Norweska grupa Storm Weather Shanty Choir jest już w naszym kraju znana i lubiana. Mimo że zespół ten stworzyli młodzi ludzie, to mają już na koncie trzy udane płyty („Cheer Up Me Lads!” – debiut z 2002 roku, wydaną w tym samym roku „Off to sea once more” i „Let Us Be Jolly and Drown Melancholy” z roku 2005), oraz dwa samodzielne single – „Drunken Sailor” i „Boney” – wydane w 2008 roku. Wiele z tych nagrań jest już polskim słuchaczom znanych. Storm Weather Shanty Choir w ciekawy sposób łączą surowość marynarskich śpiewów z żywiołowością niezbędną do tego, by przekonać do siebie młodszych słuchaczy. Okazuje się jednak, ze tradycyjne pieśni spod żagli, zaczerpnięte z anglo-amerykańskiej tradycji, to nie wszystko na co stać członków tej norweskiej grupy.
Oto mam właśnie przed sobą album, który sygnowany jest przez Haakona Vatle`a, założyciela Storm Weather. Okazuje się, że solowa płyta lidera tego zespołu może być jeszcze ciekawsza, niż regularne wydawnictwa jego macierzystej formacji. „Den Norske Sjomann” to wydana w 2006 roku płyta, na której znalazło się dziesięć norweskich pieśni morskich, pochodzących z czasów wielkich żaglowców.
Album otwiera utrzymana w klimacie poleczki ballada „Den vegelsinnede pike”. Nie zapowiada ona bynajmniej, że już w kolejnym utworze – „A vokt dig vel” – otrzymamy folk-rockową aranżację. Najwyraźniej Haakon urwał się kolegom z uwięzi i postanowił nagrać coś zupełnie innego niż grał dotąd.
Ballada „En sjomanns dod” wraca na akustyczne tory. Wolakiście udało się zbudować pełen napięcia utwór, świetnie grający na nastrojach. „Arendalsvisa” to również ballada, choć bardziej oszczędna w środkach wyrazu. To tylko gitara i głos, który snuje spokojną i smutną opowieść.
Kojarząca się z kołysanką pieśń „Det brusande hav” ma w sobie specyficzny dla tego rodzaju utworów łagodny urok. Tym razem mamy tu dwa głosy i gitarę, a utwór sprawia wrażenie, jakby zaśpiewano go przed kilkudziesięcioma laty. Zaśpiewano, gdyż gitara, mimo że akompaniament jest oszczędny, gra bardziej współcześnie. Jeszcze współcześniej, na dodatek z towarzyszeniem bębna, zaaranżowany utwór „Somands sang”. Mam wrażenie, że pobrzmiewają w nim echa jakichś angielskich pieśni. To możliwe, przecież załogi statków często bywały wielonarodowe.
Kolejna ballada – „Styrmannen og hans pike” – kojarzy się znów z dawnymi pieśniami, być może nawet z jakimś kościelnym hymnem. Tym razem mamy tu tylko czysty głos, wsparty tylko lekkim chóralnym tłem. To aranżacja zapewne daleka od oryginału, ale bardzo ciekawa.
Znacznie weselej jest w utworze „Den glade sjomann”. Pogrywany na pianinie walczyk, ładna piosenaczka i udzielający się słuchaczowi pozytywny nastrój to najważniejsze strony tej piosenki. Niepotrzebnie tylko pojawia się w niej szczątkowa forma perkusji, nieco psująca klimat.
Zabawna pieśń „En sjomannsvise fra Kinakysten”, w której pojawia się znienacka gościnny wokal żeński, jest czymś w rodzaju pastiszu angielskich szant. Pewnie dlatego zaśpiewana jest w języku angielskim. A przynajmniej w takim, który w większości brzmi jak angielski.
Na zakończenie otrzymujemy archaicznie brzmiącą balladę „Eg fekk eit blikk”, którą Haakon śpiewa jedynie z towarzyszeniem banjo. Przywodzi to na myśl stare nagrania Alana Lomaxa, wykonywane z udziałem amatorskich muzykantów, pływających na ostatnich żaglowcach. Piosenka Norwega jest oczywiście lepiej nagrana, ale klimat starej płyty jest tu zachowany.
„Den Norske Sjomann” to płyta na wskroś eklektyczna, ale ciekawa nie tylko przez wzgląd na nieznany w naszym kraju repertuar norweskich pieśni. Każdy z tych utworów został opatrzony jakimś ciekawym aranżem, co powoduje, że dobrze się ich słucha, zarówno razem, jak i osobno.

Rafał Chojnacki