały takie lub podobne aranżacje („Johnny I Hardly Knew You”, „Cotton Mill Girls” czy „The Twa Corbies”) mamy tu nowe wersje piosenek folkowych, które może nie są jeszcze standardami folkowymi, ale w niedalekiej przysłości mogą się takmi stać. Mówię tu przede wszystkim o dwóch utworach : „King of the Castle” Columa Sandsa i „Both Sides of the Tweed” Dicka Gaughana. Nie ukrywam że obaj ci pieśniarze należą do moich ulubionych. Aranżacje poczynione przez członkinie Stairheid Gossip nadają tym kompozycjom dodatkowego smaku.
Jako ciekawostkę wymienić należy utwory zatytułowane „Bahlele Bonke” i „Igama Lama” pochodzące z Południowej Afryki. Ciekawie wpasowano go w wyspiarskie kompozycje.
Tradycyjne brzmienie, nie pozbawione jednak elementów… kombinatorskich. Czasem to nieco jazzowy feeling, innym razem odrobina gospel. Przywodzi mi to na myśl polskie zespoły, takie jak Ryczące Dwudziestki, czy Tonam & Synowie. Podejrzewam ze moglyby one spokojnie zaistniec na tamtejszym rynku.
Płyta jest pieknie wydana. Ma rewelacyjną okładkę, fajną wkładkę, a sam krążek też jest bardzo ładny. To już zapowiada przynajmniej ciekawa produkcję.
Balbarda proponuje nam swoisty miks muzyki tradycyjnej Półwyspu Iberyjskiego i współczesnego grania. Podstawowe instrumentarium, to gitara, skrzypce, flety, dudy gaita, lira korbowa i bębny.
Zaczyna się od tematów z okolic Salamanki. Najpierw fandango, a potem przejście do picao. Przy okazji warto zaznaczyć, że choć melodie pochodzą z nieco innej kultury muzycznej, to sposób ich wykonania przywodzi na myśl najlepsze kapele celtyckie z tamtych rejonów. Melodie pozostają bardzo różne, ale takich opracowań nie powstydziłyby się zespoły takie jak Llan de Cubel, Luar Na Lubre, czy nawet Milladoiro. Do tego dochodza wspomniane już współczesne elementy, sporo tu ciekawych wstawek, bardzo rozimprowizowanych.
Z kolei „Al Histe” to wiązanka melodii gdzieś z okolic Aliste. Elementy te są bardzo transowe, nie trudno więc wpaść w pułapkę tego ponad pięciominutowego utworu.
Gitarowe zagrywki otwierające utwór „Piedrahita” zdradzają ciekawe tempo. I rzeczywiscie melodia, która towarzyszyła na południu Półwyspu tańcom religijnym ma dość niespotykane metrum.
„Jota de Balbarda” to melodia napisana przez członków zespołu. Bardzo ciekawie rozwija się tu aranżacja, całość opleciono na rytmie tradycyjnego tańca.
Współczesne brzmienia giatry basowej i odrobina bliżej nieokreślonych dźwięków (czyżby komputer ?), to wstęp do „Arroyo Culebro”. Zespół przyznaje sięw tym utworze do inspiracji grupą Fuenlabrada de Leganes z Madrytu. Później jest nieco bardziej tradycyjnie, wkradają się też lekko jazzujące elementy.
Po raz kolejny z rzadko spotykanym metrum (5/8) mamy do czynienia w melodii z okolic Bercimuelle zatytułowanej „Vettonia”.
„Amalpicada” kojarzyć możę się nieco z niektórymi dokonaniami naszej rodzimej grupy Open Folk, co oznacza, że sięgając po tamtejsze kompozycje nasi rodacy dobrze wykonali swoje zadanie. W dalszej części Balbarda rozwija tematy na swój sposób, dając między innymi popis ciekawego grania zespołu z solistą grającym na gaita.
Inspirowana tradycyjną muzyką z północnej części Lugo instrumentalna ballada „A poza da Ferida”, to jedna z najpiękniejszych i najbardziej nastrojowych kompozycji na płycie. Co prawda w ostatniej części rozwija się w żywiołowy taniec, ale nie traci swojego uroku.
Podobnie spokojnie zaczyna się „Pasacalles de la Frontera”, szybko jednak przechodzi w część nieco żywszą, aż dochodzi do partii pieśni. Po ośmiu długich instrumentalnych kompozycjach to spore zaskoczenie.
Zakończenie, a więc swoista okrasa płyty, to „Malacoria”. Melodie takie jak ta były szczególnie popularne wśród hiszpańskich osadników w Nowym Świecie.
Cechą charakterystyczną muzyki zespołu są długie i rozbudowane kompozycje. Jednak nawet nie pomyślcie otym, że muzyka ta może być nużąca. Całość może się wydawać nieco mroczna, ale ma sporo magnetyzmu.
Płyta Dave`a Swarbricka to niewątpliwie ślad odciśnięty na trwałe w podłożu brytyjskiej muzyki folkowej. Może właściwie nie koniecznie ta płyta, ale ogólnie twórczość i osoba tego niesamowitego skrzypka. Najbardziej znany jest dziś ze współpracy z grupą Fairport Convention, która z resztą pojawia się gościnnie w tych nagraniach. Inna część z nich to wspólne granie z gitarzystą i wokalistą Martinem Carthy, znanym i lubianym brytyjskim folkowcem.
Płyta jest w większości akustyczna i najczęściej są to duety skrzypcowo gitarowe. Tak jest w przypadku wspólnych bagrań z Kevinem Dempseyem. W większości przypadków słychać wyrażnie dość luźną stylistykę grania Dave`a. Właśnie z takiego grania zasłynął w Fairport.
Ciekawostką jest tu kompozycja „The Seven Keys” zagrana z grupą Whippersnapper, inspirowana melodiami z Europy Wschodniej.
Piękna melodia „Boadicea” ma nie tylko celtycki rodowód. Boadiceą Swarbrick nazywał czasem Sandy Denny, niezapomnianą pierwszą wokalistkę Fairport.
Należy przyznać, że najpełniejsze brzmienie skrzypek osiągnął właśnie z tym zespołem. Słychać to dokładnie w przypadku instrumentalnej wersji piosenki „Crazy Man Michael” zagranej na tej płycie z innymi skrzypkami grającymi w grupie.
Ogólnie można uznać tą płytę za świetną wizytówkę Swarbricka. Nie ukrywam, że to płyta przede wszystkim dla fanów jego grania. Ale zwyczajni folko-słuchacze też nie powinni się czuć zawiedzeni.
Artystka znana jako Aeone przedstawia nam zbiór piosenek, w których pobrzmiewają wyraźne celtyckie echa. Jest tu sporo elektroniki, ale niebanalne aranżacje ratują płytę przed odłożeniem na półkę.
Jeśli już mówimy o półkach, to Aeone można spokojnie ustawić obok Maire Brennan, Loreeny McKennitt, czy Enyi. Nie tylko dlatego że te kompozycje mają podobny, nieco mistyczny charakter, ale również dlatego że Aeone dysponuje pięknym głosem. Czasem przywodzi na myśl Sinead O`Connor.
Muzyka momentami ociera się o pop (a nawet new romantic), ale wszystkie wymienione tu wykonawczynie można o to posądzić. Za to użyte instrumentarium nie pozostawia wątpliwości. Mamy tu dudy, dulcimer i sporo instrumentów drewnianych, różnego rodzaju fletów itp.
W przypadku Aeone mamy też pewien przekaz. Trudno jednoznacznie określić go jako neopogański, czy feministyczny. Po prostu artystka odwołuje się do wierzeń celtyckich i do roli kobiety w dawnym świecie. Przed oczami pojawiają nam się kapłanki, wojowniczki i boginie dawnego świata. Utwory takie jak „Take The Boat Out”, „Indira” czy „Message in my Heart”, to jedne z najciekawszych pozycji tej płyty.
Końcówka płyty to rzeczywiście zachęcający fragment. Obok wspomnianej już piosenki „Take The Boat Out” mamy tu dobry utwór „Voice Of America” i piękny nastrojowy kawałek „Anam Cara”. Taka mogłaby być cała płyta…
A teraz o mniej przyjemnych stronach. Zabrakło tu trochę polotu. Nie mam atmosfery otaczającej choćby nagrania Dead Can Dance. Osobiście uważam że mniej elektroniki wyszłoby płycie na dobre. A tak, niestety raczej za często słuchać się tego nie da. A szkoda, bo wiele pomysłów w innej oprawie mogłoby naprawdę zabłysnąć.
Do odsłuchania w Sieci – Real Audio:
(Pliki znajdują się na serwerze wykonawcy. W razie komplikacji piszcie do nas)
Nie sądziłem że tak długo będę się zbierał do napisania tej recenzji. Po pierwszym przesłuchaniu wydawałoby się że wszystko jest jasne. Płyta mi sie nie spodobała. O ile album „Ano” można określić folk-rockowym lub folk-popowym, to na krążku „Patataj” dominują kompozycje popowe, zagrane na nietypowych dla popu instrumentach. Owszem, muzyka jest dobrze napisana, po dokładniejszym wsłuchaniu sięw teksty dostrzega się nawet ich urok. Jednak dla kogoś kto chciałby posłuchać folkowej płyty niewiele się tam znajdzie. Co jednak nie znaczy że nic.
Swoistym prezentem dla folkowców są tu dwa utwory wykonane przez Ferencs’a Sebo, autora słynnych „Czerwonych Korali” (utwory „Baltover Hadova” i „Rejtelmek”). Nie pasująone co prawda ani troche do koncepcji płyty, niemniej są ciekawostką. Jak przysłowiowej świni siodło pasuje tu też cover utworu Franka Zappy („Let’s Make The Water Turn Black”).
Części kompozycji (jak m.in. „A on tak całował, tak całował mnie”) przywodzi na myśl coś między lekko jazzowymi klimatami Anny Marii Jopek, a popowym Various Manx (tu zwłaszcza „Dzyń Dzyń Dzyń – kołysanka dla Jacusia”). Wykonawcom trudno cokolwiek zarzucić, płyta brzmi dobrze, poszczególne patrie instrumentów są świetne, brakuje może trochę polotu, ale może to syndrom drugiej płyty.
Pora wymienić plusy tej płyty, a poza stroną wyknawczą i realizatorską jest ich jeszcze niemało. Jest tu świetna folkrockowa ballada „Hej góry, hej góry”. Co prawda kojarzy się miejscami z „Jaskółką uwięzioną” Stana Borysa, ale chodzi tu raczej o brzmienie niż o jakieś nawiązania melodyczne. Do najbardziej folkowych utworów należą „W lesie co jest blisko sadu” z charakterystyczną folkową tematyką chłopaka bałamucącego pannę, oraz „Wszak być może znacznie gorzej”, czyli polska wersja „Rejtelmek”. Myślę że płyta jest nieco przeładowana frywolną tematyką, która choć zdarza się często w folkowym repertuarze, to jednak nie można chyba śpiewać cały czas o tym samym.
Myślę że taka muzyka jest bardzo potrzebna, bo co by o tym nie mówić, to właśnie Brathanki wyrwały folk z okowów Mazowsza i Śląska. Oczywiście mówie o tzw. zbiorowej świadomości. Płyta potwierdza jakość jaką prezentuje zespół, pod względem muzycznym wciąż pozostają numerem jeden na pop-folkowym podwórku. Gorzej jak już wspomnialem z tekstami, tu chyba o oczko wyżej wylądowali by bracia Golcowie.
Starsze nagrania Capercaillie to jedna z najlepszych rzeczy jakie sie w muzyce szkockiej wydarzyły. No dobrze, może nie jestem zbyt bezstronny, ale uwielbiam brzmienie tej grupy do płyty „Delirium” włącznie.
„Puirt A Beul” to jeden z najciekawszych utworów w całym repertuarze grupy. Z resztą znamy go też w polskiej wersji, jako „Konie” Krewnych i Znajomych Królika. To właśnie Jackowi z tej grupy zawdzięczam moje zainteresowanie Capercaillie.
Na płycie „Crosswinds” osiągnięto idealną symbiozę łagodnych dźwięków celtyckich ballad zaśpierwanych aksamitnym głosem Karen Matheson z czymś co pod koniec lat 80-tych określono jako „celtic funky”.
Pierwsze z tych utworów przypadną pewnie do gustu choćby miłośnikom irlandzkiego Clannadu.
Drugi rodzaj utworów stanowił punkt wyjściowy dla wielu kapel dziś grających połączenie muzyki tradycyjnej z nowoczesnymi rytmami. Capercaillie otworzyło też oczy wytwórni łytowych na taką muzykę. W Polsce, poza Królikami, istniał też ciekawy zespół Maidens (wcześniej Little Maidens) czerpiący garściami z dorobku i stylistyki Capercaillie.
Niesamowite rzeczy na tej płycie wyczynia nie tylko wokalistka. Prawdziwą gwiazdą, co słychać w wielu utworach jest akordeonista Donald Shaw. Wiele utworów prowadzi razem ze skrzypkiem – Charlie McKerron’em.
Co ciekawe na stronie zespołu próżno szukać informacji o tym (jednym z najlepszych) albumie. Wczesny etap swojego grania grupa zamknęła składanką „Dusk Till Dawn”.
Niełatwe zadanie wyznaczyli sobie muzycy odpowiedzialni za postanie tego albumu. Jesli nie znacie tej płyty, zapewne nie wiecie dlaczego. Otóż jest to wydawnictwo szczególne. Muzycy, głownie ze środowiska jazzowego, postanowili zaaranżować utwory grzesiuka tak, jakby grała je podwórkowa kapela w latach kiedy Grzesiuk rejestrował swoje piosenki. Oczywiście został oryginalny głos Grzesiuka i banjola na której bard Czerniakowa sobie akompaniował. Tak zaaranżowany materiał zajmuje pierwszą płytę tego dwupłytowego albumu. Drugi krażek to oryginalne wykonania Grzesiuka, poddane jedynie remasteringowi.
Trudno oceniać ta druga płytę, dziś już jest to legenda. Jako że te wykonania w postaci dwóch analogowych krążków znam od dzieciństwa – nie odważę się na ich ocenę. Tym bardziej jednak czuję się zobligowany do napisania o płycie pierwszej, zatytułowanej „Piosenki w nowych aranżacjach”.
Od razu na wstepie przyznam że dziwię się że do projektu nie zaproszono muzyków znanych z kapel ulicznych, których wciąż w Warszawie niemało. Mam wrażenie że jazzowi muzycy trochę przekombinowali… ale po kolei. Zaczyna się od naprawdę świetnej aranżacji „Grunt to rodzinka”. Wszystko brzmi naprawde profesjonalnie, ale ile znacie kapel ulicznych grających na cymbałkach ? Bo ten to instrument pobrzekuje w utworze. Dziwne to troszkę. Znacznie lepiej (mimo cymbałków – tu jest ich mniej) brzmi „Choć z kieszeni znikła flota”. Świetny klimat wprowadza tam akordeon (z informacji we wkładce wynika że sztuczny, ale brzmi dobrze). Podobnie „U Bronki wstawa…” (czy aby w oryginale nie było „… w Stawach”, ale pewnosci nie mam). Tu jeszcze skrzypce dodają odpowiedniego klimatu.
Pod szyldem „Wyznań skruszonego ochlapusa” kryje się swoisty warszawski evergreen – „Komu dzwonią, temu dzwonią”. Piosenka ta kilka lat temu była jednym z wiekszych hitów Szwagierkolaski. W sumie nie da się chyba nie wspomnieć o tej formacji, gdyż jest ona współodpowiedzialna za renasans zainteresowania Grzesiukiem. Nowy aranż zaprezentowany na tej płycie jest oczywiście znacznie bardziej tradycyjny od tego co zaprezentowali Szwagrowie. Walczykowe „Święta u Sztachetów” ozdabia z kolei klarnecik. Co prawda w tle gdzieś przewijają się owe nieszczęsne cymbałki, ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić.
„Kaziu nie bądź kiep” to z kolei czaująca mandolinka w tle. W „Rum Helce” z kolei pojawia się trąbka. Właściwie w każdym utworze pojawia się jakiś instrumencik, grający coś na kształt prostej solóweczki, ma to swój urok, gdyż może się kojarzyć własnie z ulicznym graniem.
Zastanawiam się czy odrobinkę nie zwoniono piosenki „Gienio Piekutoszczak”, ale aranżerom i tak należą się tu brawa, bo utwór w formie w jakiej jest tu pokazany nie nalezy do najprostszych. „Bujaj się Fela” z fajnym akordeonowo-skrzypcowym wstepem i mandoliką w refrenie też jest przykładem pomysłowego podejścia do utworu.
Nie podoba mi się zbytnio nieco cyrkowa aranżacja wstawki w „Niech żyje wojna”, oraz podobny motyw w „Siekiera, motyka”. To piosenki z wojennej Warszawy, a nie z czasów hiszpańskiej rewolucji. Reszta brzmi całkiem miło. Nieco zmieniono chyba również wstep do zwrotek i refrenu w piosence „Z szacunkiem, panie Feluś”, a może po prostu mnie sie tak wydaje. Aczkolwiek jest to ciekawy zabieg.
„Ballada o Felku Zdankiewiczu” zawsze była moją ulubioną piosenką z repertuaru Grzesiuka. Może dlatego razi mnie w tym utworze nieco płasko brzmiący podkład który dodano. Znacznie lepiej jest w „Nie masz cwaniaka nad Warszawiaka” (przy okazji informacja dla osoby robiącej, świetną skądinąd okładke – „Warszawiak” pisze się przez duże W). „Bal na Gnojnej” to chyba najbardziej uwspółcześniona wersja. Nieco dansingowy aranż dobrze się z tym utworem komponuje. Niemal czuć nasączony dymem klimat mrocznej knajpy.
Płytę zamyka wiazanka pięciu zagranych już wcześniej utworów. Kto wie, może przeznaczona do emisji radiowej. Jeśli tak, to nie wróżę mu powodzenia, po prostu pocięto fragmenty i troche niedbale je zmontowano. Zabieg wskrzeszenia piosenek w nowej formie uważam za udany, choć nie wiem czy płyta zdobędzie taką popularność jak wersje Szwagierkolaski, a przy okazji pewnie bedzie też sporo głosów krytycznych. Natomiast ja bym bardzo tą płytę chwalił… gdyby nie cymbałki.
Kanadyjski zespól Crash Test Dummies gral kiedys swietna mieszanke folka, alternatywnego country i popu. Debiutancka plyta „The Ghost That Haunt Me” z 1991 roku przedstawia zespól wlasnie w takiej formie.
Plyta ma lepsze i gorsze momenty, choc tych pierwszych jest znacznie wiecej. Naleza do nich chocby pierwszy radiowy hit CTD – „Superman’s Song”, „Here on Earth” – z irlandzkimi wstawkami na tin whistle bluesowymi solówkami, piekna balladka „The Ghost That Haunt Me”, „Thick Necked Man”, oraz brzmiace nieco jak songi Nicka Cave’a „At My Funeral”.
Mialem to szczescie ze poznalem ten zespól nie przez MTV, a z audycji Jacka Jakubowskiego („Folklor Zielonej Wyspy” i „Folk – Muzyka Swiata”) w Radiu Gdansk, tak wiec ta pierwsza plyta bedzie dla mnie pewnie najlepsza.
Tym co najbardziej zwraca na zespól uwage jest wokal Brada Robertsa. To dzieki niemu piosenka „Mmm, Mmm, Mmm” z nastepnej plyty stala sie przebojem. Niestety ta plyta byla ostatnim wartym uwagi albumem CTD. Trzecia plyta – „The Worm’s Life” – byla juz bardzo „bezplciowa”, zas kolejne wydawnictwo wprowadzilo zespól w swiat… elektronicznego popu.
Na szczescie to co nagrali wczesniej nie zmainia sie, jesli wpadnie wam w lapki „The Gost That Haunt Me” – posluchajcie. Gdybyscie znalezli akustyczny bootleg Brada Robertsa „Crash Test Dump”, tez warto.
