Nie do końca nieoficjalna płyta projektu In The Labyrinth, Brzmi enigmatycznie? Ale to prawda. Album nie jest regularną płytą projektu Petera Lindahla, a czymś na wzór oficjalnego bootlegu. Są tu piosenki z różnych okresów działania projektu, niektóe bardziej folkowe, inne progresywno-rockowe (jak choćby „Cities”).
Płyta nie ma tak przemyślanej i spójnej koncepcji, jak recenzowany niedawno krążek „Dryad”. Są tu jednak utwory o prawdziwie magicznym brzmieniu („Sagarmatha”), pełne ciepła i przestrzeni („Karakoram Waltz”). Są też motywy folk-rockowe, w tym pięknie zaśpiewany „Aya Mumude”.
Mimo odrobiny bałaganu, zarówno stylistycznego, jak i brzmieniowego, jest to płyta, pod którą zespół bez oporu może się podpisać. Nie przynosi ona bowiem żadnego wstydu.
Kategoria: Recenzje (Page 104 of 214)
Płyta w starymn stylu. Może produkcja jest nieco inna, może John Knowles gra nieco inaczej na gitarze, ale wciąż jest to płyta nagrana w stylu dawnych albumów folkowych.
Album „Going Across the Mountain” ma podtytuł „Songs of War and Separation” i to w nim upatrywać należy odniesień tematycznych, wiążących wszystkie te utwory.
Są tu melodie z czasów wojny secesyjnej, II wojny światowej, a nawet Wietnamu. Wokal i gitara, to wyjątkowo ubogie instrumentarium, doskonale jednak oddaje ducha początków folkowego grania. Do tego właśnie owa płyta nawiązuje.
Album zostałna Zachodzie dobrze przyjęty przez krytykę, choć nie jest to granie latwe w odbiorze. Paradoksalnie być może lepiej odbierają ją słuchacze starsi, któym przypomina ona brzmienia z młodości. Wciąż jest to jednak ciekawy zbiór, nawet jeśli traktowalibyśmy go tylko jako zgrabną stylizację.
Do odsłuchania w Sieci:
(Pliki znajdują się na serwerze zespołu. W razie komplikacji piszcie do nas)
Dave to syn Toma Rowe`a muzyka formacji Schooner Fare, jednej z najciekawszych formacji z nurtu maritime folk. Od najmłodszych lat miał on więc do czynienia z muzyką folkową w jednym z najbardziej tradycyjnych wykonań. I słychać to wyraźnie na albumie „Big Shoes”.
Są tu niemal same evergreeny, zarówno tradycyjne (jak „Beggarman”, „Wild Rover” czy „The Cobbler”) jak i współcześniejsze („John Cook” Toma Rowe`a, „Four Green Fields” Tommy`ego Makena czy „Fields of Athenry” Pete St. John`a). Dave właściwie nie odchodzi zbyt daleko od tradycyjnych aranżacji, co może nie przeszkadza przy żywych, pubowych kawałkach, jednak w patetycznych irlandzkich balladach razi. „Fields of Athenry” czy „Danny Boy” nieco kłują w uszy.
Miłośnicy tradycyjnych brzmień byc może wygrzebią tu coś dla siebie, jest to w końcu dość rzetelnie zagrana płyta. Jednek jeśli ktoś oczekuje czegoś bardziej wysublimowanego, lub po prostu współczesniejszego, to tym razem może sobie odpuścić.
Adaro, to mistrzowie średniowiecznego rocka. Ich domena, to klimatyczne piosenki, nawiązujące do średniowiecznych, renesansowych i folkowych tańców. Całość jest podana w dość lekkim, jak na tą scenę, rockowym sosie. Momentami pojawiają się tu elementy gotyckiego rocka, ale zespół raczej nie ma ciągot metalowych.
Niemcy, bo stamtąd oczywiście pochodzi grupa Adaro, dają nam solidną, choć rozrywkową płytę. Produkcyjnie album nie różni się od zwykłych płyt rockowych. Wyznacznikiem przynależności gatunkowej jest tu właściwie tylko instrumentarium i częściowo repertuar. Obok rockowych gitar i sekcji mamy bowiem dudy, skrzypce, akordeon i różne inne tajemnicze instrumenty. Piosenki również pochodzą głównie ze średniowiecza (XIV-XV wiek), zagrano je natomiast tak, jak się aranżuje utwory folk-rockowe.
„Minnenspiel” nie jest może płytą wybitna, ale słucha się jej bardzo dobrze. Jest nieco nierówna, zdarzają się słabsze chwile, ale to wciąż album, który może na dość długo zagościć w odtwarzaczu.
Miłośników kultury średniowiecznej może dodatkowo zachęcić ciekawa interpretacja pieśni „Tandaradei” Walthera von der Vogelweide. Nie jest to co prawda utwór, który znamy z filmowych „Krzyżaków”, ale tytuł elektryzuje.
Cztery piosenki wybrane z dyskografii niemieckiej grupy An Cat Dubh mają stanowić swoistą prezentację możliwości zespołu.
„As I Roved Out” pokazuje szybkie, folk-rockowe granie. „Cumbria” jest bardziej spokojnym kawałkiem, grupa stawia w nim na klimat. Z kolei „Open the Fire” to tka piosenka rozpędzająca się, od spokojnych zwrotek przechodzimy do szybszego, ostrzejszego refrenu. Ostatni utwór – „Smugglers” – to przykład szybszego, lecz lekkiego grania. Znamy z resztą tą piosenkę z wersji naszych rodzimych Bumpersów, czy też choćby Anglików z The Men The Coundn`t Hang.
Niemcom brak trochę ognia w tej muzyce. Folk-rock powinien porażać energią, a tymczasem jest tu nieco za spokojnie. Niby perkusja chodzi, ale przecież to nie wszystko.
Czy to muzyka z kosmosu? Nie, na pewno ze Stanów, nie wiem czy gdziekolwiek grają tak fajny bluegrass, jak tam. Astrograss, to projekt grający coś, co można określić, jako „nowoczesny bluegrass akustyczny”. Utarło się taką muzykę określać mianem newgrassu.
Konstrukcja debiutanckiej płyty tej nowojorskiej kapeli jest prosta – utwór instrumentalny poprzedza piosenkę. I jedno i drugie wychodzi im wyśmienicie. W otwierającym płyte „Flash Flood” mamy echa muzyki klasycznej i jazzu, a jednak wszystko to wciąż grassowo buja. „Always/Never” z kolei jest mieszanką balladowej melodii z nieco rozimprowizowanym zakończeniem.
Z piosenek najbardziej podoba mi się „Riding With Private Malone”, choć nie można o żadnej z nich powiedzieć, że są nieudane.
Zespół Astrograss tworzą doświadczeni muzycy, dlatego obcowanie z ich twórczością, to prawdziwa przyjemność.
Angielska grupa The Eighteenth Day of May nawiązuje z jednej strony do muzyki ludowej Wysp Brytyjskich, z drugiej do klasycznego folk-rocka, czy też nawet psycho-folka lat 60-tych. Ponoć początkowo była to formacja zupełnie akustyczna, na tym albumie pojawiają się jednak już pierwiastki rockowe, choć są one jakby nieco „przy okazji”.
Największy atut The Eighteenth Day of May to dobre piosenki. Sporo piszą sami, czasem się gają po coś tradycyjnego i opracowują to, a gdy już biorą na warsztat cudzy utwór, to podchodzą do niego z niesamowitym pietyzmem. Tak właśnie zrobili z „Deed I Do” Berta Janscha.
Kiedy pisze się o tym zespole zazwyczaj przywołuje się nazwy takie, jaki Pentangle, czy nawet The Byrds, a więc absolutną klasykę folk-rockowego grania z Wysp. Uważam jednak, że zespół ma wystarczająco wiele własnego charakteru, by odpuścić im typowe porównania.
The Eighteenth Day of May, mimo niezbyt długiego stażu są już kapelą doświadczoną. Po ich muzyce słychać, że wiedza czego chcą. Dysponują do tego odpowiednimi możliwościami, w tym fenomenalną wokalistką, Alison Brice.
Kilka lat temu grupę Flook okrzyknięto jednym z największych odkryć współczesnej muzyki celtyckiej. Zespół składający się z doskonałych muzyków pokazał wówczas jak można zagrać współcześnie brzmiącą, choć w pełni akustyczną, muzykę, silnie osadzoną w celtyckich brzmieniach.
„Haven” to trzecia studyjna płyta Flooka. Styl ich grania wyraźnie okrzepł, choć nie znaczy to, ze nie szykują dla nas niespodzianek. Wręcz przeciwnie, melodie takie, jak „Gone Fishing”, „Souter Creek” czy „Road to Errogie” to pomysły nowe i świeże. Grupa wyraznie wychodzi na tej płycie poza wyspiarski obszar muzyki celtyckiej. Pojawiają się elementy zaczerpnięte z kultury bretońskiej i asturyjskiej. Z kolei melodia „On One Beautiful Day”, to przeróbka utworu „Eräänä Kauniina Päivänä” fińskiej grupy Frigg. Oryginału możemy szukać na recenzowanej tu niedawno płycie, zatytułowanej po prostu„Frigg”. Warto porównać te dwa utwory.
Flook na swej nowej płycie nie rozczarowuje. To spełnienie obietnic, jakimi były poprzednie albumy. Piękne wolne fragmenty przechodzą płynnie w rewelacyjnie zagrane, szybkie jigi i reele. Przy muzyce z „Haven” trudno usiedzieć na miejscu.
Grupa Furmana to jeden z kilku przykładów zespołu, dla którego scena muzyczna jednego gatunku, to stanowczo zbyt wąskie ramy. Większości słuchaczy nazwa ta kojarzy się zapewne z muzyką country i nie jest to skojarzenie błędne. Jednak płyta „Kredki” udowadnia nam, że nieobca im muzyka folk-rockowa w klimatach irlandzkich, ale również brzmienia bardziej południowe z trąbką i puzonem. Czasem zdarza im się nawet zabłądzić pod swojską, polską strzechę.
Podstawa tej płyty, to dobre piosenki, w większości autorskie. Niektóre z nich, jak „Polanica”, kojarzą mi się z całkiem niezłymi wzorcami piosenki autorskiej (jeśli kojarzycie takie nazwiska, jak Krzysztof Jurkiewicz, czy Jarosław Gawryś, to wiecie o co chodzi).
Świetnie brzmią w tym zestawie „Sąsiedzi”, piosenka Antka Kani, znanego choćby z projektu Syrbacy. W wersji Grupy furmana to rasowy polski folk-rock. Podobnie jest z „Sopotnią”, któa mimo zastosowania latynoskiej aranżacji przypomina raczej piosenki Rzepczyna. O inspiracji raczej nie ma mowy, bo „Kredki” to płyta z 2001 roku.
Kolejna ciekawostka, to piosenka „Taki dzień, taki świat, taki ja”, która jest coverem utworu Boba Geldofa „The Great Song of Indifference”, czego nie zaznaczono na płycie. Bardzo folkowy klimat tego kawałka sprawił, że zespół uznal go za tradycyjną melodię irlandzką. Inny, całkiem niezły cover, to słynna „Cocaine”.
Sam zespół mówi, że inspirują się nie tylko tradycyjnym country, bluegrassem i folkiem, ale również amerykańskim cow-punkiem. Ta kowbojska odpowiedź na popularność na europejskiego punk-folka nie jest w Polsce zbyt popularna, ale może dzięki takim zespołom jak Grupa Furmana będzie nieco inaczej.
Miła płyta, choć troszkę nierówna. Nie zmienia to faktu, że jeśli lubicie fajne piosenki, to warto spróbować.
Autorem lub współautorem niemal wszystkich kompozycji In The Labyrinth jest ojciec chrzestny kapeli – Peter Lindahl. Zawarte na tej płycie historie pełne są nawiązań do mitów, legend i dawnych opowieści („Nargal”, „Dryad”, „Jabberwocky”), ale również do bardziej współczesnych elementów kultury, np. do literatury („Night of the Baskerville killer”).
Muzyka zawarta na płycie „Dryad” może być określana jako art-folk, czy też folk progresywny. Sporo tu brzmień bazujących na klimatach acid folkowych z lat 70-tych, z właściwymi dla tamtego czasu orientalizmami (np. „Lost in the woods” czy „Nargal”). Dominuje jednak (choć nie zawsze) formuła akustyczna, pasująca do opowieści rodem z krain fantasy.
Mimo, że nawiązania do muzyki wschodu (przede wszystkim Turcji) są dość czytelne, to słuchać, że mamy do czynienia z grupą wychowaną raczej w kulturze zachodu. Myślenie o muzyce o kształt kompozycji przywodzą na myśl produkcje takich artystów, jak Dead Can Dance (gdyby zagrali bardziej współcześnie, np. z basem), Arcana, a nawet nasz rodzimy Kwartet Jorgi.
Płyta i kapela ze wszech miar godne polecenia.
