Zbiór pięknych piosenek w nowo-celtyckim stylu, to właśnie to czego oczekiwałem patrząc na okładkę debiutanckiej płyty Kristine Robin. Okazuje się jednak, że pisząc o jej muzyce w tak jednowymiarowy sposób popełniłbym spory błąd.
Kiedy w pewnym momencie (gdzieś na poziomie tytułowego „Everchanging Tides”) moje ucho wychwyciło całkiem inne brzmienia. Coś tam grało, jakby bardziej po indiańsku. Szybko sprawdziłem więc kilka rzeczy w biografii Kristine i okazało się, że mimo iż urodziła się w szkockiej wiosce i wychowała wśród rybaków, to w późniejszych latach zamieszkała w amerykańskich Apallachach i została przyjęta do plemienia Arapaho, do którego należał jej ojczym.
Kiedy już nawiązania do indiańskich klimatów przestały mnie dziwić i jeszcze raz posłuchałem płyty, okazało się, że to bardzo dobry i bardzo ambitny album. To znacznie więcej, niż kolejne popłuczyny po Enyi. Kristine Robin wyznacza swoją własną trasę w muzyce folkowej lekko podbarwionej popem.

Taclem