Zupełnie znienacka , późną jesienią 2001 roku ukazał się album nagrany z okazji dnia św.Patryka, przez ten sam zespół, w tym samym roku ale na dwóch kontynentach !!! Taki wyczyn to dla Shane MacGowana pestka. Nic nie jest w stanie sprawić, aby nie mógł on wystąpić w tym najważniejszym dniu w roku. Nawet jakieś drobne potłuczenia, złamanie nogi czy też utrata dalszych elementów legendarnego zgryzu.
Zatem najpierw w marcu był Nowy Jork (Manhattan – noga w gipsie i ogólne potłuczenia części twarzowej) , a później w maju Dublin gościł enfant terrible irlandzkiego punkfolka. Coś mi się wydaje, że to były ostatnie koncerty „papieży”. Wszak od kilku miesięcy wieść niesie, iż the Pogues zbierają się na wspólne, grudniowe koncerty w starym składzie , w kilku klubach Anglii i Irlandii.
Co by nie mówić , płytka „Across … ” stanowi wierny zapis tego, co Shane potrafi najlepiej ; mówiąc w skrócie „deliryczne zawodzenia na tle kuśtykającej kapeli”. No nie, przesadziłem , nie jest aż tak źle. To, że muzykom z The Popes daleko do dziadków z The Pogues, tego przypominać nie trzeba. Czuje się jednak spory niedosyt. Dobrze, że choć Tom nie rozstaje się ani na chwilę z banjo, a dudy w „Dirty Old Town” są wierną kopią oryginału. Poza tym poziom mierny.
To jeśli o chodzi o instrumentarium. Dla mnie i jak podejrzewam , nie tylko dla mnie, najważniejszy jest w tym wszystkim MacGowan. Już samo intro „Guten Abend meine Kinder , meine Name ist General Duffy !!!” nie pozostawia wątpliwości , kto tu dzisiaj rządzi. Dla tych, którzy czekają na stare hity – są hity , dla tych którzy znają go z ostatnich płyt – jest wszystko co najlepsze. Shane przepięknie wyje „A Pair of brown Eyes” czy „Poor Paddy” , ostra jazda przy „Sick Bed of Cuchulainn” i „Streams of Whiskey” czy w końcu prawdziwie nowa wersja „A rainy Night in Soho” zagrana bez legendarnej partii trąbki ale za to nie mniej uroczo … Muszę przyznać, że w porównaniu z innymi koncertowymi nagraniami Shane’a ta płyta została nagrana rewelacyjnie, czuć klimat klubu ale i słychać zarówno muzyków, muzykę jak i rozanielonych fanów.
Z nowych numerów, wszystkie brzmią jednakowo, zatem trudno jest mi coś wyróżnić , więc pozwolę sobie zwrócić uwagę na inne dwie rzeczy. Primo – rewelacyjny, wieśniarski vocal żeński w „Fairytale of NY” ( bodaj z gardła siostry Shane’a) oraz secundo – zdjęcie pewnego fana, którego dopadł szczęśliwy zgon i piękny żur na końcu przedstawienia. Pure folk …
Zawsze można też ponarzekać na wygląd Shane, który dzisiaj przypomina nadętego denata po kilkudniowym pobycie w głębinach ( „bury me …”) czy też na brak mandoliny w większości numerów ale ludzie , na Boga !!! , ile ja bym dał żeby tam wtedy być … A tak na marginesie, nie znoszę krawatów, ale zakupiłem sobie ostatnio jeden, z Kaczorem Duffy właśnie.

Lecho