Moira Nelson jest urodzoną w Londynie śpiewaczką nawiązującą w swojej muzyce przede wszystkim do brytyjskiego folku. Mieszka ona obecnie w kanadyjskim Toronto.
Ciekawe brzmienia gitary, instrumentów klawiszowych i perkusyjnych w połączeniu z nieco klasycyzującym głosem dają nam muzykę z pogranicza folka i bluesa.
Osiem na dziesięć piosenek to autorskie ballady Moiry, stylizowane na muzyke folkową. zawartość debiutanckiego albumu Moiry Nelson albumu uzupełnia tradycyjna piosenka „Rosebud in June” i utwór „What Could Have Been” Autorstwa Cathie Henderson.
W niektorych balladach („The Drowning Pool”, „What Could Have Been”) słychać coś, co my nazwalibyśmy zapewne poezją śpiewaną. Gdzie indziej zaś („Why Ask My Name”, „Out of Time”, „That`s How It Goes”) dominuje stary blues, a nawet jazz („The Lady`s a Fool”).
Tradycyjny „Rosebud in June” przywodzi na mysl przede wszystkim Steeleye Span, które po ten utwór również sięgało. To całkiem niezły odnośnik, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę jak wyjątkową grupą są ci Brytyjczycy.
Dwa utworki instrumentalne na płycie, to „Mexico” i „Out of Time”. Pierwszy z nich nawiązuje w ciekawy sposób do gitarowej muzyki mariachich. Nawiązanie nie jest może tak oczywiste, a samo wykonanie nie jest meksykańskim mistrzostwem świata, ale taki gitarowy utwór zdecydowanie do płyty pasuje.
Kategoria: Recenzje (Page 207 of 214)
Michael to śpiewak urodzony w Liverpoolu (obecnie mieszka w amerykańskiej stolicy muzyki country – Nashville), który porusza się głównie na poletku folkowej piosenki irlandzkiej (jest w końcu synem irlandzkich emigrantów). Ciekawostką jednak jest że większość utworów które śpiewa, to jego własne kompozycje. Stylizacja jest jednak bardzo udana i myślę, że łatwo możnaby je pomylić z jakimiś mniej znanymi utworami ludowymi. W przypadku współczesnych twórców piosenek folkowych to duży plus.
Kilka piosenek („Ramblin Road”, „Pride of America” i „Sweet Insanity”) Michael napisał z Brianem Willoughby`m, zaś piosenkę „Mapmakers” z Larrym Knechtel`em.
„The Rats and the Rosary” to druga część serii, którą Michael nazwał trylogią „Skelly”. Pierwszą jej częścią myła płyta „Here Comes The Skelly”, a ostatnią wydany niedawno album „Never Say No to a Jar”.
Pierwszym utworem który zwrócił moją uwagę swoją odmiennością był „A Time to Kill”, który mógłby zostać napisany przez Shane`a MacGowana. Skojarzenie jest nieco niejednoznaczne, bo utwór nie jest w manierze charakterystycznej dla The Pogues, a jednak jego nieco mroczna, pubowa atmosfera kojarzy się wlaśnie z tym znanym śpiewakiem.
Oprócz klimatów nawiązujacych do irlandzkiego folku mamy tu też odrobinę miejskiego folku. Mimo że już od wielu lat Michael nie mieszka w Liverpoolu, to daży to miasto wielkim sentymentem. Udowadnia to choćby „The Liverpool Blues”.
Piosenki nawiązują do tradycyjnej irlandzkiej muzyki nie tylko temetyką, ale również wykonaniem. Michael Snow gra na gitarach (elektycznej, akustycznej i basowej), mandolinie, banjo, bouzouki, akordeonie, bodhranie i kilku innych instrumentach. Towarzyszą mu : Ron DeLaVega i Craig Duncan na skrzypcach, Patrick McInerney i Fran Breen na bębnach (w utworze „Green Gown”), John Mock i Jimmy More na tin i low whistles, oraz wokaliści : Dennis Locorriere, Cathryn Craig i Jim Counter. Jednak mimo tak wielu gości na albumie dominują partie instrumentalne i wokal Michaela Snowa.
Grupa Wraggle Tagle to angielski celidh band. Grają muzykę taką, jakiej spodziewamy się w pubach, ale nieobce im również wesela folkowe i imprezy okolicznościowe.
Kilka zestawów przeróżnych tańców, głównie irlandzkich i szkockich, oraz standardy „Rare Old Mountain Dew” i „Galway Shawl/Spancil Hill/The Wild Rover”, to wystarczający materiał by stwierdzić, że grupa bardzo dobrze wykonuje swoją pracę, to znaczy uprawiają swoje poletko pod nazwą tradycyjna muzyka folkowa.
Trudno oczekiwać tu jakichś skomplikowanych aranżacji, nie o to chodzi w graniu celidh bandów. Melodie, zwykle znane powszechnie w danym regionie, są grane często z towarzyszeniem przypadkowych muzykantów, dlatego też aranże muszą być dość proste i w miarę do siebie podobne, by łatwo było się dostosować.
Ciekawie przeplatają się tu melodie, tworząc naprawdę niezłe wiązanki. Fajnie my było usłyszeć u nas takie celidh.
Płyta bretońskiego Long John Silver prezentuje nam zestaw piosenek morskich w lekko folk-rockowej aranżacji. Są tu zarówno współczesne utwory, jak i najbardziej znane bretońskie piosenki, z dwoma wersjami „L`Harmonica” na czele.
Fajne wrażenie robi taka luźno zagrana muzyka folkowa z charakterystycznym wokalem Gila Gueff„a. Świetnie wychodzą mu tradycyjne marynarskie zaśpiewy, jak choćby „Les Filles de la Rochelle”, czy „La Carmeline”. Ten ostatni utwór jest tu o tyle ciekawy, że zaczyna go intro w stylu chińskim, przechodzące w coś w rodzaju melodii klezmerskiej, a dopiero później zaczyna się właściwa bretońska piosenka.
Wśród współczesnych piosenek bardzo podoba mi się miejsko-folkowa „Tortuga”. Również „Les Temps Moroses”, mimo że bardzo odróżnia się od reszty materiału może zainteresować kogoś, kto poza tradycyjnym materiałem chciałby czegoś więcej.
Bardziej purytańskim folkowcom też coś warto tu polecić, ot choćby „Le Forban” czy doskonały „A La Rochelle”.
Płytę zamyka wariacja na temat jednej z najbardziej znanych bretońskich piosenek. Mowa tu o wspomnianej już „L`Harmonica”. Sporo tam instrumentalnej zabawy, jakieś ostre gitary w tle i temu podobne urozmaicenia. Cała płyta sprawia dość ciekawe wrażenie, dodam jeszcze tylko, że piszę o niej w przeddzień kolejnej wizyty grupy w Polsce, gdyż mają być gośćmi na Shanties 2004.
Opowieść o Celtach. Karl Jenkins, autor patetycznego projektu tym razem postanowił sięgnąć po świat starych celtyckich wierzeń, mitów i legend. Recenzja pisana niezbyt fachowo – bo podczas pierwszego sluchania.
Nie przepadam za muzyka typu Adiemus, chociaż wiem że nurt new age czesto ociera się o muzykę folkową. Z poprzednimi produkcjami sygnowanymi tą nazwą zetknąłem się tylko w formie szczątkowej. W tym przypadku jednak bardzo mi sie spodobal poczatek plyty. Orkiestrowe partie w „Cu Chullain” brzmia porywająco ! Troszke gorzej z wokalami które niby przypominaja Anune ale sa jakby zbyt … wodewilowo ? Tak czy owak idzie tego sluchac, choć folkowe są tylko naleciałości. Tytułowy „Eternal Knot” – zarówno tytuł jak i klimat utworu nieodparcie kojarzy mi sie ze skryptorium i irlandzkimi mnichami. Chyba dobrze. Wciaż mam troche zastrzezeń do wokali. Może za wysokie troche? Ale uillean pipes ładnie wlasowują się w klimat. Kolejny utwór „Palace Of The Cristal Bridge” opowiada historię Mael Duina. Tu już jakoś zupełnie relaksacyjnie i niefolkowo. „Wooing of Etain” zaczyna sie od dud fletów, już jakoś bardziej mi się podoba od razu. Patrzę na okładke – wszystko jasne – Davy Spillane !!! Gra w pięciu utworach, więc to nie może być taka zła płyta. Muzyka powoli zaczyna układać się w logiczną całość. Utwory zaczynają nawzajem z siebie wynikać i chyba przestają mi przeszkadzać wysokie wokale. „Saint Declan`s Drone” brzmi niemal jak fragment „Riverdance”. Z resztą to jeden z najlepszych utworów na płycie. „The Dagda” to z kolei najbardziej „adiemusowa” według mnie część płyty. Z kolei „Children of Dannu”to utwór z wykorzystaniem starego celtyckiego instrumentu, jakim jast kamyks (camyx). Płyta powoli umyka. Kompozycje, mimo iż ciekawe utrzymane są w podobnym nastroju, trudno się na nich skupic i rozróżnić. Te z udziałem Spillane`a jakby łatwiej, wiadomo dzwiek dud trudno zazwyczaj przegapić. Spodziewałem się jakiegoś wystrzałowego finału, „Math Was A Wizard” niestety takowym nie jest.
Wielbiciele muzyki Adiemus odnajdą tu dzwięki które lubią, na dodatek okraszoną celtycką mitologią.
Płyta jest ładnie wydana i zawiera wyjaśnienia dotyczące temanu utworów. Tak więc jeśli ktos lubi bądź nie zna – niech spróbuje, w innym przypadku szkoda czasu.
Do odsłuchania w Sieci – pliki Real Audio:
(Pliki znajdują się na serwerze wykonawcy. W razie komplikacji piszcie do nas)
To bardzo dobrze jeżli polskiemu zespołowi udaje się w dzisiejszych czasach wydać płytę. Zwłaszcza że mowa tu o zespole młodym. Jeszcze lepiej jeśli płyta ta znajdzie swoich słuchaczy. W przypadku kołobrzeskiej grupy Boreash mozna mówić o tego rodzaju sukcesie. Zanim dotarła do mnie płyta słyszalem sporo o niej samej, a i zespół kilkakrotnie oglądałem i słuchałem. Muszę przyznać że w studiu poradzili sobie dość dobrze.
Koncertowe wcielenie zespołu wygląda dziś trochę inaczej. W sumie sesna nagraniowa tez nie jest zwykłą rejestracją utworów, a sam repertuar powstał na potrzeby show tanecznego opartego na muzyce celtyckiej. W owym programie, nazywającym się właśnie „Celtica Show”. brały udział tancerki z grupy Elphin.
Muzyka która w ten sposób powstała bliska jest tego co słyszymy na soundtracku do takich pokazów tanecznych jak „Riverdance” czy „Lord of The Dance”. Jest to dość solidne folkrockowe granie, choć mnie osobiście średnio odpowiadają wyeksponowane gdzie niegdzie klawisze.
Jak przystało na muzykę do tańca, nawet tego bardziej współczesnego (Elphin bazuje w wielu przybadkach na stepie irlandzkim) duzo tu reeli i jigów. Główne role grają skrzypce i mandolina. Nie brakuje cytatów z klasyki tanecznych show o których już wspomniełem.
Grupa Boreash wykonuje też piosenki. Jest wśród nich piękna ballada „Ailein Duinn”, znana choćby z wykonania Karen Matheson (z grupy Capercaillie) w filmie „Rob Roy”. Jest też jeden z irlandzkich evergreenów wszechczasów – „Star of The County Down”, w dość odważnej aranżacji. Trzecia zwrotka wykonana została w sposób death metalowy, z charakterystycznym lekkim growlingiem. Ciekaw jestem czy tak wykonywali ten utwór na koncertach show. Punkowe korzenie zdradza niesamowicie szybki „Irish Punky”. Zespół pokazuje też łagodniejsze oblicze w piosence „Fields of Athenry”.
Niekiedy, zwłaszcza w szybkich, technicznych zagrywkach granie Boreashy przypomina olsztyńska formację Shannon. Nie jest to jednak złe, gdzyż grupa ta przez wiele lat dochodziła do własnego brzmienia. Bardzo więc prawdopodobne że zespół Boreash wkrótce pójdzie nieco inną drogą.
Płyte można określic jako porządny, solidnie przygotowany debiut.
W przypadku tej płyty mogę mówić o szczęściu. Od kilku lat jestem fanem amerykańskiej grupy folk-rockowej o nazwie Tempest i jej charyzmatycznego lidera Lief’s Sorbye (Norwega, znanego też choćby ze współpracy z grupą Golden Bough). Wszystko to za sprawą płyty „Turn of the Weel”, która miała swoją polską reedycję. Wiedziałem też że Lief’owi zdarzało się nagrywać poza macierzystą grupą, no i jeden z jego projektów miał być akustycznym duetem folkowym o nazwie Caliban. Dlatego też kiedy płytę Calibana znalazłam w paczce przesłanej przez Magna Carta naprawdę nie mogłem się doczekać kiedy posłucham zawartej na płycie muzyki.
Od nagrań Tempestu różni Calibana przede wszystkim akustyczna formuła. Lief’owi towarzyszy tu Michael Mullen, skrzypek (obecnie gra w Calibanie Sue Draheim, będąca również skrzypaczką Tempest). Ta dwójka muzykó wytworzyła niesamowitą atmosferę, dzieki wokalowi Lief’a podobną do Tempest, ale jednocześnie bardzo odmienną. Przede wszystkim więcej to czysto folkowego grania, nie ma art-rockowych poszukiwań, którym oddaje się Sorbye w swej elektrycznej grupie. Z kolei jeśli chodzi o repertuar, to Caliban nie odbiega za daleko. Celtyckie tańce („The Open Door”, „Tipsy Sailor”, „The Pony Set”, „Major Malley” i „Company of Wolves”) sąsiadują z piosenkami, w których Lief mocno odcisnął swoje piętno (jak choćby „The Journeyman” i „Bold John Barleycorn”, do których Sorbye napisał nową muzykę). Nie zabrakło też miejsca na covery. Mamy tu piękną balladę „Beeswing” Richarda Thompsona (niegdyś filar Fairport Convention) i piosenkę „Oh No” Billa Connoly’ego, kanadyjskiego komika, aktora i piosenkarza z lat 60-tych.
Podobnie jak w przypadku płyt grupy Tempest, tak i tu Lief sięga po jeden utwór z rodzinnej Norwegii. Jest to miłosna pieśń „Jeg Lagde Meg Sa Silde”.
Do kompletu brakuje nam tylko brytyjskiej ballady „What Put the Blood ?”. Ciekawostką jest, że piosenka jest wykonana a capella.
Mam wrażenie że Lief pokusił się tu na pomysły dla których nie znalazł miejsca w Tempest – i słusznie. Mam nadzieję, że obok świetnych (jak ostatni album „Balance”) albumów tej kapeli znajdzie też czas na kolejny album Caliban
Ta stara już kaseta powinna znaleźć się w posiadaniu każdego szanującego się fana muzyki folkowej. Miała ona kilka wydań (każde z inną okładką) i być może da się ją jeszcze gdzieś znaleźć. Ta płytą Smugglersi pokazali że u nas też można. To pierwszy w polsce poważny folkrockowy materiał w stylu wyspiarskim. Zapomnijcie o pseudofolkowych próbkach z lat 60-tych i 70-tych, to właśnie Smugglersów powinno się nazwać pierwszym polskim zespołem folkrockowym.
Niewątpliwie czuć w tych nagraniach piętno angielskiego Fairport Convention i spokrewnionej z tym zespołem kapeli Albion Band. Z resztą muzycy przyznają siędo tego otwarcie. Poza jednak kawałkami brytyjskimi (tradycyjnym „Poor Old Horse”, „Our Own Noise Club” – Martina Allcock’a z Fairport, „Mock Morris’92” – Ricka Sandersa – też z Fairport) mamy tu odrobinę klimatów okołoceltyckich (szkockie „Hieland Laddie”, oraz prawdopodobnie irlandzkie „Matthew Anderson”), piękną „Pieśń Powrotów” Iana Woodsa w przekładzie Marka Siurawskiego, oraz najważniejsze, czyli polskie utwory.
Na pierwszy ogień Smugglersi wzięli „Piosenkę trampową”, stary utwór którego szukać można w najstarszych śpiewnikach morskich. Dodano do niego instrumentalną miniaturkę „Sztorm” autorstwa Józka Kanieckiego – skrzypka zespołu. Dzięki temu kawałek zabrzmiał bardziej… w stylu Fairport Convention. Druga przeróbka żeglarskiego klasyka, to nieco zapomniana, a odkurzona przez Smugglersów „Ballada A”. Oba utwory bardzo udane. Ostatnią piosenką z tej listy są „Powroty II” autorstwa Krzysztofa Jurkiewicza. Jak sam mówi jest to podobna sytuacja jak w jego starszej piosence „Powroty” (nagranej z zespołem Słodki Całus od Buby”), tyle że widziana jakby od „drugiej strony”. Dlatego też do zaśpiewania tej piosenki zaproszono obdażoną pięknym głosem Iwonę Kowalik (jeśli się nie mylę śpiewającą wówczas w zeglarskim girlsbandzie Stanpo).
Ciekawa sprawa wiąże się z piosenką „Matthew Anderson”, którą chłopaki pożyczyli z zespołu Packet (zarejestrowana na jedynej kasecie kapeli – „Fregata z Packet Line”). Na okładce jak byk pisze że to na motywach piosenki „Missionary’s Child” grupy Irish Rovers. Jestem niemal pewien że IR nie nagrali kawałka pod takim tytułem. Jak na razie pozostaje to dla mnie tajemnicą.
Jeszcze jedna ważna sprawa. Pierwszy nakład kasety zawierał dodatkowy utwór „Wiązanka melodii kaszubskich”, oraz adnotację, że znalazł się on na kasecie bez zgody zespołu. W późniejszych wersjach tego kawałka nie ma. Jest on dopiero na kasecie grupy Szela, czyli zespołu który powstał właśnie na bazie tego sładu Smugglers (czyli bez Grzegorza Tyszkiewicza, gdyż nie uczestniczył on w tych nagraniach).
Jak już wspomniałem pozycja z kategorii „Musisz Mieć”.
Muszę przyznać że nie wiedziałem czego się po tej płycie spodziewać… i oczywiście strasznie się zdziwiłem tym co zawiera. Jest tu muzyka w dużej mierze psychodeliczna, długie rozbudowane frazy. Właściwie bliżej tu do opętanego The Birthday Party – pierwszego zespołu Nicka Cave’a – niż do szeroko pojętych kapel folkowych. Z drugiej jednak strony znajdą tu coś dla siebie również wielbiciele co bardziej odjechanych pomysłów grup takich jak Jethro Tull czy Fairport Convention.
Copernicus jest nowojorskim poetą, filozofem i muzykiem. „Immediate Eternity” to jego szósty album, nagrany został w dwóch wersjach językowych – angielskiej i hiszpańskiej. Zarówno muzyka, jak i liryki Copernicusa w dużej mierze sięgają apokaliptycznych i futurystycznych klimatów. Dzięki temu mamy bardzo niekiedy brzmienia bardzo przestrzenne, pochodzące z art-rocka, innym zaś razem czuć tu wiele jazzu i niemal klaustrofobicznych uczuć. Myliłby się jednak ktoś kto zarzuciłby tej płycie niespójność.
Obok solidnie zakręconych kompozycji mamy też piękny utwór „The Carrot”, bardzo jazzujący w nieco latynoskim klimacie. Latynowskie dźwięki są tu jak najbardziej uzasadnione za sprawą zespołu który gra z Copernicusem – The Nomadas.
Jest tu szalenie dużo improwizacji, chocby dlatego, że muzycy nie grali wcześniej tego materiału razem. The Nomadas otrzymali demo i Copernicus odwiedził ich w rodzinnym Ekwadorze.
Płyta zapada w pamięć, choć nie polecam jej folkowym purystom.
Elaine Silver należy do kategorii wokalistek posługujących się nieco mistycznym celtyckim repertuarem. Z innych śpiewaczek które przychodzą mi na myśl jako przykład, to przede wszystkim wcześniejsze nagrania Loreeny MacKennitt (do płyty „Mask And The Mirror” włącznie).
Jeden z recenzentów zagranicznych określił głos Elaine jako „srebrny”, odnoszac sie przy tym do nazwiska. Przyznam ze to trafne porównanie.
Repertuar Elaine to glównie piosenki jej autorstwa, lub wspólkompozycje. Sa to zazwyczaj bardzo ladne piosenki, niekiedy dosc mistyczne, jak chocby spiewane a capella „Preludium”. Do opartych na celtyckich korzeniach mitów arturianskich odwoluje sie tytulowy utwór „Lady of The Lake”, swietna kompozycja posiadajaca wiele uroku.
W bardziej tradycyjnych utworach, jak „True love” slychac dobra szkole folkowego wokalu, której przedstawicielka mozna nazwac chocby Dolores Keane.
Niekiedy tematyka utworów zdaje sie ocierac o elementy wicca, czy new age (jak w „Who’s In Command”), ale zazwyczaj miesci sie to w klimacie celtyckim (chocby „Arianhrod”). Objawy „kultu Bogini” mamy tez w „Grandmother Moon/Goddes Guide Us”. Swego rodzaju uwienczeniem tej tematyki jest „Heart of the Mother”, który jest przeróbka utworu Michaela Stillwater’a, w którym slowo „Father” zastapiono slowem „Goddess”. Z reszta wykonanie tej piosenki jest swietne.
Nie obylo sie tez bez niespodzianek, jak chocby elementy folkowego bluesa w „Arianhrod”. Równiez konczacy plyte „Canon Alleluja” moze byc pewnym zaskoczeniem.
Plyta powinna sie spodobac przede wszystkim tym który lubia ladne kobiece glosy w folku i niebanalna muzyke.
