Dona Rosa (naprawdę Rosa Francelina Dias Martins) to wokalistka z Lisbony śpiewająca pieśni fado. Portugalskie pieśni w wykonaniu Dony i towarzyszących jej muzyków to doskonała okazja do zapoznania się ze stylem, który nie tak dawno „odkryła na nowo” cała folkowa Europa. Popularność fado można uznać za europejską odpowiedź na szaleństwo związane z muzyką kubańską.
Dla mnie największym atutem tego rodzaju folkowych produkcji jest łagodność i swoisty czar który z tej muzyki płynie. Przyznam że podchodze do niej bardzo intuicyjnie, bo żeby pisać o tradycji fado musiałbym pewnie jeszcze przesłuchać sporo klasyki gatunku. Natomiast fakt że w muzyce tej można bez pamięci zatonąć jest dla mnie oczywisty.
Z wyjątkiem jednego utworu (nagranego na koncercie w Niemczech) są to nagrania studyjne. Brzmienie jest więc dobre, co w przypadku zwłąszcza polifonicznego śpiewu jest dość ważne.
Poza pieśniami mamy tu też wiersze. Sa one recytowane na tle ciekawej muzyczki. Bardzo dobrze urozmaica to kompozycję płyty.
Dla mnie rewelacja, mam nadzieję że wpadną mi niedługo w łapki kolejne płyty z fado. Nie omieszkam podzielić się spostrzeżeniami.
Kategoria: Recenzje (Page 161 of 214)
Płyta tyleż niesamowita co dziwna. Niesamowity jest tu klimat i wykonanie tej muzyki. Dziwny natomiast romans Garmarny z elektroniką. Właściwie jest to płyta niemal w 100% trip-hopowa. Ale co najmniej w tylu samo znajdzie się tu skandynawskiego folku i muzyki dawnej.
Hildegard von Bingen to jedna z najciekawszych kobiet średniowiecza. Tworzyła zarówno muzykę sakralną, jak i poezję i dramat. Pisała też traktaty, do najbardziej znanych należą te poświęcone medycynie naturalnej. Ta niezwykła niemiecka autorka odważyła się również tworzyć poezję pełną erotyki doskonale łączącą uniesienia ducha i przymioty ciała.
Pomysł płyty powstał w głowie Stefana Brisland-Fernera, grającego w Garmarnie na lirze korbowej. Na tej płycie zajął się też programowanie, przepisał też i dostosował tę muzykę do współczesnych harmonii.
Płytę wypełnia niesamowity wokal Emmy Härdelin. Mimo iż towarzyszą mu zakręcone elektroniczne loopy nie ma wątpliwości że to pierwszoplanowy instrument. A Emma używa go z wprawą i urzekającą lekkością.
Mimo iż to muzyka sprzed wielu wieków i to na dodatek śpiewana po łacinie, można się tu doszukać elementów znanych z innych płyt Garmarny. „Salvatoris” nie brzmiałoby bardziej po skandynawsku gdyby było zaśpiewane po szwedzku.
Niekiedy wyraźnie dominują sakralne zaśpiewy, przypominamy sobie wówczas że cały czas mamy do czynienia zw współczesnym spojrzeniem na muzykę dawną.
Trzeba przyznać że Garmarna nagrała płytę oryginalną, jednak nie wiem czy zyska ona zespołowi nowych zwolenników. Na pewno parę osób odwróci się od grupy. Loopy zbyt często kojarzą się z tanią dyskoteką.
Z jednej strony chciałoby się mieć nadzieję że Garmarna wróci do dawnego, bardziej akustycznego stylu. A jednak ciekawi też myśl o tym co mogliby stworzyć idąc dalej tym tropem.
Przyznam że od płyta ta stanowiła dla mnie pewną niespodziankę. Ktoś kiedys wspomniał mi o tej kapeli, ale muzyka która miałą znajdować się na krążku byłą dla mnie niespodzianką.
W rezultacie okazało się że Katyusha może konkurować z innymi Szwedami których bardzo lubię, mowa tu mianowicie o zespole Tequila Girls.
W jednym i drugim przypadku mamy do czynienia z soczystym punkfolkiem. Oba zespoły można odnieść do wczesnego brzmienia dzisiejszych gwiazdorów z The Levellers. Dużą rolę w muzyce zespołu pełnią skrzypce. Poszczególne kawałki zawierają krótsze bądź dłuższe kawałki zagrywane na tym instrumencie, jednak dodaje on niesamowitej siły zespołowi. Brzmienie całości zapewne spodobałoby się miłośnikom naszego rodzimego Aliansu.
Dzięki zróżnicowanym tempom muzyka nie nudzi się po kilkukrotnym przesłuchaniu. Jak na razie moim faworytem na płycie jest „One Giant Leap”, klimatyczny kawałek z lekko metalizującą gitarą i skrzypcami przypominającymi innych rewelacyjnych Szwedów – Hoven Droven.
Zwolenników The Levellers ucieszy zapewne melodyjny „Johnny Panic”, zaś „When Your Reign Begins to Fall” może spodobać się miłośnikom bardziej dark-rockowego wcielenia Nicka Cave’a. Jednym i drugim spodobać się może zamykająca płytę akustyczna ballada „Queen of my Heart”.
Na pierwszy plan wysuwają się w zespole dwie postaci. Lars Ericsson, grający na skrzypcach, oraz obdarzony niskim głosem wokalista i gitarzysta Mathias Aberg.
Mam nadzieję że uda się za jakiś czas zobaczyć u nas Katyushę na koncertach.
Coś mi sie wydaje, że pod tak dumnie brzmiącymi imionami jak Mortimer McGrave, Andrew O’Moran, czy Angus Big House kryją się jacyś wesołkowaci Włosi. Mówią po włosku, nagrywają dla włoskiej wytwórni, tamteż grają sporo koncertów. Oprócz tego tria w zespole gra jeszcze niejaki Winzh Mary Marynzh Kware Kwarinzh. Fajnie, prawda ?
Muzyka grupy, to dość ciekawy celtycki rock, jednak bez rewelacji. Płyta to koncertówka, nie ma więc jakichś niespotykanych brzmień. Są za to dość ciekawe aranże, pare fajnych pomysłów, jak choćby zaśpiewy w „Eja, Eja, Eja”.
Obok tradycyjnych tematów granych na dudach – tu w folk-rockowej aranżacji – mamy dwie piosenki. Są to „Whisky in the Jar” i „Wild Rover”. Trudno chyba o częściej grane utwory. Jednak grupa wychodzi z tej konfrontacji obronną ręką. „Whiskey…” podlano sosem country-rockowym, co może nie jest zbyt fajne, ale bardziej oryginalne niż kolejne powtarzanie po Thin Lizzy. „Wild Rover” z kolei podano jako roznujaną balladkę. W sumie brzmi ona jak Dubliners skrzyżowane z Waterboys, czyli nie najgorzej. Niestety po niej chłopaki nagrali kilkuminutową gadkę po włosku, z której nie rozumiem ani słowa, więc jest nieco dziwnie.
Najciekawszym utworem na płycie jest rock’n’rollowa wersja „Scotland The Brave”. Myślę że lepiej by było, gdyby utworów było trochę więcej, a zaaranżowanoby je na nieco krótsze. Długie kompozycje w wersjach koncertowych nie sprawdzają się najlepiej.
Semus Kennedy pochodzi z Belfastu i śpiewa piosenki. W pewnym sensie determinuje to jego styl wykonawczy. Okazuje się jednak że nie do końca. Seamus Kennedy jest przede wszystkim bardzo wesołym gościem. Jego piosenki skrzą się humorem. Są też nieźle zaaranżowane i zagrane. Nie brakuje typowo celtyckiego instrumentarium, mamy tu skrzypki, fleciki, mandolinki, a nawet tenorowe banjo.
Płyta „Gets On Everybody’s Nerves” nosi podtytuł „The Kid’s Album”. Seamus wspomina że niektóre piosenki zna od dziecka, inne są po prostu utworami dla dzieci. Słuchając plyty nie sposób się nie uśmiechnąć. Mamy tu wesołe piosenki, zabawnie zaaranżowane. Nie brakuje różnych przeszkadzajek, imitowania głosów zwierząt itp.
Część piosenek poprzedzają opowieści Seamusa, niektore są równie świetne jak piosenki.
Doskonała płyta na słoneczny dzień. A jeśli ktoś chciałby oswoić dzieci z muzyką irlandzką, to nie ma chyba lepszej.
Odyseja Celtycka – podróż do świata celtyckich baśni i przede wszystkim muzyki. Rozpoczynamy ją wraz z Northern Lights utworem „Carolan’s Ramble To Cashel” oczywiście autorstwa legendarnego Turlogha O’Carolana. Później „The Butterfly” w bardzo tradycyjnym wykonaniu grupy Orison. Jako trzeci prezentuje się Altan – z jednym z najlepszych utworów w swej dyskografii – „Donal Agus Morag/The New-Rigged Ship”. Żwawa gaelicka pieść przeplata się z ognistym tańcem. Nastrój uspokaja się nieco przy wiązance tańców wykonywanych przez Alasdair’a Fraser’a i Paul’a Machlis’a. Dalej mamy Scartaglen grające „Chuaigh Me ‚Na Rosann”. Piękna pieśń, i przenikający dźwięk ulieann pipes.
John Whelan wraz z Eileen Ivers w utworze „Trip To Skye” to piękno klimatu znanego choćby z nagrań Enyi czy Clannadu, lecz pozbawione cukierkowej oprawy. Alasdair Fraser, już solo, wygrywa na skrzypcach świetne „Are Ye Sleeping, Maggie?”. Ponad trzy minuty samych skrzypiec, świetnie prowadzących temat. Nie zawodzi również słynne Moving Hearts. Zespół Donala Lunny’ego gra jego kompozycję „Tribute To Peadar O’Donnell”. Słychać wyraźnie że to ten muzyk stał za producenckim sukcesem Capercaillie. Z resztą i ten zespół pojawia się na składance kawałek dalej, w tradycyjnej pieśni „Alasdair Mhic Cholla Ghasda”. W kilka lat po Szkotach zmierzył się z tym utworem Clannad. Jednak nie przeskoczyli tego wykonania. Między Moving Hearts a Capercaillie mamy jeszcze „Siun Ni Dhuibher” w wykonaniu Relativity.
„Puirt A Beul” w wykonaniu duetu Sileas przenosi nas w czasy tradycyjnych pieśni śpiewanych a capella. Jest to wiązanka utworów, nawiązująca do „mouth music”. Gerald Trimble daje swój popis w ” The York Reel/Dancing Feet” – wiązance tańców. Na zakończenie mamy „Morgan Meaghan” – kolejny utwór O’Carolana w wykonaniu Laurie Riley i Boba Mc Nally’ego, oraz „Strathgarry” Simon’a Wynberg’a. Wspominałem już kiedyś że składanki wytwórni Narada są godne polecenia i podtrzymuję to dalej.
Mimo że płyta sygnowana jest nazwą „Sławomir Klupś i Orkiestra Atlantydy” jest to w rzeczywistości pierwsza płyta grupy Atlantyda. Piosenki które się tu znalazły to podstawa jej repertuaru, a sam Sławek jest dziś liderem Atlantydy. Po prostu nazwa zespołu zaistniała nieco później niż nagrania studyjne.
Piosenki na tej płycie można podzielić na dwa rodzaje. Są tu utwory, których teksty Sławek pisał grając w Mechanikach Shanty, z nimi je wykonywał i nagrywał. Do takich należą : wielki przbój Mechaników „Marco Polo”, „Zapach lądu”, piękna ballada „Stara latarnia” i słynny „Pożegnalny ton”, który przez kilka lat konkurował z „Pożegnaniem Liberpoolu” o miano „piosenki na wyjście” – kończącej szantowe festiwale. W tych starszych piosenkach warto zwrócić uwagę na nowe, folk-rockowe aranżacje.
Wśród premierowych utworów wyróżnieją się „Pożegnania” i „Ptak”, dwie piękne autorskie ballady. Z kolei „Piraci” i „Missouri” to szybkie piosenki, świetne do zabawy na koncertach, w nagraniu chórków uczestniczyli w nich członkowie zespołu Ryczące Dwudziestki.
Na płycie tej znaleźć też mozemy nieco żartobliwe „Tęczowe opowieści”. Nie jestem jednak pewny, czy mimo dobrze wymyślonej, folk-rockowej formuły muzycznej, przekonują mnie takie utwory. Znacznie lepiej jest już z „Kwiatem wanilii”, napisanym przez Sławka w latach 80-tych i odkurzonym po jego odejściu z Mechaników.
Ta płyta to przykład ze na scenie szantowej zaistnieć mogą formacje grające ciekawą, folk-rockową muzykę.
„Muzyka czterech stron wschodu” powoli coraz częściej wymieniana jest jako płyta kultowa. Właściwie nie powinno to dziwić, zespół zapracował na swoją renomę, nagrał całkiem niedawno drugi album, jednak nie zanosi się na to żeby przebił on popularnością pierwszą płytę.
Na debiucie usłyszeć można melodie i pieśni z Bułgarii, Węgier, Macedonii, Rosji, Białorusi, Ukrainy i Polski. Są to w większości pieśni żydowskie, cygańskie i bałkańskie. Ciekawe aranżacje i świetne wokale zapewniły Dikandzie miejsce w czołówce polskich kapel folkowych. Warto zaznaczyć że na płycie gościnnie pojawił się na nim m.in. Krzysztof Trebunia-Tutka, oraz muzycy współtworzący niegdyś Dikandę – kontrabasiści Paweł Baska i Tomasz Pikulski.
Oprócz melodii ludowych grupa proponuje też własne utwóry, stylowo zbliżone do poetyki folkowej krajów, po których muzykę sięgają.
Dikanda potrafi oczarować, przede wszystkim pięknym śpiewem, choć instrumentaliści i instrumentalistki też mają się czym pochwalić. Za stronę wokalną odpowiedzialna jest przede wszystkim główna śpiewaczka zespołu – Violina Janiszewska.
Znane pieśni, takie jak „Gajde Jano”, czy „Jovano Jovanke” w wersjach znanych z tej płyty mają szansę stać się (przynajmniej u nas w kraju) najbardziej znanymi interpretacjami.
Płyta „Amors” to drugi album włoskiej grupy InChanto. Zgodnie z tytułem jest to płyta o miłości. Miłości do ziemi, nieba, do życia. I można się w tej płycie zakochać.
Sporo tu łagodnego brzmienia, właściwie to InChanto można by określić jako taki włoski Clannad (zwłaszcza celtycko-brzmiący „If I were”) skrzyżowany z Loreeną McKennitt. Nie wiem jednak czy nieco by to nie skrzywdziło omawianej tu kapeli. Faktem jednak jest że wokal Micheli Scarpini kojarzyć się może właśnie z tą drugą artystką.
Spore instrumentarium i niebanalne aranżacje to kolejny atut grupy. Długie i rozbudowane kompozycje, sporo nawiązań do muzyki dawnej („Le jongleur”) i ludowej („Scottisch a bergere”), oraz wspomniany już piękny śpiew, to powody dla których „Amors” stał się jedną z moich ulubionych płyt już po pierwszym przesłuchaniu.
Monumentalny „Aquae noctium”, nostalgiczny „Vago tremor” i nieco płaczliwy „Amoricordi” to najbardziej „jesienne” opowieści z tych które snuje zespół. Blisko im w tym momencie do skandynawskiego projektu Secret Garden.
Piękna płyta, pełna przejmującej muzyki. Polecam wszystkim, którzy poza decybelami cenią w muzyce coś jeszcze.
Pieśni zawarte na albumie „Witch of the Wild Woods” można klasyfikować na wiele sposobów. Może to być neopogański folk, akustyczna muzyka new age, czy nawet folk rock z magicznym przeslaniem. Wszystko to gdzieś tu się mieści.
Opowieści prezentowane tu są płne magii, czarownic, pogańskich świąt i uwielbienia dla dualizmu Boga i Bogini.. Środki wyrazu są dość różne. Folkowa pieśń „The Burning” poprzeda tu rockowy utwór „Witch of the Wildwoods” (kojarzący się nieco z The Who).
„Just a Rib” jest lekkos swingującą ballada, a „What Should We Do For Our Lord and Lady” to znów transowy folk. Mimo iż mieszają się stylistyki, to płyta jest jednak dość spójna.
Większość piosenek wykonywanych na tej płycie to utwory, które zespół wykonuje na różnych zlotach i uroczystościach związanych ze Starą Wiarą (jak nazywają swoje wierzenia neopoganie).
Choć mogłoby się wydawać że taka muzyka powinna być dość ponura, to jest wręcz przeciwnie, Nad kompozycjami granymi przez Moonstruck unosi się zgoła hippisowski duch radości i miłości.
Ciekawostką dla polskich słuchaczy może byc utwór „We All Come From the Goddess”, swoisty neopogański standard, który kilka lub kilkinaście lat temu wykonywała w polsce dziewczęca grupa szantowa Kogoto jako „The Return”. Bardzo ciekawie wychodzi zestawienie tych dwóch wersji, zwłaszcza ze równie wiele tu podobieństw, co i różnic.
Nieco kuriozalnie brzmi w tym zestawie zagrany na prostym przestrze rock`n`roll „Beltane Boogie”, ale pokazuje on dobitnie, że pogańskie święta można obchodzić na różne sposoby, rownież nowocześnie.
Na płycie jest ciekawie i różnorodnie, choć nie bnrakuje niedociągnięć. Wątpie żeby w Polsce poza kręgami neopogańskimi zespół zdobył popularność, ale warto zaznaczyć że jest to kapela która nie musi sie wstydzić swojego grania, a to i tak wiecej niż w przypadku niektórych innych grup folkowych.
