Jak sam tytuł wskazuje to piąta płyta w dorobku czeskiej grupy Kantoři. Zespół ten zasłynął przede wszystkim irlandzkimi i szkockimi balladami i piosenkami śpiewanymi po czesku, oraz charakterystycznym, lekkim, chciałoby się rzec „pasterskim” brzmieniem.
Brzmienie pozostaje zdecydowanie bez zmian, jednak do repertuaru grupy dostało się znacznie więcej muzyki nie-celtyckiej. Sporo tu melodii z Francji i Flandrii, ale są też piosenki morawskie, jeden utwór węgierski i całe mnóstwo czeskich. Przyznam, że to bardzo dobrze, bo o ile melodie irlandzkie są u nas znane, a piosenki z Irlandii zaśpiewane po czesku stanowić mogą ciekawostkę, to mimo wszystko brakuje u nas wiedzy na temat tradycyjnej muzyki czeskiej.
Z kolei z zapożyczeń zwraca uwagę przede wszystkim „The Town I Loved So Well” („Město, které mám tolik rád”) Phila Coultera zaśpiewane po czesku, oraz na melodie flandryjskie, dość rzadko wykonywane w tej części Europy.
Dzięki bogatemu instrumentarium (m.in. skrzypce, fidula, akordeon diatoniczny, fletnia, klawesyn i inne) płyta brzmi ciekawie, to idealna muzyka na pogodny dzień.
Kategoria: Recenzje (Page 183 of 214)
Pewnego letniego dnia niespodziewanie wyskoczyła na mnie ze sklepowej półki druga już płyta Orkiestry Dni Naszych skierowana do młodszych słuchaczy. Spodziewałem się czegoś w rodzaju płyty „Mleczne oceany”, gdzie grupa przybliżała dzieciom morskio piosenki. Było tam kilka fenomenalnych piosenek, dlatego też z uciechy zatarłem ręce i stwierdziłem, że trzeba jak najszybciej posłuchać.
Od razu napisze że jest to zupełnie inna płyta i podchodząc z takim nastawieniem jak ja można się troche rozczarować. Przede wszystkim nie ma tu aż tylu nawiązań do muzyki tradycyjnej, do czego przyzwyczaił nas zespół ostatnimi czasy. Cieszy zatem informacja, że zespół szykuje wkrótce kolają, tym razem dorosłą płytę.
„Włóczykijów” od „Mlecznych oceanów” różni przede wszystkim to, że piosenki na nowej płycie śpiewają głównie dzieci. Efekt jest w sumie całkiem przyzwoity, z resztą taki staje się powoli standard obowiązujący w muzycznym rynku piosenki dziecięcej. Jednak w tym momencie zespół staje się jakby nieco mniej ważny. No ale widocznie taka już rola muzyków przy takich projektach.
Zgodnie z tym co zespół pisze we wkładce piosenki pochodzą z trzech różnych spektakli muzycznych dla dzieci, w których Orkiestra bierze udział. Mamy tu więc piosenki lekko westernowe z programu „Jak Kubuś został szeryfem”, ogólno podróżnicze (łącznie ze stylizacją muzyczną np. w „Afryce”) z „Kubuś risza w świat”, oraz morskie z „Po co nam Morze Bałtyckie”. Właściwie powinno to spowodować na płycie troche balaganu, ale nie powoduje. Wszystko spaja koncepcja płyty.
Muzycznie jest folk-rockowo, dość ostro, ale – z wyjątkiem kilku nawiązań – bez charakterystycznych cech etnicznych.
„Idą Czasy” to taki debiut/nie-debiut. Właściwie to pierwszy album zespołu, pierwsza płyta. Jednak znana jest niektórym słuchaczom kaseta demo „Opowieści kamieni”, wydana w 2001 roku i nagrana przez zespół jako trio. Od tego czasu rozwinął się skłąd, rozwinęła się też formuła muzyczna grupy.
Stilo określa się czasem jako zespół polsko-turecki, a to za sprawą osoby tureckiego bębniarza Serhana Kizilpinara. Nie ma jednak co przesadzać, pozostali muzycy, to Polacy, a muzyka nawiązuje do różnych tematów etnicznych, choć jest w przeważającej większości autorska.
Na płycie dominuje muzyka bardzo łagodna, choć nie brak czasem ostrzejszych nutek. Transowe melodie to specjalność zespołu. Pod tym kątem kojarzyć się mogą z formacją Dead Can Dance. Posłuchajcie z resztą utworu „Tan Yetz”. Mógłby się bez problemu znaleźć na jednej z płyt tej kultowej formacji.
Orientalnie brzmiąca „Latarnia zaczarowana” to miód dla moich uszu. Melodia niesamowicie się rozwija, pełno w niej smaczków, skrzypce przechodzą wreszcie do otwartej ofensywy. Przy okazji doskonale słychać, że w perkusja w takiej muzyce nie musi zagłuszać innych instrumentów.
Jazzowo-folkowa wersja jednego z Mazurków Chopina też potrafi zadziałać na wyobraźnię. Muzycy Stilo wzbogacili ją o swoje własne partie, co powoduje że utwór ten zyskuje zupełnie nowy wymiar, ożywa w ich wersji na nowo.
Elementy klezmerskie w „Pieśni” i niemal prog-rockowe w „Idą czasy” i „Gwiazzzdach” to ciekawe urozmaicenie tego albumu. Z kolei turecka piosenka ludowa ukryta pod swojsko brzmiącym tytułem „Nad sadzawką” zaśpiewana została przez Sahana Kizilpinara.
Ostatnia kompozycja na płycie, to „Kolesnikoff”, w którym gościnnie gra na akordeonie współałtor – Leszek Stasiak. Utwór nie tylko tytułem może kojarzyć się z tematyką bałkańską. Z drugiej strony z tego co wiem niektórym osobom kojarzy się raczej z melodiami z Francji. Coż, interpretacje mogą być zapewne różne.
Na płycie przeważają długie i rozbudowane kompozycje, które innym kapelom prawdopodobnie wystarczyłyby na kilka albumów. Stilo robi z nich swoistą esencję i podaje nam ją na srebrnej tacy.
Skrzypaczka zespołu – Sylwia Świątkowska – znana jest z kilku innych zespołów, m.in. z rewelacyjnej Kapeli Ze Wsi Warszawa. Stwierdzam że to co robi w Stilo, mimo że jej muzyka brzmi odmiennie, jest chyba jeszczee lepsze od KZWW. Nie chciałbym jednak generalizować, myślę po prostu, że Stilo ma szansę szerzej zaistnieć właśnie dzięki tej płycie, czego im i Państwu życzę.
Nie jestem fanem tzw. „szant szuwarowo-bagiennych”, a do tej właśnie kategorii zalicza się prezentowana tu grupa. Można nawet powiedzieć, że to sztandarowi przedstawiciele tego nurtu. Być może dlatego tak przyłożyli się tedo tego nagrania. Płyta jest świetnie zagrana, tego nie można zespołowi odmówic.
Charakterystyczny wokal Mirka Kowalewskiego od początku płyty wabi słuchacza. Mirek (zwany też Kowalem) śpiewa z manierą tawernianego opowiadacza i robi to dobrze.
Płytę otwierają tytułowe „Anioły, Żywioły” – piosenka z naprawdę dobrym tekstem. W refrenie elementy reggae i ciekawy, pulsujący bas.
Balladę „Dla Sikora” Kowal poświęcił pamięci jednej z najbardziej znaczących postaci w polskim ruchu szantowym – Janusza Sikorskiego. Piękny utwór z odwołaniami do tekstów „Sikora”.
W „Noworoczny Zyczeniach” mamy gitarkę rodem niemal z nagrań Lady Pank. Piosenka typowa dla mazurskiego grania, nieco drapieżniej wykonana, ale jak dla mnie troszkę zbyt pretensjonalna. Podobnie jest z kolejną piosenką – „Liściaste łódki”. Jednak wciąż wrażenie robią staranne aranże.
Od czasu do czasu przypomina o sobie drugi wokalista i współautor repertuaru – Zbyszek Murawski. Tu daje o sobie znać w piosence „Na jachcie”. W tle caly czas brzmią doskonałe skrzypki Tadeusza Melona.
„Czas powrotów” to poetycka ballada, która później trochę przyspiesza. Ale mimo to jest melancholijna i nostalgiczna.
Zabawna piosenka „Księżyc”, to właściwie takie niemal ogniskowe granie. Ale bardzo fajne, tu właśnie objawia się talent Kowala do snucia opowieści. Conajmniej równie wesoły w zamierzeniu miał być utwór „Aloha”. Jest to z resztą piosenka, która należy do nurtu „szant dla dzieci”. Może ja jestem po prostu za stary na takie piosenki…
„Piosenka „Płyń do mnie wodą” to typowa balladka mazurska, ale po poprzednim utworze, to też niesamowity odpoczynek.
Partie irlandzkiego tin whistle zaczynają piosenkę „180 na południe”. Nie jest to może piosenka inspirowana celtckim folkiem, lecz blisko jej do takich klimatów.
Funkujący bas rozpoczyna piosenkę „Nocne żeglowanie”. Tu też mam wrażenie, że zespół trochę się zgubił. nie jest to może taki kasztan, jak „Aloha”, ale też nie przemawia do mnie zupełnie.
Fajnym eksperymentem jest za to piosenka „Rok 1598”. Nie mamy tradycji morskich pieśni, ale tak właśnie mogłaby brzmieć pieśń o boju ze Szwedami w 1598 roku. Bardzo dobra piosenka, myślę że możnaby ten wątek kontynuwać.
Plytę kończy „Śpiewna szanta”. Taka typowa „zejmanowa” piosenka, z melodyjnym i bardzo poetyckim refrenem.
Płyta mimo ujęła mnie, mimo że nie wszystkie piosenki uważam za równie ciekawe.
Mieszkający w Stanach Zjednoczonych Szkot – Carl Peterson – wykonuje tu głównie szkockie piosenki. Wyjątkiem jest otwierający płytę utwór „Lord of the Dance”, napisany przez Irlandczyka.
Płyta może być niezłym źródłem dla osób szukajacych tradycyjnego szkockiego repertuaru. Większość płyt tego rodzaju zawiera muzykę graną na dudach, a tu wreszcie jakieś piosenki. Nie jest to co prawda taka klasa, jak The McCalmans, czy Battlefield Band, ale można posłuchać.
Do najlepszych utworków na płycie zaliczyć można „The Unicorn” i „Annie Laurie”.
Nie po raz pierwszy wrażenia na płycie Carla Petersona psują niestety klawisze. Za to słychać dobrze, że w koncertowych wersjach Carl rządzi publicznością jak chce („Seven Old Ladies”!).
Altan to jedna z grup, których nowe plyty mozna kupwac wlasciwie w ciemno. W ich nagraniach zmienia sie obecnie niewiele, ale mamy pewnosc ze trafimy na swietna produkcje i ciekawy material. Tak jest i tym razem
Otwierajacy plyte „Daily Growing” (utwór ten jest bardziej znany jako „The Trees They Do Grow High”) to duet, który wokalistka Altan – Mairéad Ni Mhaonaigh – wykonuje z Paulem Brady, znanym wokalista i piosenkarzem folkowym. To niewatpliwie ozdoba tej plyty, a jednoczesnie zapowiedz ciekawego albumu. Juz kilkakrotnie sluchajac piosenek w eykonaniu grupy Altan mialem skojarzenia z wczesnymi plytami mojego ulubionego Capercaillie, tak jest równiez w przypadku utworu „Uncle Rat”.
Wspomniany wyzej „Daily Growing” to nie jedyny goscinny wystep na tej plycie. W utworze „The Pretty Young Girl” slyszymy glos samej królowej country – Dolly Parton. Jak na Dolly, to brzmi dosc lagodnie i bardzo folkowo.
Nie bedzie chyba zaskoczeniem jesli powiem, ze Altan gra tez swietne tance. Na szczescie muzycy ci nie ulegli modzie na granie „jak szybko sie da”, ich gra nabiera przez to odpowiedniego ciepla i klimatu. Slychac co graja i ze robia to wysmienicie.
Na plycie tej formacji nie moze tez zabraknac pieknych utworów po gaelicku. Takimi sa niewatpliwie „Cuach Mo Lon Dubh Bui” i „An Cailin Deas Og”.
Plyte konczy instrumentalny „Comb Your Hair and Curl It”, przechodzacy w zwawego reela „Gweebarra Bridge”. I z tym optymistycznym akcentem… czekamy na kolejna dobra plyte Altan.
Dwa Plus Jeden to ciekawa kapela, zaczynała od folkrocka w stylu zbliżonym do kapel amerykańskich grających w tym czasie. Dało by się też odnaleźć wpływy kapel brytyjskich. Później grupa przeszła spore przeobrażenie i wtopiła się w nurt dyskotekowy. Jednak płyta o której chcę tu napisać to historia dużo wcześniejsza.
Mamy tu do czynienia z piosenkami wykorzystanymi w spektaklu o tym samym tytule. Wszystkie teksty są tłumaczeniami starej poezji irlandzkiej. Przekładów tych dokonali Ernest Bryll (ostatnio wspolpracujacy z grupa Carrantuohill jako autor tekstów) i Małgorzata Goraj. Natomiast muzyka jest autorstwa Janusza Kruka – „nadwornego” kompozytora, gitarzysty i wokalisty grupy Dwa Plus Jeden.
Jedno co można zarzucić tej płycie, to brak jednoznacznie irlandzkiego brzmienia. Owszem, jest to płyta folk-rockowa, ale nie taka, jakiej możnaby oczekiwać po tytule. W tej muzyce jest równie wiele country co folku. Niekiedy przebijają się akcenty przebojowe, rodem z muzyki pop.
A jednak płyty słucha się bardzo dobrze, mimo że lata minęły od jej rejestracji. Wspomnę tylko że posiadałem kiedyś winylową płytę (orginalnie wydawnictwo Wifon 1979 r.) z tym wydawnictwem i muszę przyznać, że kompaktowa reedycja (w serii „Niepokonani” firmy Universal Music Polska), mimo lepszego zdjecia jest sporo uboższa. Przede wszystkim mówie o wkładce z tekstami, która jest dość ważnym elementem tej płyty.
W jednym z utworów Janusz Kruk wzbił się na wyżyny i skomponował długi wstęp, brzmiący nieco po bretońsku. Zaraz po nim Elżbieta Dmoch zaczyna a capella śpiewać piękną piosenkę „Bezsenność”. Później kompozycja rozwija się, ale jest to zdecydowanie najbardziej celtycki w brzmieniu utwór na płycie.
Niektóre z piosenek, które nagrało na tym albumie Dwa Plus Jeden, zaczęły żyć własnym życiem. Stało się to za sprawą kapel, które sięgnęły po te piosenki i nagrały je po swojemu. Najlepiej wyszło to Krewnym i Znajomym Królika, w przypadku tytułowego „Irlandzkiego Tancerza”, choć oni właściwie od nowa napisali myzykę (piosenka znalazła się na płycie ‚Tańczony”). Najbardziej znane wykonanie, to „Peggy Brown” grana przez grupę Myslovitz. Zespół ten błędnie przypisał kompozycję Thurloghowi O’carolanowi, który w rzeczywistości jest autorem tekstu oryginału, zaś melodia, jak wszystkie na płycie „Irlandzki Tancerz” jest napisana przez Janusz Kruka. Ostatni z coverów, to „Kraina Mayo”, ktora znalazla się na płycie „Chłodnia” warszawskiego barda – Romana Roczenia.
Płytę, choćby jako ciekawostkę powinien mieć każdy fan muzyki irlandzkiej. Zwłaszcza że to pierwsze nagrania klimatów celtyckich (choć tylko tekstowo) w Polsce.
Szantowy odpowiednik heavy metalowego Running Wild. Dlaczego ? Otóż Running Wild to zespół który ukochał sobie piracką poetykę. Podobnie jest z formacją Mietek Folk. „Spisek Collinsa” to ich trzecia płyta.
Mimo iż zespół nawet w nazwie ma słowo „folk”, to nie ma w repertuarze zbyt wielu piosenek tradycyjnych. Kompozycje członków zespołu to zazwyczaj piosenki o piratach, żeglarzach… i o miłości i to nie zawsze do morza. Słychać że muzykom nie obce klimaty irlandzkie, ich pierwsza płyta („Jolly Roger”) zawierała bardzo dużo nawiązań brzmieniowych właśnie do celtyckich klimatów. „Spisek Collinsa” przynosi nam bardziej folkrockową nutę. Nie zawsze wychodzi to na dobre, zagrany bałaganiarsko utwór „Morscy muszkieterowie” (melodia „The Drunken Sailor”) jest jednym z największych błędów płyty.
Mietek Folk doskonale odnajduje się w konwencji ballady. „Okręty” to bardzo stary ich utwór, jednak nowa aranżacja bardzo mu się przysłużyła. W podobnym tonie utrzymane są utwory „Pieśń pożegnań”, „Kapitan Błażej” i „Powrot do domu”. Część piosenek zespołu wyróżnia charakterystyczne brzmienie gitar. Już w pierwszym utworze – „Posłuchaj morza” – mamy doskonałe przykłady takich „mietkofolkowych” solówek. Słychać w nich choćby echa The Eagles, jak w „Port Royal”
Mocną stroną grupy są śpiewy chóralne, wiedzą to bywalcy koncertów na których wystepują. „Morskie pogody” są doskonałym przykładem takiego brzmienia. Niestety produkcja studyjna tym razem nie pozwoliła chyba zespołowi rozwinąć skrzydeł.
Piosenka „Marta” to swoisty cover. Muzyka jest tradycyjna, ale tekst napisał Marek Smolski, z zespołu Trzeci Pokład, znane też jest nagranie zarejestrowane przez Piotra Zadrożnego. W wersji grupy Mietek Folk doszukać można się wpływów The Pogues. Podobnie z resztą jest również z piosenką „Toast 2”.
Tytułowy „Spisek Collinsa” to jedna z nowych piosenek, choć opowieść jest w znanym pirackim klimacie, to słychać że muzyka zepołu trochę się rozwinęła, nie jest tak jednostajna, jak to kiedyś bywało.
Płytę kończy miłe instrumentalne intro.
Lubię ten zespół, ale muszę stwierdzić że to jak dotad chyba najsłabsza ich płyta. Pierwsza, wspomniana już wyżej miała sporo niedoróbek, ale za to niesamowicie łapała za serce entuzjazmem. Druga („Ucieczka z Nassau”) to podobny klimat, tyle że zespół już bardziej dojrzały. Natomiast na „Spisku Collinsa” słychać że trochę chyba zabrakło jakiejś ogólnej koncepcji. Są tu stare, nierejestrowane dotąd utwory, kilka nowszych, ale mimo ciekawych aranżacji nie robią już takiego wrażenia. Być może też trochę w tym winy realizatora, bo ja kwspomniałem płyta nie brzmi najlepiej.
Płyta przypomina nam zespół Stare Dzwony w klasycznym składzie – Marek Siurawski, Jurek Porębski, Ryszard Muzaj i Janusz Sikorski. Niemal klasyczny jest też repertuar, piosenki te były przebojami wielu festiwali i w postaci kaset w setkach kopii (najczesciej niestety przgrywanych od znajomych) materiał ten był już znany. Tym razem mamy edycje na płycie kompaktowej i jak w takim przypadku często się zdarza mamy tu też coś w rodzaju bonusu. Pojawia się tu utwór „Syrenka” z tekstem Janusza Sikorskiego (inny przeklad tekstu znany jest z wersji Czterech Refów). Sa tu też dwie autorskie ballady Janusza. Jako że po śmierci Sikorskiego zespół trochę zmienił swoje oblicze. Dziś koncertowa wersja Starych Dzwonów to coraz częściej solowe dokonania członków grupy. Dlatego myslę, że wszystkim sympatykom szant i folkloru morskiego ta płyta dostarczy sporo dobrej zabawy.
Płyta wyszła parę lat temu, ale niedawno, za sprawą Hammerheart, ukazała się reedycja, tak też jest okazja by o niej wspomnieć.Tym bardziej, że za pierwsze wydanie „Tuatha…” odpowiedzialna była mała niemiecka wytwórnia Nazgul’s Eyre, płyta wyszła w niewielkim nakładzie a wytwórnia wkrótce padła.Tak też wielkie dzięki dla Hammerheart.
Jest to pierwsza duża płyta zespołu, zarazem jest czymś na kształt klasyki folkmetalu, pojawili się naśladowcy (np niemiecka grupa Suidakra z wczesnymi płytami czy irlandzki Waylander). Album zaczyna się zachęcająco, utworem instrumentalnym „I am Tuan”, zagranym na dudach łokciowych i gitarze akustycznej. Utwór dalej zaczyna się blackmetalowa jazda, przetykana raz po raz folkowymi wątkami. To znaczy, celtyckie instrumentarium (fleciki, bodhran) plus mandolina czy gitary akustyczne dzielnie towarzyszą typowo metalowemu grzaniu. Ale w takim „Maeves march” to właśnie ciężkie gitary są tylko gościem i delikatnie włączają się do akustycznego z początku utworu. Innym przykładem takiego nierównego kawałka jest „Tain bo cuailagne”-blackmetalowa rzeźnia przechodzi w spokojny, folkowy kawałek z odgłosami lasu w tle… Całą płytę cechuje swoisty eklektyzm, żaden utwór nie jest do końca metalowy czy folkowy (poza wspomnianym otwierającym płytę „I am Tuan”). Ale słucha się tego bardzo dobrze, płyta mimo wieku i nienajlepszej jakości nagrania wciąż ma to coś, co sprawia że wciąż do niej wracam.
Niestety, nie miałem przyjemności słyszeć reedycji, więc nie będzie nic o utworach bonusowych.Z wyjątkiem „Óró sé do bheatha bhaile”, utwór ten pojawił się na następnej płycie.
