Arek Wlizło to polski Kanadyjczyk, czy też może kanadyjski Polak… Od jakiegoś czasu piosenki zawarte na tej płycie można usłyszeć na kilku polskich festiwalach. W 2004 roku koncertował z kolegami z zespołu EKT Gdynia, dziś ma już własną kapelę, w której niebanalną rolę odgrywa gitarzysta EKT – Krzysztof Kowalewski. Na tej płycie Arkowi towarzyszą jeszcze inni goście, wśród nich Dominika Zukowska i Andrzej Korycki (od jakiegoś czasu występujący często w duecie), Jerzy Porębski i muzycy Gdańskiej Formacji Szantowej.
Warto zaznaczyć, że Dominika (co słychać tu w „Balladzie o brygu”) wyrasta na młodą divę piosenki żeglarskiej. Jej młody, niebanalny głos potrafi zwrócić na siebie uwagę.
Płyta zawiera dziewięć piosenek których autorem jest (lub w których maczał palce) Arek Wlizło, do tego mamy utwory polskich klasyków: „Balladę o Wszechżonie” Janusza Sikorskiego, mało znaną „Kołysankę” Mirosława Peszkowskiego, bardzo (dla odmiany) znaną „Magdę” Andrzeja Koryckiego, a także dwa standardy – „Balladę o brygu” i „Samotną fregatę”. Piosenki autorskie, to mocna strona tej płyty. Tam, gdzie w składzie pojawiają się Jacek Jakubowski i Józef Kaniecki z Gdańskiej Formacji aranżacje stają się nagle bardziej folkowe. W innych miejscach mamy bluesowo-autorskie brzmienia, kojarzące się z niektórymi pomysłami EKT Gdynia.
Kategoria: Recenzje (Page 124 of 214)
Zespół Briana Marshalla nosi nazwę Texas Kapela. Polskie słowo i nazwa amerykańskiego stanu, to kwintesencja tego, co znajduje się na omawianej tu płycie. Polonusy i to bodaj w drugim pokoleniu, grają polską muzykę ludową po swojemu.
Mamy tu rdzenne melodie z różnych stron Polski, niektóre, to standardy biesiadne, takie, jak „Miała Baba Koguta”, są też aranżacje naszych ludowych tańców. Trzeba przyznać, że teksańscy muzycy podeszli do tematu dość profesjonalnie i wyszła płyta na pograniczu country i folku. Tak właśnie – country. Słychać je zwłaszcza w grze skrzypka – Rona Kasowskiego. Z jednej strony nawiązuje on do ludowego „fiddlingu”, z drugiej słychać, że prawdopodobnie mógł mieć do czynienia z muzyką amerykańską.
Efekt takiego muzycznego spotkania jest bardzo ciekawy. Troszkę gorzej czasami z akcentem. Brian śpiewa po polsku i można go bez trudu zrozumieć, choć jest to już polski zmiękczony nieco akcentem zza oceanu.
Bezpretensjonalny punk-folk, doskonały na imprezy i do piwa. Tak w kilku słowach można zreferować zawartość tej płyty. Podejrzewam, że nie byłoby to dla grupy The Kissers zbyt obraźliwe – ich muzyka bowiem jest przede wszystkim bardzo zabawowa.
Dziennikarski obowiązek każe mi jednak napisać nieco więcej. Jest tu np. ciekawa wersja tradycyjnej irlandzkiej piosenki „The Wild Rover”, są wpływy psychobilly, tak modnej ostatnio w Stanach muzyki, jest też trochę soft-punkowego łojenia. The Kissers nie mają inspiracji, by stać się drugimi Dropkich Murphy`s, bliżej im już chyba raczej w kirunku takich kapel, jak Lancaster County Prison.
Pocieszający jest fakt, że to debiut studyjny grupy The Kissers, wcześniej były tylko nagrania z koncertu. Prawdopodobnie gdy nabiorą więcej doświadczenia ich muzyka zacznie się na amerykańskim punk-folkowym podwórku wyróżniać. Już teraz takie piosenki, jak „Cold Days”, czy „Scum of America” wyróżniają się z tłumu. Z kolei w „West Pacific”, czy „69 Cadillac” mamy wyraźny wpływ alternative country, widać więc, że możliwości zespół ma spore.
Póki co jednak płyta The Kissers czeka na jakąś fajną imprezę, gdzie będzie się można przy niej odprężyć.
O Mustarastas zwykło się mawiać, że to `młody zespół z Finlandii`. A tymczasem grają już od ponad 10 lat i nagrali sześć albumów. „Ethnic Winds from the North” to składanka, swoiste „The Best of…”. Nie jest to jednak podsumowanie działalności grupy, a jedynie próba przedstawienia zespołu szerszemu gronu odbiorców. Dlatego też booklet jest po angielsku, mamy tłumaczenia tekstów i tym podobne historie.
Muzyka Mustarastas jest nieco łagodniejsza, niż znanych u nas kapel folk-rockowych ze Skandynawii. Nie znaczy to bynajmniej, ze brakuje w niej mocy. Wręcz przeciwnie, często ich akustyczne zagrywki dają więcej ognia, niż jazgotliwe gitary i perkusja.
Sporym atutem zespołu jest Tiina Eloranta – wokalistka, obdarzona mocnym, konkretnym głosem. Wtóruje jej Rauno Lahti. Razem tworzą doskonały duet, świetnie odnajdujący się w akustycznej, acz dość nowoczesnej stylistyce.
Myślę, że to doskonały wstęp do dłuższej znajomości z Mustarastas.
„Radio-Song” to singiel prezentujący możliwości zespołu Travellin` Light, formacji, która powstała na gruzach niemieckiego Avalonu. Mimo, że piszę „niemieckiego”, to tak naprawdę grupę tą prowadzi Szkot – Alexander „Alec” Marnie, autor większości piosenek i wokalista.
W odróżnieniu od Avalonu Travellin` Light są zorientowani jeszcze bardziej folk-rockowo, mają bowiem zwyczajną perkusję, zamiast kongi.
Na singlu mamy trzy piosenki i radiową wersję tytułowego przeboju. Tak, „Radio-Song” to piosenka napisana po to, by stać się przebojem. Odwołuje się ona do folkowych gwiazd i pokolenia Woodstocku.
W piosenkach Travellin` Light bardzo dużo jest przestrzeni. Słychać to np. w „Deep Inside Your Heart”, gdzie z gitarą przeplata się ślicznie grające w tle pianino.
Zaskoczeniem jest natomiast „Bonita”. Mimo tak oczywistego tytułu nie byłem przygotowany na meksykańską przytupywankę. Mimo, że to też folk, to jednak aranżacja jest nie najwyższych lotów. Przypomina raczej piosenki wykonywane na weselach, niż konkretne, folkowe granie.
Travellin` Light na swej pierwszej wizytówce nie powalają na kolana, choć nie mają się też czego wstydzić. No może trochę „Bonity”.
Dziś The Whisky Priests, to folk-rockowa gwiazdka. W 1998 roku, kiedy powstawały te nagrania koncertowali m.in. w Szwajcarii, we Włoszech, we Francji, w Niemczech, w Holandii i w Belgii. Do Polski trafili dopiero trzy lata później. Na szczęście ich muzyka przez ten czas wiele się nie zmieniła, więc ci z Was, którzy słyszeli ich na żywo na pewno rozpoznają brzmienie. Rozpoznają też charakterystyczny wokal Gary`ego Millera.
Jak przystało na płytę z tak optymistycznym tytułem i okładką, dominują tu klimaty raczej weselsze, zabawowe. Jako, ze większość piosenek, to autorskie kawałki Gary`ego, to chylę czoła przed jego talentem. Ten gość pisze bardzo dobre utwory osadzone w knajpiano-folk-rockowej stylistyce. Gdybym miał przywołać innego twórcę, który współcześnie tak dobrze radzi sobie z tym tematem, to byłby to chyba tylko Shane MacGowan.
Muzyka The Whisky Priests nie należy do najbardziej skomplikowanych, na tym jednak polega jej największy urok. Folk-rockowa, czy czasem nawet punk-folkowa muzyka w wykonaniu tej grupy to uczta dla miłośników gatunku. Do szybkich rytmów dorzucono jeszcze coś balladowego (choćby świetny „My Ship”).
Wielu z Was zauważyło pewnie wśród tytułów piosenkę „Brothers In Arms Again”. Zespół zastrzega, że bynajmniej nie jest to o braciach Gary`m i Glenie Millerach, a już na pewno nie jest to kontynuacja przeboju Dire Straits. Czym jest więc ta piosenka? Można powiedzieć, że to po prostu dobra piosenka w fajnym, folk-rockowym stylu.
Wielu polskich słuchaczy z uwagą przesłucha jedyny na tym krążku utwór tradycyjny. Jest to stary, żeglarski standard – „Leave Her Johnny, Leave Her”. Jak dla mnie mógłby się on w podobnej wersji znaleźć w repertuarze naszych rodzimych Smugglersów.
Tolkienowski folk w wykonaniu muzyków związanych z zespołem Avalon Rising. Autorką większości aranżacji jest pisarka fantasy, związana ze środowiskami folkowymi – Mercedes Lackey. W Polsce kojarzy się ją jednak głównie jako pisarkę, a szkoda. W adaptacjach muzycznych tekstów J.R.R. Tolkiena pomagali jej Margaret Davis i Kristoph Klover. W rezultacie otrzymaliśmy mix muzyki celtyckiej, renesansowej i autorskich pomysłów o folkowych korzeniach.
Mimo, że Broceliande powstało jako projekt mający nagrać właśnie tą płytę, to grają do dziś. Formuła przyjęła się, zespół poza koncertami folkowymi gra też na imprezach historycznych i konwentach miłośników fantastyki.
Sama płyta „The Starlit Jewel” nie jest żadną rewelacją, to po prostu dość logiczna interpretacja tolkienowskiej poezji. Rzeczywiście pieśni te mogłyby brzmieć podobnie, gdyby powstały w świecie Śródziemia. Na dłuższą metę jednak zbiór ten może nieco znużyć. Chyba, że lubimy nieco leniwe i przede wszystkim ładne granie w starym stylu.
Płyta „Malbrook”, sygnowana przez Wolfganga Meyeringa to wydawnictwo nietypowe. Muzyki słucha się przez multimedialną prezentację, zapisano ją w formacie mp3. Nie wiem, czy działa w stacjonarnym odtwarzaczu – nie próbowałem. Co ciekawe jest tu tylko 11 utworów – tyle więc, ile zmieściłoby się na normalnej płycie. Nie wykorzystano więc zalet formatu mp3, by upchnąć na płycie więcej.
Najważniejsza jednak jest muzyka, a ta bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Z pomocą zaproszonych muzyków, takich jak Ralf Gehler, Kerstin Blodig, czy Jo Meyer udało się Meyeringowi stworzyć doskonały album, oparty na niemieckich, holenderskich i skandynawskich źródłach muzyki ludowej. Nawet dla osób, które nie przepadają za niemieckimi piosenkami taki utwór, jak ballada „Dat Mest” mogą być ciekawe.
Wolfgang Meyering pochodzi z północno-zachodnich Niemiec, język, którym tam się mówi ponoć bardziej przypomina holenderski, niż niemiecki, który znamy ze szkół. W tymże dialekcie „Malbrook” oznacza tyle, co „diabeł tańca”. I rzeczywiście jest tu coś z diabelskiej muzyki, bo klimat ma ta płyta naprawdę niesamowity. Są nawiązania do muzyki dawnej, do starych tańców ludowych, a z drugiej strony jest to też muzyka dość nowocześnie zaaranżowana. Świetne partie licznych akustycznych instrumentów stapiają się w jedno, tworząc album pełen tajemnic, a jednocześnie po prostu pięknej muzyki.
„Malbrook” to dla mnie największe zaskoczenie ostatnich miesięcy. Płyta, którą z czystym sumieniem polecam.
Zjamoel to jedna z bardziej znanych grup flamandzkich, parających się muzyką folkową. „Instrumentale avonduren van Zjamoel” to ich druga długogrająca płyta.
Na wstępie otrzymujemy dziarsko zagranego, tradycyjnego kadryla, jeden z najbardziej charakterystycznych dla tych ziem tańców. Później większość utworów jest już współczesna. Nadano im jednak charakter bliski temu, co w tradycji flamandzkiej najważniejsze. Mimo, iż gra tu perkusja, to stanowi ona raczej głębokie tło dla reszty kapeli.
Za kompozycje odpowiadają głównie Dirk Vandamme – klarnecista zespołu, oraz zaprzyjaźniony z nimi Ivan Vanderputte. Czasem wychodzą im rzeczywiście świetne melodie. Taką jest niewątpliwie „R.S.T.”.
Zgodnie z tytułem płyty mamy do czynienia z muzyką instrumentalną. Wydawać by się mogło, że niemal godzinna płyta z flamandzkim folkiem może być nużąca. Tak jednak nie jest. Grupa Zjamoel ma sporo do zaprezentowania i czyni to z lekkością, której wielu mogłoby im pozazdrościć.
Zaletą tej płyty jest fakt, że podoba się ona nie tylko mi, ale również moim rodzicom i babci. Nie wierzycie? Posłuchajcie.
Począwszy od świetnej piosenki „Asleep In Perfection” aż po kończący tą E.P.-kę „The Mothball” mamy do czynienia z muzyką z pogranicza alternative country, folk-rocka i współczesnej muzyki jazz rockowej.
Autorskie piosenki Glenna Richardsa są nieco oniryczne, wytwarza się w nich klimat, który świetnie brzmiałby w zadymionej knajpie, gdzieś na zadupiu Stanów Zjednoczonych. Czym więc wyróżnia się Augie March spośród innych kapel alternative country`owych? Ano tym, że zespół ten pochodzi z Australii. Mimo podobnych korzeni i sporych muzycznych podobieństw między muzyką amerykańską, a graniem australijskich osadników jest tu pierwiastek, którego dotąd nie znalazłem u Jankesów. W tej muzyce dominują niepokorne nuty. Zespół nie trzyma się żadnych ramek, słychać, że lubią grać i grają dla przyjemności. A to, że wychodzą im ładne piosenki, to już tylko dodatek.
