Właściwie to od tej płyty zaczął się mój romans ze współczesną muzyką bretońską. Później dzięki pomocy Szymona Miśniaka (pozdrowienia dla wspaniałego Bal Kuzest!) udało mi się trochę posłuchać co w bretońskiej trawie piszczy. Jednak „Celtic Tales” było wcześniej.
Początkowo miałem co do tej płyty wątpliwości, a było to spowodowane właśnie podtytułem „Celtic Tales”. Kojarzył on się z kiczowatymi składankami z muzyką celtycką. Kiedy jednak okazało się że muzyka to autorski projekt dwóch barci, na dodatek Bretończyków – kupiłem w ciemno. Jednak wówczas zaczęły się drobne problemy, podobnie jak wiele innych kompaktów ze ścieżką multimedialną, tak i ta płyta miała problemy z odtwarzaniem w komputerowym CD.
Kiedy już się z tym uporałem, przyszła pora na muzykę. Do tej pory Bretania kojarzyła mi się głównie z tradycyjnym graniem Tri Yann, czy eksperymantami Alana Stivella. Tu otrzymałem co innego. Płytę można bez zająknięcia określić płytą jazz-folkową. Nic w tym dziwnego, bracia Bocle są znanymi w zachodniej Europie muzykami jazzowymi (grali z takimi gwiazdami jak Chick Corea i Pat Metheny_. Jednak „Pas An Dour” pełna jest pięknych celtyckich dźwięków. Nie brakuje na niej ani dud, ani fletów. Niekiedy, jak w przypadku utworu „Candy Men” dają o sobie znać ich zawodowe naleciałości. Trzeba jednak przyznać że do muzyki folkowej bracia Bocle podeszli z dużą dozą szacunku, a jednocześnie z wieloma własnymi pomysłami.
Najbardziej podobają mi się utwory z dużym wykorzystaniem dud, jak „Pas an dour” i „Marie Louise”. Co ciekawsze na płycie Bretończyków dominują irlandzkie uillean pipes, nadające niektórym utworom nostalgicznego klimatu. Połączenie muzyki bretońskiej i irlandzkiej to w sumie nic nowego, robił to już choćby Stivell, jednak w wykonaniu młodszych muzyków brzmi to zupełnie inaczej.
Ciekawie wyglada też teledysk do tytułowego utworu. Piekne pejzarze komponują się doskonale z nostalgiczną muzyką.

Taclem