Buki, a właściwie Kapela Buki, to zespół folkowy w najlepszym znaczeniu tego słowa. Tradycyjne melodie z różnych stron naszego kraju (z uwzględnieniem wycieczek do sąsiadów) stały się podstawą do stworzenia programu, który potrafił zarazić żywiołowością, wzbudzić nostalgię, a przede wszystkim nakłonić do słuchania.
Zespół powstał w 1996 roku przy Żagańskim Pałacu Kultury.
Trzon jego składu tworzyli:
Agnieszka Skoczylas – skrzypce
Beata Skoczylas – flet poprzeczny
Ola Kapiczowska – śpiew i skrzypce
Ewa Wąs – wiolonczela
Piotr Wąs – śpiew i kontrabas
Maciej Borecki – gitara, drumla, bałałajka, instrumenty perkusyjne
Damian Martyniak – bęben, instrumenty perkusyjne
Robert Wiśniowski – akordeon i śpiew
Piotr Semla – konga
Autor: Rafał Chojnacki (Page 139 of 285)
Robin jest Amerykanką, która pisze własne piosenki i z powodzeniem je wykonuje. Znawcy amerykańskiej muzyki country i folk znają ją pewnie jako członkinię grupy Steeplechase. Gra też z Brookiem Martinezem w duecie Royal Pine. „Volksinger” to jej solowy debiut.
Autorskie piosenki Robin, wykonywane przez nią przy akompaniamencie gitary opowiadają o zagubionych ludziach, samotnych muzykach, wyrzutkach i oczywiście o miłości. Muzycznie płyta „Volksinger” oscyluje w klimatach starego, autorskiego folku z czasów wczesnego Dylana, czy Pete`a Segeera. Kompozycje również zdają się czerpać to, co najlepsze z głębokich źródeł folku.
Piosenki takie, jak „Seven Sisters”, „Clyde” czy „Lucky Latchkey Life” łatwo wpadająw ucho i po dwóch przesłuchaniach płyty nie chcą się od człowieka odczepić. Robin ma też talent do ciekawych ballad, takich, jak „Insomnia” czy „On the Inside”.
Jestem pewien, że piosenkom Robin Aigner jeszcze się kiedyś przyjrzę, mam nadzieję, że uraczy nas kolejną płytą, przynajmniej tak ciekawą, jak „Volksinger”.
Nowy skład, nowe progi, a jednocześnie stare dobre Ryczące. Można czasem kręcić nosem na niektóre ich pomysły, lub nawet mieć im za złe, że tradycyjnie i surowo brzmiące pieśni morza wykonują, jakby były standardami muzyki rozrywkowej. Jednak wystarczy posłuchać pieśni takiej, jak otwierające płytę „Więcej żagli”, by poczuć prawdziwą siłę tego zespołu.
Z kolei „Czas jesieni”, to woda na młyn tych, którzy krytykują aranże rozłożone na głosy. Piosenka ta jest z zespołem od lat, tu jednak brzmi jakby był to jazzujący pop. Wykonanie jest bardzo dobre, ale przyznam, że nieco ryzykowne.
Pod tytułem „To nic, że …” ukrywa się dobrze znana piosenka „Always Look On The Bright Side Of Life” z filmu „Żywot Briana”. W sumie pomysł to dość odważny, ale z tego co wiem utwór świetnie sprawdza się na koncertach, chyba więc było warto.
W piosence „Tam, gdzie Ty …” Dwudziestki odsłaniają nam inne oblicze swej grupy. Lubią bossanowę i soul, a wszystko to okraszone folkowo bluesującymi skrzypkami. Trzeba przyznać, że brzmi to ciekawie. W podobnym klimacie zarejestrowano tu jeszcze „Oczekiwanie”. W autorskim klimacie, nieco odstającym od reszty napisane są również utwory „Słona dusza”, „Babarambu”, „Blues o Julce Piegowatej”, Pożegnanie” i „Samotny żeglarz”.
Zmiana klimatu, jaką niesie ze sobą pieśń „Dalej w morze”, to powrót do surowego, choć pięknego śpiewania. Doskonale nadaje się ona do wspólnego wykonywania z publicznością. „Pod Oliwą” to trochę inna sprawa, ale wciąż pozostajemy w kręgu pieśni patetycznych.
Pamiętam, że rozpoczynająca się od pianina wersja „North-West Passage” bardzo mnie kiedyś zaskoczyła. Podejrzewam, że jej autor, Stan Rogers, byłby tą aranżacją zachwycony.
Do mocnych pieśni powracamy przy anglojęzycznej „Weldon”. To świetna piosenka. Słychać, że wokaliści pobawili się nią nieco, ale efekt jest naprawdę warty uwagi.
Gitarowe i wokalne inspiracje Dwudziestki próbują połączyć w finałowej piosence „Nowe progi”. To ciekawy pomysł na koniec, gdyż udało im się stworzyć prawdziwą pieśń pożegnalną.
Może zabrzmi to dziwnie, ale płyta jest trochę zbyt różnorodna. Ryczące Dwudziestki mają bogaty repertuar i świetnie czują się w różnych klimatach, przyznam jednak, że wolałbym osobną płytę autorsko-gitarową i osobną z twardym, morskim śpiewaniem. Tak czy owak w siedem lat po wydaniu płyta ta mimo wszystko niewiele straciła, bo wciąż są na niej dobre piosenki. Choćby dlatego warto jej słuchać.
Riserva Moac to kolejna kapela z Włoch, która nawiązuje do nurtu „combat folk”. Idąc bardziej na skróty ich muzykę można określić po prostu jako śródziemnomorski folk-rock.
Album rozpoczyna intro, z czasem stające się bardziej patetycznym, w końcu przechodzi w folk-rockowy utwór „Bienvenido en la reserva”, oparty na rytmie ska. Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten utwór miałem skojarzenia z luźnym graniem spod znaku naszych rodzimych grup Jak Wolność To Wolność (luz, wokale i akordeon) i Trawnik (luz i dęciaki). Mam wrażenie, że wiele się w moich porównaniach nie pomyliłem.
Potwierdzają to kolejne utwory, gdzie fajne, folk-rockowo zaaranżowane piosenki z towarzyszeniem akordeonu, dud i masy innych instrumentów, śpiewają Fabrizio „Pacha Mama” Russo i Mariangela „Maya” Pavone.
Russo napisał też wszystkie teksty, a autorem całości strony muzycznej jest akordeonista Roberto „Zanna” Napoletano. Dominują lekkie i zwiewne melodie, mogące się kojarzyć ze śródziemnomorskimi plażami. Z drugiej jednak strony pierwiastek rockowy dodaje im fajnego pazurka.
Riserva Moac są nieco mniej przebojowi, niż ich krajanie z Folkabbestia, ale i tak można powiedzieć, że grają świetną, naładowaną pozytywnymi emocjami muzykę.
Richard jest szwajcarskim gitarzystą, wokalistą i autorem piosenek. Z łatwością odnajduje się zarówno w folku, jak i w country, czy w bluesie. Na „Blue Celtic Mystery”, jak nazwa płyty wskazuje, zrobił krok w kierunku celtyckim, choć znalazły tu się też inne elementy.
Celtycki blues-rock, w całkiem niezłym wykonaniu, to efekt współpracy Koechli`ego z muzykami grającymi z jednej strony na skrzypcach, fletach i akordeonie, z drugiej zaś z rockową sekcją rytmiczną i klawiszowcem grającym na organach Hammonda.
Richard sam powołuje się na inspiracje Van Morissonem, może rzeczywiście coś w tym jest, choć mi kilkakrotnie utwory te kojarzyły się raczej ze współpracą Marka Knopflera z grupą the Chieftains. Słychać to zwłaszcza w instrumentalnych kompozycjach (jak „Codiad yr Haul”, „Danse pour Kerid`wen” czy „Mordred”). Niekiedy znów zagrywki kojarzą sięz „Voyagerem” Mike`a Oldfielda. Innym razem zaś klasyczne pasaże kojarzą się ze starymi miniaturkami muzycznymi Richiego Blackmoore`a.
Najważniejszym instrumentem we wszystkich utworach pozostaje gitara. Richard gra głównie techniką slide, co nadaje jego muzyce mocno amerykańskiego charakteru.
Ciekawie brzmią celtycko-rockowe piosenki, śpiewane po niemiecku. Sam nie jestem fanem brzmienia tego języka, ale mogło być znacznie gorzej.
Najlepsze utwory, to klimatyczny „Caoineadh” i zagrany w stylu cajun „Le secret du vieux Cajun”.
Riccardo i jego zespół prezentują nam świeży, świetnie zaaranżowany folk, rodem z Półwyspu Apenińskiego. Sporo w nim co prawda rozwiązań znanych ze współczesnej muzyki celtyckiej, ale jest to inspiracja tylko i wyłącznie poetyką. Same melodie są już śródziemnomorskie.
Wszystkie kompozycje na płycie są autorskie, w większości z nich autorem, lub współautorem jest Riccardo Tesi, nic więc dziwnego, że jego melodeon dominuje nad innymi instrumentami. Sporo tu pięknych piosenek, nie jest to na szczęście cukierkowate piękno telewizyjnych romansów, a poetyka nawiązująca do ludowych ballad i pieśni. Czasem pojawią sięjakieś lekko jazzujące motywy, ale jest ich na tyle niewiele, by zachęcić, a nie przepłoszyć niezbyt oswojonego z jazzem słuchacza.
„Lune”, to płyta trafiająca świetnie w mój gust, możliwe, że to jeden z najciekawszych włoskich albumów jakie słyszałem, a było ich już sporo.
Czeska grupa Psalteria to zespół na folkowo grający muzykę dawną. Robią to jednak nieco inaczej, niż analogicznie grające zespoły ze sceny niemieckiej.
Na płycie „Scalerica d´Oro” grają tylko cztery niewiasty, ale efekt jest zdumiewająco bogaty.
Świetne wokale i równie doskonałe partie instrumentów sprawiają, że Psalterię odbieram jako zespół o światowym formacie. Takie pieśni, jak „Un lunes por la Maňana”, „Por la puerta…” czy „” to doskonały przykład tego jak w twórczy sposób można wykorzystać muzykę dawną. Pieśni sefardyjskie, cantigi, pieśni niemieckie, francuskie i stare kolendy to podstawa repertuaru zespołu.
mamy tu również sporo instrumentów, niektóre w sumie dość nowe i jedynie nawiązujące do dawnych, ale tworzą i tak świetny klimat. Citern, francuskie dudy, fidula, czy gitara łacińska to tylko niektóre z nich. Jest też sporo perkusjonalii, które nadają bardzo energetycznego klimatu dawnym tańcom.
Zespół występuje często na imprezach średniowiecznych, sam żałuję, że dotąd nie miałem okazji zobaczyć ich na żywo. Musi to być nie lada przeżycie.
„Por la puerta…” to druga płyta zespołu, pokazuje nowsze, bardziej wysublimowane oblicze zespołu.
Płyta zimowa, a więc generalnie okołoświateczna. Tymczasem przyszło mi słuchac jej w połowie maja, kiedy świąteczne dzwoneczki dawno już nie dzwonią. Czy wpłynęło to ujemnie na odbiór tych nagrań? Nie, nie i jeszcze raz nie. The Poor Clares zaskoczyli mnie fajnym repertuarem i ciekawym wykonaniem tegoż. Czasem co prawda nastrój świąteczny nieco ich pomosił, generalnie jednak płyta nadaje się do słuchania przez cały rok.
Oprócz świetnych piosenek, śpiewanych głównie przez Betsy McGovern, jest tu też kilka fajnych utworów instrumentalnych. Dzięki nim łatwo potraktować „Songs for Midwinter” jako zwykłą płytę z celtyckim folkiem.
Oprócz kolęd mamy tu piosenki zimowe, a nawet kołysanki. Cały album staje się przez to nieco senny, ale bardzo klimatyczny. Na dodatek nie ma tu najczęściej spotykanych na tego typu albumach piosenek. To, co wybrano jest dość ciekawie zaaranżowane. Czy warto więc sięgnąć po tą płytę? Myślę, że dla miłośników tradycyjnego celtyckiego grania będzie to bardzo fajny album. A dla innych? Podejrzewam, że też coś tu znajdą, choćby świetny wokal Betsy McGovern.
Mimo, że nazwa może sugerować amerykańskie granie old schoolowe, to zespół podchodzi do swojego muzykowania dość nowocześnie. Grają połączenie amerykańskiego folku, bluegrassu i popu, zahaczając o klimaty latynoskie, celtyckie, a nawet jazz.
Młodzi wiekiem muzycy dzięki swoim doskonałym umiejętnościom stali się nadzieją amerykańskiego folku. Umiejętności instrumentalne bandżysty Bena Krakauera i mandolinisty Pete`a Frostic`a, to coś, czego nie można lekceważyć. Pozostali muzycy składu nie odstają z resztą od ich poziomu.
Dziesięć autorskich utworów i dwa covery, to w skrócie zawartość płyty „Run”. Własne utwory OSFT, to przykład świetnych współczesnych kompozycji bazujących na amerykańskim folku i tak też zaaranżowanych. Covery, to piosenka „Superstition” Stevie Wondera i „Louisiana 1927” Randy Newmana. Zwłaszcza ta druga piosenka wypada ciekawie, jest swoistym hołdem dla nieco już zapomnianego amerykańskiego folkowca.
Dla mnie osobiście największym rodzynkiem tego albumu jest udział Davida Grismana w nagraniu piosenki „Euridice”. Doskonały mandolinista, znany przede wszystkim ze współpracy z Bluegrass Reunion, Jerry Garcią, Markiem O`Connorem i Bela Fleckiem, zagrał też z OSFT kilka koncertów. Mam nadzieję, że jakieś zapisy z tych występów ujrzą wtedy światło dzienne, bo ten jeden wspólny kawałek zaostrza apetyt.
Wydawać by się mogło, że ta płyta to karkołomny projekt. Muzycy z Indii i Hiszpanii grają razem folkowe brzmienia, a na czele zespołu tkwi gitarzysta flamenco z… Polski. A jednak się udało.
Michał Czachowski nie od dziś zajmuje się muzyką hiszpańską. Płyta „Indalucia” ujawnia również jego dalekowschodnie fascynacje. Nigdy bym się nie spodziewał, że zarówno instrumenty, jak i brzmienia mogą się tak doskonale przeplatać. A wszystko to powstało w głowie Polaka, człowieka zakochanego w muzyce.
Jeśli chcecie dowiedzieć się o co chodzi, posłuchajcie utworów takich, jak „Nagpur” czy „Mohabbat Ka Khazana”, by usłyszeć zarówno pasję, jak i bardzo dobry warsztat muzyków.
Doskonale rozbudowana raga „Gujari todi” świetnie oddaje smaki indyjskiej muzyki. Brzmienie sitaru nadaje tej kompozycji niesamowitego brzmienia. Jednak najwięcej ciekawostek zawiera rozbudowana suita tytułowa.
Album jest rewelacyjny, nadaje się zarówno do intensywnego słuchania, jak i do puszczania w tle. Nawet jeśli znamy już całą płytę, to wciąż możemy na niej odkryć coś nowego.
