Był taki okres, kiedy kanadyjska grupa The Fenians była dla mnie dość ważnym zespołem. Mimo że zawsze była to rozrywkowa formacja, traktujące swoje celtycko-rockowe granie z przymrużeniem oka, to jednak brzmieli na tyle ciekawie i oryginalnie, że z zainteresowaniem śledziłem ich poczynania. Po wydanej w 2004 roku płycie „Every Day`s a Hooley” na kilka lat zamilkli. Jednak kiedy dowiedziałem się że wracają z nowym materiałem, od razu się nim zainteresowałem.
Jak zwykle w przypadku The Fenians mamy do czynienia z celtyckim folkrockiem, choć trzeba przyznać, że tym razem zwłaszcza strona rockowa brzmi bardzo rzetelnie. Takiej solówki jak w „Malachy” chyba jeszcze nigdy nie mieli!
Sporo tu autorskich piosenek, nawiązujących do historii i mitologii Zielonej Wyspy, czego przykładem może być wyśmienita piosenka „Banshee Under My Bed”, w której obok celtyckich fragmentów znalazło się jeszcze miejsce na kilka orientalizmów. Tradycyjne utwory, które od zawsze pojawiają się na płytach tej formacji, to tym razem najprawdziwsze szanty. „Leave Her Johnny” zaaranżowana została jak folkowa ballada, która z czasem zamienia się w skoczne… ska! Warto tej próbki posłuchać, ponieważ piosenka wciąż pozostaje szantą. Z kolei „Ruben Ranzo” od początku brzmi dość egzotycznie, głównie za sprawą nietypowych bębnów, które towarzyszą śpiewnej a cappella pieśni.
Wśród pozostałych piosenek warto wyróżnić otwierający album utwór „On the Road to Ballybrack”, utrzymaną w kanadyjskim klimacie tytułową „Take Me Home” i balladową „Why Can`t a Man be True”. Pozostałe piosenki też brzmią ciekawie, dzięki czemu spotkanie po latach odbyło się w miłej i sympatycznej atmosferze.

Rafał Chojnacki