Kategoria: Recenzje (Page 151 of 214)

Crossing „The Court of a King”

Zestawów z celtyckimi kolędami słyszałem już wiele, ale przyznam już na wstępie, że ten zaintrygował mnie już od pierwszych dźwięków. Grupę The Crossing znam jako dobry zespół grający irlandzkie dźwięki. Tymczasem na płycie z kolędami wita mnie brzmienie didgeridoo. Wkrótce dołącza do niego irlandzki whistle, ale wrażenie jest niesamowicie klimatyczne. To, do czego niektórzy potrzebują instrumentów klawiszowych grupa The Crossing załatwiła za pomocą słynnego australijskiego kija.
Dalsze dźwięki w kolejnych piosenkach są już zdecydowanie bardziej celtyckie.
Trudno tu zbyt wiele pisać o repertuarze, bo przecież w sumie są to kolędy i podobnie jak nasze, mają w większości pochodzenie ludowe. Obok bożonarodzeniowych pieśni z Irlandii, Kornwalii i Szkocji znalazło się miejsce na melodię będącą norweską wariacją na temat szwedzkiej melodii, oraz na utwór pochodzący z Afryki. W wykonaniu The Crossing wszystkie one brzmią bardzo spójnie i trzeba przyznać, że to duży atut, że zespół radzi sobie tak dobrze z tak zróżnicowanym muzycznie repertuarem.
Warto wspomnieć o rewelacyjnym utworze „That Night In Bethlehem”, który jest tłumaczeniem starej, gaelickiej pieśni. Jest on przede wszystkim pięknie zaśpiewany, ale w drugiej części mamy na dodatek świetny instrumentalny fragment zatytułowany „Cold Barn”. Napisal go Mike Baznik, jeden z muzyków The Crossing.
Nie twierdzę, że to najlepsza płyta z kolędowym repertuarem zagranym na celtycką modłę, grupa trzyma tu na tyle wysoki poziom, że z czystym sumieniem mogę tą płytę polecić i to nie tylko na okres świąteczny.

Taclem

Dave Hawkins „Hotel de Ville”

Wydawca reklamuje płytę jako nominowaną do nagrody Grammy za rok 2002, jak się okazuje nominacja była nawet poczwórna, ale Dave`owi nie dopisało szczęście.
Faktem jest, że rzeczywiście jest to płyta dobra, zwłaszcza że grają na niej wyśmienici muzycy, że wspomnę choćby Sama Busha, Johna Shermana, Aoife Clancy, Joannie Madden, czy Johna Whelana.
Większość piosenek napisał sam Dave i trzeba przyznać, że są to jedne z lepszych współcześnie napisanych piosenek o celtyckim charakterze. Dodatkowo zaproszeni goście stanęli na wysokości zadania, bo płyta brzmi, jakby grał na niej porządny zespół. Słychać to zwłaszcza w instrumentalnych fragmentach.
Dla niektórych muzyka Dave`a Hawkinsa może się wydać zbyt eklektyczna, ale miłośnicy folkowych dźwięków są raczej przyzwyczajeni do takich nagrań.
Najlepsza chwila na płycie, to przepiękna piosenka „The Heaven`s Wake” zaśpiewana przez Aoife Clancy. Warto posłuchać płyty choćby dla tego utworu.

Rafał Chojnacki

Electrics „The Electrics”

Kawał rzetelnego irlandzkiego punk folka i przewagą folka. Szkoła, którą zapoczątkowali The Pogues, a którą dziś rozwijają Dropkick Murphy`s ma się dobrze.
Album „The Electrics” zawiera nagrane na nowo piosenki z trzech pierwszych, wydanych w niewielkim nakładzie płyt. Zarejestrowano je z myślą o wydawcy amerykańskim, ale są dostępne również w Europie.
Autorskie (w większości) piosenki doskonale nadają się na ostry, pubowy wieczór, ale również do posłuchania w domu dla poprawy nastroju. Większość utworów napisał Sammy Hornenr, lider i wokalista zespołu, wydający też własne, solowe albumy z nieco lżejszą muzyką irlandzką.
Piosenki takie jak „Back Of Your Head”, „Back Of Your Head” czy tradycyjny „Irish Rover” to wizytówki zespołu. Grają głównie szybko i żywiołowo. Jednak zdarza się, że uderzą w delikatniejsze tony. Wówczas wychodzi z tego piękna ballada, taka jak „The Blessing”.
Wspomniany tu już „Irish Rover” pamiętany jest głównie dzięki przebojowej wersji połączonych sił The Pogues i The Dubliners. Chociaż kolejne kapele, w tym The Electrics, coś tu od siebie dodają, to jednak okazuje się, że wersja ta stała się już kanoniczna.
Mimo że zespół pochodzi ze Szkocji, to znacznie bliżej im do irlandzkich brzmień. Choć może po prostu nie słyszałem jeszcze tak pogueso-podobnej kapeli ze Szkocji i dlatego kojarzą mi się raczej z Irlandią.
Bez względu na to, czy nazwiecie to lekkim punk-folkiem, czy folk-rockiem z cięższym przyłożeniem, to płyta i tak spodoba się ludziom, którzy intuicyjnie lubią takie dźwięki.

Taclem

Amadan „Hell-Bent 4 Victory!”

Amerykański Amadan raczy nas swoją drugą płytę. Jak na kapelę grającą ostrą, folk-rockową muzykę celtycką, serwują nam nietypową okładkę. Ale przecież japońskie skojarzenia są w ich przypadku jak najbardziej na miejscu. Przede wszystkim z powodu skrzypka i akordeonisty grupy, który nazywa się Naoyuki Ochiai. Dodatkowo album „Hell-Bent 4 Victory!” został zarejestrowany w KungFu Bakery w Portland, więc to kolejny azjatycki trop.
Jednak muzyki azjatyckiej tu nie znajdziemy, zespół jest wierny swoim celtyckim korzeniom. Było to z resztą oczywiste, gdy na liście utworów ujrzałem takie piosenki, jak „Johnny Cope”, czy „Paddy`s Green Shamrock Shores”.
Coś się jednak zmieniło. Grupa zaczęła grać bardziej rockowo, choćby za sprawą elektrycznej gitary i ostrej perkusji. Ich pierwsza płyta – „Sons of Liberty” – była bardzo akustyczna, w porównaniu z nią „Hell-Bent 4 Victory!” brzmi punk-folkowo. Nie ma tu bezpośrednich odwołań do klasyków, choć na upartego wstęp do „Five-Dollar Bill” może kojarzyć się z tym co The Pogues robili w „Young Ned of The Hill”. Sama piosenka, mimo że jest – jak większość piosenek na tej płycie – kompozycją Erica Tonsfeldta, kojarzyć może się z podobną w budowie „Star of The County Down”.
Naoyouki Ochiai gra tu tak, jakby jego macierzysty zespół nazywał się The Levellers. Sporo tu takich właśnie punk-folkowych skrzypek.
Charakterystycznym dla Amadan elementem jest też pojawiające się w celtycko-brzmiących utworach australijskie didjeridoo. Znamy ten patent z poprzedniej płyty, tu, dzięki bardziej elektrycznej formie, brzmi to jednak nieco inaczej.
Jako że grupa została przygarnięta przez prężnie się rozwijającą amerykańską scenę punk-folkową, nic dziwnego, że pojawiają sie na ich płycie piosenki takie jak „NEVR 9TO5”, czy oi!-folkowy „Union of Drunken Upstarts”, które mogliby zagrać Dropkick Murphy`s, czy The Real MacKenzies. Piosenkę tych ostatnich grali z resztą w akustycznej wersji na poprzedniej płycie.
Grupa nieco się zmieniła, trochę dojrzała, choć ich muzyka stała się jakby bardziej dzika. Słychać za to wyraźnie, że zmiana brzmienia, to nie tylko chęć zagrania ostrzej – po prostu taka formuła bardziej sprzyja wyeksponowaniu tego, co w muzyce Amadan najważniejsze. Zwłaszcza, że kiedy trzeba potrafią zagrać po staremu, jak choćby w „Johnny Cope”.
Jeśli nieobcy Wam ostry celtycki folk-rock, to posłuchajcie, co się teraz na świecie gra. Amadan to jeden z najlepszych wyborów, jakich możecie dokonać.

Album został Płytą Miesiąca portalu Folkowa.art.pl w maju 2004

Rafał Chojnacki

Blackthorn „The Legacy”

Jest co najmniej kilka zespołów używających nazwy Blackthorn. Ten pochodzi z Belafastu i charakteryzuje się brzmieniem zbliżonym do amerykańskich kapel folk-rockowych.
Repertuar zespołu, który znalazł się na tej płycie, to znane irlandzkie piosenki – jak „The Fields of Athenry”, czy „Dirty old Town” – i współczesne utwory napisane przez doskonałych irlandzkich autorów. Znalazło się to miejsce na kompozycje Luki Blooma, Rona Hynesa, a nawet utwór grupy Horslips. Do tego należy dodać odrobinę amerykańskich wpływów, choćby znane „Place in the Choir”, czy wiązankę „The American Tunes”.
Niektóre wykonania mogą być co najmniej zaskakujące. Sporo tu, jak już wspomniałem brzmień rodem z amerykańskiego folku, a nawet country.
W piosenkach takich jak „Dirty old Town”, czy „The Fields of Athenry” usłyszymy np. ragtime`owe pianinko, a całość zagrana jest właśnie w taki saloonowo-westernowy sposób.
Niekiedy nastrój niepotrzebnie psują klawiszowe pasaże, które miały pewnie pomóc. Niestety niezbyt się to udało.
Za najciekawszy utwór na płycie uznałem nową wersję „I`ll Tell Me Ma”, choć głównie przez to, ze w rzeczywistości jest to wiązanka melodii i piosenek.
Blackthorn to zespół grający na irlandzkich zabawach – celidh, nic więc dziwnego, że grają dość prosto i głównie do tańca.

Taclem

Croftsmen „Mr. Ginger”

Autorski materiał brytyjskiego zespołu The Croftsmen, to z jednej strony propozycja dla fanów spokojniejszej muzyki folk-rockowej, z drugiej zaś dla tych, którym na wyobraźnię działa termin „fusion”.
Nie jest to muzyka leciutka i prosta, zespół lubi troszkę pomieszać w aranżacjach, co wychodzi chyba na dobre. Prostsze pomysły, takie jak instrumentalny „Pipe People” brzmią nieco trywialnie. Słychać, że grupa lubi się bawić wykonując swoje piosenki, mimo, że powoduje to czasem, że jest troszeczkę nierówno (np. w chórkach), to przez to materiał brzmi bardzo szczerze.
Ciekawostką jest fakt, że The Croftsmen nie odnoszą się bezpośrednio do żadnej tradycji etnicznej, a z drugiej strony elementów muzyki „ethno” (może nawet bardziej niż folkowej) na ich płycie nie brakuje. Wszystko to za sprawą dość udanych kompozycji.
Czasem muzyka zespołu zahacza o bluesa, a nawet troszkę o psychodelię. Jeśli nie zrażą Was takie połączenia, to płyta może Wam się spodobać.

Taclem

Goo Birds Flight „Maid on the Shore”

Najprościej będzie chyba jeśli napiszę, że niemiecka formacja Goo Birds Flight gra celtyckiego rocka z żeńskim wokalem. Jednak jak zwykle w takich przypadkach zabraknie odrobiny dokładności. Warto tu wspomnieć o jeszcze jednym tropie – Fairport Convention z Sandy Denny – Ina Breivogel, wokalistka czasem wyraźnie inspiruje się doskonałą brytyjską śpiewaczką.
Najbliżej fairportowego źródła Goo Birds Flight są w piosenkach tradycyjnych, takich jak „Auchindoon”, „Billy Boy”, czy znane przede wszystkim właśnie z wykonania Brytyjczyków „Matty Groves”. We własnych, autorskich kompozycjach – w większości napisanych przez Pereta Erba, grającego w zespole na gitarze i akordeonie – odkrywamy nieco inne oblicze grupy. Może dałoby się je do czegoś porównać, jednak mam wrażenie, że nie jest to wynik inspiracji, a właśnie styl prezentowanej tu grupy. Niemcy potrafią zabrzmieć oryginalnie i to spory plus dla nich. Drobnym minusem jest natomiast fakt, że Ina nie zawsze potrafi zapanować nad swoim niemieckim akcentem.
Wśród autorskich piosenek zespołu warto wyróżnić energiczną „Old maid”. To rzeczywiście fajny kawałek celtyckiego rocka.
Tradycyjne kompozycje w wersjach Goo Birds Flight też brzmią nieźle, a „Auchindoon” nawet bardzo dobrze. „Matty Groves” został przez Niemców totalnie przearanżowany, jednak duch pierwowzoru gdzieś tam został, co zdecydowanie wyszło tej piosence na dobre.

Piosenka „Billy Boy” nie jest u nas raczej zbyt znana, ale gdybyście się przyjrzeli jej troszkę dokładniej, moglibyście zauważyć, że jest to ten sam utwór, który posłużył za wzór grupie Cztery Refy w piosence o tym samym tytule. Oba wykonania dzieli niesamowita przepaść. Wersja Niemców brzmi jak reggae z elementami rocka i ragga, właściwie tylko tekst i strzępki linii melodycznej zdradzają związki z oryginałem. Dla niektórych będzie to pewnie nieco obrazoburcze, ale chętnie posłuchałbym większej ilości tradycyjnych kompozycji przerobionych przez Goo Birds Flight. Pozostaje więc czekać na kolejny album.

Taclem

Men of Worth „Harvest Moon”

Szkocko – irlandzki duet Men of Worth prezentuje nam bardzo fajny zestaw folkowych piosenek. Donnie Macdonald i James Keigher wykonują w większości współczesny repertuar balladowy, ale brzmienie mają bardzo tradycyjne. Z jednej strony nawiązują do zespołów takich jak Battlefield Band, z drugiej do balladzistów w stylu Dick`a Gaughan`a czy Archie Fisher`a.
Trudno wyróżniać tu konkretne utwory, bo piosenki są świetne. Otwierający płytę zestaw „Knight of the Road” i „At the Breaking of Day” był dla mnie nie lada niespodzianką.
Nie zabrakło też tańców, a w pierwszy z nich wpleciono doskonałą melodię „Music for a Found Harmonium”, znaną choćby z wykonania grupy Patrick Street. Tańce również są po części współczesne, dlatego znajdują się tu takie tytuły, jak „The Shetland Fiddler`s Welcome to the Great Breton Symphony”, czy „Nelson Mandella`s Welcome to The City of Glasgow”.
Jęsli miałbym wskazać najlepszą piosenkę na płycie, byłby to utwór „The Widow of Mayo”.
Poza kilkoma szybszymi momentami płyta jest dość spokojna, wyciszona. Nie wiem za bardzo jak to wytłumaczyć, ale działa uspokajająco.

Taclem

Pamela Means „Single Bullet Theory”

Pamela Means pochodzi z Bostonu i wykonuje piosenki folkowe o lekkim zabarwieniu politycznym. Większość z nich sama napisała, wyjątkiem jest „Strange Fruit”, którego autorem jest Lewis Allan.
Muzycznie mamy tu do czynienia z dość typowym kobiecym folk-rockiem ze Stanów, choć dość wysokiej próby. Jeśli znacie dokonania Eddie Brickell, czy Joan Osbourne, to będziecie wiedzieli gdzie umiejscowić na muzycznej półce. Nie zabraknie czasem bluesowej i jazzowej nutki.
Dźwięki z płyty „Single Bullet Theory” płyną niezwykle lekko, co powoduje, że dobrze się przy tej muzyce odpoczywa. Niemała w tym zasługa wokalistki, Pamela obdarzona jest ciepłym głosem, niekiedy do śpiewa troszkę na granicy nucenie, co zwłaszcza w kompozycji „Yours” nadaje dość oniryczny klimat. Innym razem potrafi wydać z siebie nieco bardziej drapieżne dźwięki, jak choćby w „The Devil`s Henchmen”, gdzie nie oszczędza też swojej gitary.
Nie wnikam w warstwę tekstową płyty, choć podejrzewam że dla artystki jest ona ważna. Zadowolę się dobrze zagraną muzyką i ciekawym głosem Pameli Means.

Taclem

Wind that Shakes the Barley „Wind in the Sails”

Brzmienie grupy Wind that Shakes the Barley jest dość współczesne, ale w pełni akustyczne. Doświadczonym muzykom towarzyszy tu młoda wokalistka – Rachel Clark. Oprócz niej w zespole śpiewają też Bob De Marco i Bob Smith, dzięki czemu nie można mówić o monotonii brzmienia. Pomimo że jest to grupa amerykańska, charakteryzuje się brzmieniem bardzo wiernym irlandzkiej tradycji, przywodzącym na myśl takie zespoły, jak De Dannan, czy Planxty.
Zgodnie z tytułem płyta zawiera repertuar, który można określić, jako morsko – zorientowany. Począwszy od „Maid on the Shore”, poprzez znane również u nas „Banks of Newfoundland” i „Mingulay Boat Song”, po instrumentalny „Port Sean Seosamh” mamy do czynienia z piosenkami i melodiami kojarzącymi się z morskim folklorem Irlandii, Szkocji i Kanady.
Piosenki i melodie są tu bardzo różne, choć te ostatnie raczej utrzymane w żywych, tanecznych rytmach. Łagodna „London`s Fair Maid” kontrastuje z surową „Banks of Newfoundland”, a rozkołysana „Cobbler`s Daugther” z „Reluctant Pirate”.
Wioślarska pieśń ze Szkocji, zatytułowana „Mingulay Boat Song” to przykład niemal odtwórczego potraktowania tradycji, a więc rzecz na tej płycie unikatowa, bo podobnie brzmi tu tylko „Frankie`s Trade”. Nie znaczy to jednak, że utwór ten nie pasuje do zestawu , powiedziałbym raczej, że go po prostu urozmaica.
Nie da się nazwać płyty „Wind in the Sails” albumem szantowym, ale jest to dobry zbiór morskiego folku.

Taclem

Page 151 of 214

Powered by WordPress & Theme by Anders Norén